Fundusz Kościelny:
likwidacja i… co w zamian?
Wstęp
Rządząca od 13 grudnia
2023 r. w Polsce koalicja za jeden z celów postawiła sobie reformę stosunków
Państwa z Kościołem (katolickim), co skądinąd musi się w jakimś stopniu – a to
z uwagi na konstytucyjną zasadę równouprawnienia wyznań – odbić na sytuacji
wszystkich społeczności wyznaniowych w RP. Zresztą działania zamierzone przez
rządzących jako skierowane wobec Kościoła katolickiego – a nawet ściślej:
rzymskokatolickiego – mogą w ostatecznym rezultacie przynieść skutki bardziej
znaczące właśnie dla mniejszości wyznaniowych. Weźmy np. pomysł zredukowania
płatnych z budżetu lekcji religii z 2 do 1 godz. tygodniowo, przy zachowaniu
zasady udostępniania pomieszczeń szkolnych dla nauki religii (nawet z
możliwością organizacji drugiej godziny nauki – ale już płatnej ze środków danego
wyznania). Dla wyznań mniejszościowych, powiedzmy sobie szczerze, „religia w
szkole” jako taka nie jest największą wartością, ponieważ nauka religii w ich
przypadku i tak odbywa się przeważnie w ramach tzw. zespołów międzyszkolnych, w
pomieszczeniach danego wyznania. Natomiast fakt opłacania nauczycieli religii z
budżetu ma dla wyznań mniejszościowych o wiele istotniejszą wagę, niż dla
wprawdzie tracącego wciąż wiernych, ale wciąż potężnego Kościoła
rzymskokatolickiego. Utrata połowy tych wpływów dotkliwie uderzy w
mniejszościowe finanse – także i w finanse niejednej parafii greckokatolickiej.
Podobnie zresztą wiele posunięć i regulacji w teorii nie związanych z
problematyką religijną może poważnie wpłynąć na pozycję materialną wspólnot
wyznaniowych. Ogólny stan gospodarki, to czy ludzie będą en masse
bogacić się czy biednieć, różne regulacje szczegółowe (np. wpływające na ceny
energii – a zatem pośrednio na ceny wszystkiego, jako zależne od cen energii),
dla nas zaś konkretnie – losy wojny w Ukrainie i napływ (bądź też przeciwnie –
odpływ) imigrantów stamtąd. W tej sytuacji wydaje się, że zwrócenie uwagi
naszego laikatu na finansowo-gospodarcze aspekty funkcjonowania Kościoła jest
jak najbardziej aktualną kwestią. W tej zaś dziedzinie przyszłość Funduszu
Kościelnego, co do potrzeby likwidacji którego istnieje zasadnicza zgoda, a
przedmiotem sporu jest jedynie sposób dokonania tejże likwidacji – wydaje się
być szczególnie predestynowaną do podjęcia nad nią namysłu w środowisku
greckokatolickim. Oczywiście, możemy uznać, że uplasowanie nas przez
ustawodawstwo polskie w ramach Kościoła katolickiego zwalnia nas od potrzeby
refleksji czy tym bardziej działań w tej materii: niechże łaciński „Wielki
Brat” ustali sobie z Rządem RP, jak to ma wyglądać, a my to przyjmiemy i tyle.
Być może tak właśnie będzie, i wcale nie znaczy to, że narzucone nam w ten
sposób rozwiązanie będzie najgorszym z możliwych. Wydaje się jednak, że samo
podjęcie refleksji ma istotną wartość.
Czym jest Fundusz
Kościelny?
Formalną podstawą istnienia
Funduszu jest ustawa z dnia 20 marca
1950 r. o przejęciu przez Państwo dóbr martwej ręki, poręczeniu proboszczom
posiadania gospodarstw rolnych i utworzeniu Funduszu Kościelnego (Dz. U. 1950,
nr 9, poz. 87). Od owej formalnoprawnej strony ustawa ta nie była jakimś
bezprecedensowym rozwiązaniem. Przeciwnie, problem tzw. dóbr martwej ręki
stanowił przedmiot troski władz świeckich już od późnego średniowiecza! Rzecz w
tym, że w ówczesnym ustroju stanowym nieruchomości ziemskie, gdy już raz
trafiły w ręce instytucji kościelnej, stawały się praktycznie wyłączone z
obiegu cywilnoprawnego. Co Kościół otrzymał, to już trzymał i nie puszczał –
tak mniej więcej, jak nieboszczyk w swej stężałej dłoni. Stąd właśnie pojęcie
„dóbr martwej ręki”, których nie wolno było alienować – czyli zbyć komuś
innemu. Powodowało to ciągły wzrost udziału ziemi kościelnej w ogólnym areale,
a w czasach, gdy posiadłości Kościoła zwolnione były z podatków – spadek
przychodów budżetu. Za Władysława IV szlachta próbowała wręcz wystarać się w
Rzymie o zakaz nabywania przez Kościół dóbr ziemskich, „aby Polska nie obróciła
się w kapłańskie królestwo”.
Pomysł, jak przejąć część dóbr
kościelnych w sposób, który jednocześnie „wyjmował” je z owej „martwej ręki”,
ale też nie był prostą grabieżą, a przy tym stanowił narzędzie uzależnienia
Kościoła od państwa – pojawił się w czasach Oświecenia. Na ziemiach eparchii
przemyskiej, należącej od 1772 r. do monarchii habsburskiej, ów pomysł przyjął
postać Funduszu Religijnego, utworzonego przez cesarza Józefa II ze
skonfiskowanych posiadłości skasowanych zakonów (tych, które nie mogły się
wylegitymować „użyteczną społecznie” aktywnością w dziedzinie nauki, oświaty,
lecznictwa czy dobroczynności). Fundusz ten później podzielono zresztą na
osobne Fundusze dla poszczególnych krajów koronnych, w tym i Galicyjski. Z
naszego, grekokatolików, punktu widzenia, utworzenie józefińskiego Funduszu
Religijnego, który rzeczywiście wspierał (nie bezinteresownie, bo
wymagając w zamian lojalności i
współpracy) Kościół, miało znaczenie o tyle istotne, że stanowiło potężny
transfer środków od Kościoła łacińskiego do nas. W ten sposób Fundusz stał się
(obok przymusu studiów teologicznych, zrównanych z uniwersyteckimi, dla
kandydatów do kapłaństwa) narzędziem realnego zrównania praw i statusu
katolików tradycji bizantyjskiej z łacinnikami.
Fundusz Kościelny w
wydaniu bierutowskim tworzony był teoretycznie z podobnych powodów, „celem
usunięcia pozostałości przywilejów obszarniczo-feudalnych w dobrach martwej
ręki oraz celem materialnego zabezpieczenia duchowieństwa”. Konfiskować miano
wszystkie dobra poza gospodarstwami rolnymi parafii (do 50 ha, zaś w woj.
śląskim, pomorskim i poznańskim – do 100 ha), a dochód ze skonfiskowanej ziemi
miał być przeznaczony „na cele kościelne i charytatywne”. Ziemię odbierano nie
tylko katolikom, ale i prawosławnym oraz innym wyznaniom posiadającym
nieruchomości ziemskie. Ustawa z 1950 r. nie objęła natomiast grekokatolików,
jako uznanych za wspólnotę zanikłą w związku z wysiedleniami ludności
ukraińskiej do Związku Sowieckiego; nieruchomości greckokatolickie podlegały
przejęciu przez Skarb Państwa na mocy przepisów wcześniejszych, w szczególności
dekretu z dnia 5 września 1947 r. o przejściu na własność Państwa mienia
pozostałego po osobach przesiedlonych do ZSRR (Dz.U. 1947 nr 59 poz. 318).
Ustawa z 1950 r. uchwalona
została nie w państwie normalnym, a w komunistycznej Polsce – i utworzony na
jej postawie Fundusz aż do końca 1989 r., wbrew jej formalnym zapisom, służył
głównie finansowaniu celów poza- i antykościelnych. Środki Funduszu były
zupełnie oderwane od ewentualnych dochodów z przejętej ziemi, była to czysta dotacja
budżetowa.
Dopiero wskutek uchwalenia tzw.
„ustaw majowych” (17.V.1989) Fundusz zaczął działać mniej więcej zgodnie z
pierwotnymi założeniami. Głównym celem wydatkowania środków stała się częściowa
refundacja składek emerytalno-rentowych osób duchownych (w bardzo szerokim
rozumieniu, obejmującym również zakonnice i braci zakonnych bez święceń). Jako
to wygląda w praktyce? Otóż czynny duchowny, jeśli nie podlega ubezpieczeniu
społecznemu z innego tytułu (jako pełnoetatowy pracownik, oficer WP czy SG w służbie
czynnej itp.), płaci co miesiąc składki na ZUS i NFZ od podstawy równej pensji
minimalnej brutto; w I półroczu 2024 r. jest to kwota 4242 zł. Składka
emerytalna wynosi łącznie 828 zł. 04 gr., z czego sam duchowny wpłaca 165 zł.
61 gr., a brakujące 662 zł. 43 gr. przekazuje ZUS-owi Fundusz Kościelny.
Składka rentowa to 339 zł. 36 gr., przy czym duchowny uiszcza 67 zł. 87 gr., a
Fundusz Kościelny 271 zł. 49 gr. Ubezpieczenie wypadkowe to 70 zł. 84 gr.,
duchowny osobiście płaci 14 zł. 17 gr., zaś 56 zł. 67 gr. wpłaca zań Fundusz.
Całkowicie samodzielnie opłaca duchowny składkę zdrowotną (na rzecz NFZ) w
kwocie 381 zł. 78 gr. oraz – jeśli się na to zdecyduje – dobrowolne
ubezpieczenie chorobowe (na rzecz ZUS-u) w wysokości 103 zł. 93 gr.
miesięcznie. Podsumowując: sam duchowny co miesiąc wpłaca do ZUS-u 629 zł. 43
gr. (a jeśli płaci składkę chorobową, to 733 zł. 36 gr.), natomiast Fundusz za
tegoż duchownego przekazuje temuż ZUS-owi 990 zł. 59 gr. Duchowny tych
pieniędzy nie ogląda (chyba że na swym koncie ubezpieczonego w pue.zus.pl), są
one przekładane z jednej państwowej kieszeni do drugiej, a duchowny ma z nich
ten ewentualny pożytek, że – jeśli dożyje – otrzyma emeryturę (a w przypadku
inwalidztwa – rentę) w takiej wysokości, jak gdyby osobiście płacił pełne
składki od postawy równej pensji minimalnej. Dodam, że o ile wiem,
dobrodziejstwa dopłat z Funduszu kończą się w momencie osiągnięcia przez
duchownego ustawowego wieku emerytalnego (65 lat dla mężczyzn), mimo że np. w
Kościele katolickim kanoniczny wiek emerytalny duchownych to 75 lat (może być on
lokalnie obniżany, np. w archidiecezji lubelskiej jest to lat 70), a systemie
emerytur kapitałowych opłacanie składki przez dalsze 10 lat skutkowałoby
znacznym wzrostem późniejszych wypłat emerytalnych (z racji większego kapitału
zgromadzonego na koncie oraz… mniejszej liczby lat przewidywanego życia).
W niektórych latach Fundusz dotował również
remonty zabytków sakralnych oraz kościelną działalność charytatywno-opiekuńczą,
tego typu wydatki były jednak niewielką częścią budżetu Funduszu.
Należy podkreślić, że z
dobrodziejstw Funduszu mogą korzystać na równych zasadach wszystkie legalnie
istniejące w Polsce wyznania w ogólnej liczbie 185, z których znakomita
większość w 1950 r. w ogóle nie istniała i żadnych nieruchomości wówczas nie
utraciła. Co prawda Fundusz nadal pozostał czystą dotacją budżetową bez związku
z ew. dochodami ze skonfiskowanej ziemi, tym niemniej konfiskata owa była
faktem i formalną podstawą zaistnienia Funduszu.
Fundusz Kościelny w obecnym
kształcie jest dość dziwaczną hybrydą rozwiązań józefińskich i komunistycznych
– i pogląd, że „coś trzeba z nim zrobić” jest dość powszechny. Ale co
mianowicie?
O czym trzeba pamiętać
U podstaw
wszelkich przyszłych rozwiązań winno się znaleźć rozróżnienie na 2 osobne
zagadnienia.
Pierwszym jest kwestia rekompensaty
za zagarnięte przez komunistów ziemie, budynki, inwentarz żywy i martwy. Z
natury rzeczy dotyczyć to może jedynie tych społeczności wyznaniowych, którym
rzeczywiście coś zabrano.
Drugim jest problem, na ile we
współczesnym państwie polskim możliwe jest wspieranie ze środków publicznych
działalności religijnej. Rzecz jasna, model polski stosunków państwa ze
wspólnotami religijnymi zaliczamy do typu zwanego „separacją przyjazną” – a
nawet w państwach reprezentujących model „separacji wrogiej” zdarza się
finansowanie przez państwo duszpasterstwa wojskowego, remontów i konserwacji
zabytków sakralnych itp. Tym bardziej w warunkach „separacji przyjaznej” dziwić
nie może łożenie ze środków publicznych na zabytki kościelne, na praktyczną
realizację prawa obywateli do wolności religijnej (finansowanie kapelanów czy
lekcji religii), wreszcie na prowadzoną przez kościelne podmioty działalność
edukacyjną czy charytatywną (na zasadach takich, jak i dla innych podmiotów
niepublicznych realizujących takie zadania). Tu jednak chodzi o coś innego – o
przekazanie z budżetu środków bezpośrednio do dyspozycji poszczególnych
wspólnot wyznaniowych; taki byłby istotny sens dyskutowanego od ponad 10 lat
rozwiązania – tzw. asygnaty podatkowej na rzecz związków wyznaniowych, podobnej
do odpisu 1 % (obecnie 1,5 %) podatku na organizacje pożytku publicznego. To
zagadnienie dotyczy wszystkich wyznań – poza tymi, które z góry odrzucają
udział w takim systemie (są takie!).
My, grekokatolicy, musimy oprócz
tego uwzględnić i nasze partykularne uwarunkowania. Po pierwsze: nam w 1950 r.
już niczego nie zabierano, wszystko zostało zabrane wcześniej. Nie powoduje to
bynajmniej utraty przez UKGK tytułu do odszkodowania, ponieważ w ramach
postępowań regulacyjnych nie oddano nam bynajmniej wszystkiego. Z drugiej
strony pamiętać trzeba, że część naszych nieruchomości lege artis (por.
art. 60 ust. 1 pkt 1 i art. 61 ust. 1 pkt 1 ustawy z dnia 17 maja 1989 o
stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w PRL/RP) przejęły jednostki
organizacyjne Kościoła łacińskiego.
W tym właśnie momencie napotykamy
się na uwarunkowanie nr 2: w ustawodawstwie polskim nadal jesteśmy częścią
monolitu pn. „Kościół Katolicki w RP”. Oczywiście państwo przyjmuje do
wiadomości podział na „obrządki”, poza tym osobowość prawna naszej Metropolii
nie ulega kwestii. Tym niemniej pozostaje w mocy dylemat: czy winniśmy starać
się o własny model rozwiązania problemu Funduszu (w tym celu wypadałoby chyba
„ożywić” istniejący formalnie bodajże od 2010 r., lecz dotąd w istocie martwy, Zespół
do spraw Kościoła Katolickiego w RP obrządku bizantyjsko-ukraińskiego) – czy
też przyjąć model wypracowany na drodze negocjacji Konferencji Episkopatu
Polski z Rządem RP? A jeśli wybieramy wariant drugi, to czy winniśmy starać się
forsować nasz pogląd i interesy w łonie strony kościelnej, czy pasywnie przyjąć
to, co zostanie ustalone?
Asygnata podatkowa – rozwiązanie
oczywiste?
W debacie publicznej „króluje”
pomysł, by dotacje budżetowe z Funduszu Kościelnego zastąpić dobrowolnym
odpisem od podatku dochodowego od osób fizycznych. Pamiętać należy, że pomysł
ten pojawił się już ponad 10 lat temu, również za premierostwa Donalda Tuska, i
doczekał się nawet wstępnego projektu ustawy, który jednakże nie podobał się w
pełni ani stronie rządowej, ani kościelnej (katolickiej), a przez niektóre
wyznania mniejszościowe – z Kościołem prawosławnym na czele – został formalnie
oprotestowany i do Sejmu nigdy nie trafił.
Wstępny wariant takiego
rozwiązania polega na tym, by obok dawnego 1 % (obecnie 1,5 %) podatku na
organizacje pożytku publicznego można by było przekazywać jakiś procent
należnego podatku także na różne wyznania (są nb. takie – mało znane i
liczebnie znikome - które z tego korzystać nie chcą). Jaki byłby to procent,
jest kwestią do ustalenia.
Wady takiego rozwiązania są
oczywiste.
1) Jest
ono ściśle związane z podatkiem od dochodów osobistych, który nie jest czymś
nienaruszalnym – mógłby np. zostać zastąpiony postulowanym swego czasu przez
„Porozumienie Jarosława Gowina” podatkiem od funduszu płac (co m.in.
zakończyłoby absurdalne opodatkowanie płac w budżetówce na rzecz budżetu).
2) Jak
każde tego typu rozwiązanie tworzy pewną zależność Kościołów od państwa –
przyzwyczaja do korzystania z państwowego wsparcia, w jakiejś części od niego
uzależnia, co w czasach, gdy górę w społeczeństwie biorą prądy wrogie lub
obojętne wobec religii czy konkretnie chrześcijaństwa – jest potencjalnie
groźne. Takie wsparcie może być zabrane, groźba zabrania może być wykorzystana
do wywierania wpływu na Kościół itd.
3) W
obecnej sytuacji polskiej pamiętać należy, że całkiem sporo ludzi albo nie płaci
PIT w ogóle (rolnicy, osoby do 26 l.), albo też z racji niskich dochodów (m.in.
wielu emerytów i rencistów) nie są nim objęci de facto. Ostatnie
zwiększenie kwoty wolnej do 30 tys. złotych rocznie powoduje, że nawet ci,
którzy osiągają dochody wyższe, mają niewielki tzw. podatek należny do zapłacenia,
a co za tym idzie – potencjalny „jakiś procent” również nie wyniesie w ich
przypadku wiele. Nie wiadomo, czy ziści się obietnica wyborcza o podniesieniu
kwoty wolnej do 60 tys. – gdyby tak się stało, problem się drastycznie
powiększy: jeszcze więcej podatników „zejdzie pod próg” i nie będzie miało
podatku należnego lub będzie on bardzo niewielki.
4) Rozwiązanie
to niewątpliwie odbiłoby się mocniej na sytuacji finansowej wyznań
mniejszościowych, niż na sytuacji Kościoła rzymskokatolickiego. Nie dziwi w tym
kontekście stanowczy protest PAKP wobec projektu sprzed ponad 10 lat – protest,
który był jedną z ważniejszych przyczyn odłożenia projektu ad acta.
Rekompensata?
Podczas organizowanych pod egidą KAI
konferencji na temat modeli finansowania związków wyznaniowych i dalszych losów
Funduszu Kościelnego reprezentujący Kościół rzymskokatolicki prawnicy
podkreślali potrzebę pewnego rodzaju „podsumowania” czy „rozliczenia” Funduszu
Kościelnego: obliczenia, ile zabrano i ile zwrócono (w tej mierze istnieje
cenne opracowanie ks. prof. Dariusza Walencika z Uniwersytetu Opolskiego), i
ile przez te lata istnienia Funduszu realnie wypłacono związkom wyznaniowym,
których ziemie uległy konfiskacie. Pojawiają się również głosy (np. dra Łukasza
Bernacińskiego) by pójść drogą czeską – i problem Funduszu rozwiązać na drodze
zwrotu zabranych, a nie oddanych jeszcze gruntów w naturze lub w ekwiwalencie
pieniężnym, kończąc jednocześnie na przyszłość ze wspieraniem działalności
religijnej z budżetu (nie dotyczyłoby to rzecz jasna finansowania remontów
zabytków, opłacania kapelanów czy katechetów itp.).
Rozwiązanie to miałoby niewątpliwą
zaletę – przywracając elementarną sprawiedliwość, kończyłoby jednocześnie z
wątpliwym dla wielu budżetowym finansowaniem duchowieństwa (co prawda
pośrednio, przez refundację części składek ZUS). Oczywiście dla większości wyznań w Polsce
byłaby to czysta strata – straciłyby owo dofinansowanie do składek, nie
uzyskując w zamian niczego. Oczywiście, restytucja nie oznacza automatycznie
zakazu wprowadzenia systemu asygnaty podatkowej, czy to dla wszystkich wyznań,
czy tylko dla tych, które nie brały udziału w procesie restytucji. Asygnata
podatkowa dla tych na ogół malutkich wspólnot nie miałaby jednak w praktyce
żadnego znaczenia.
Korekta i kontynuacja?
Jest to rozwiązanie, którego nie
promuje chyba nikt, ale że jest możliwe, należy dla porządku o nim wspomnieć.
Jest to niejako powrót do korzeni Funduszu – który miał przekazywać dochody z
zabranych gruntów na rzecz wyznań, którym owe grunty zabrano. Należałoby
określić, ile danemu Kościołowi zabrano, a nie zwrócono, następnie przeliczyć
to na hektary przeliczeniowe i co roku wypłacać Kościołowi kwotę będącą
iloczynem ilości hektarów przeliczeniowych i współczynnika dochodowości z 1 ha
przeliczeniowego.
W takim wariancie większość wyznań
współcześnie istniejących również by niczego nie zyskała, a straciła dotacje
dotychczasowe. System stałby się sprawiedliwszy, bo finansowano by tylko tych,
którym się to z założenia należy. Dawałby również gwarancję pewnego stałego,
rewaloryzowanego dochodu przez wiele (?) lat, zamiast wypłaty rekompensaty
jednorazowej, która nawet jeśli bardzo duża, mogłaby zostać „zjedzona” przez
inflację czy roztrwoniona przez nieudolne inwestycje.
Niestety, wariantu tego nikt nie
proponuje, a poza tym byłby on, tak jak i asygnata podatkowa, w dalszej
perspektywie narażony na utratę w razie radykalnych zmian klimatu politycznego.
Z
naszej greckokatolickiej perspektywy
Zakładając (dość optymistycznie!),
że mamy możliwość wyboru pomiędzy rozwiązaniem „autonomicznym”, własnym, przez
nas samych wynegocjowanym z Rządem, a modelem „ogólnokatolickim”,
wynegocjowanym z tymże Rządem przez reprezentantów KEP (umocowanych prawnie
przez Stolicę Apostolską, zgodnie z art.
27 i 22 ust. 2 Konkordatu z 1993 r.) – przyjąć musimy założenie wstępne
następującej treści: asygnata podatkowa opłacić się nam może finansowo wtedy
i tylko wtedy, gdy przyjmiemy model „ogólnokatolicki”. Podkreślam te dwa
słowa: może i finansowo.
Skąd
takie założenie? Ano stąd, że w modelu „autonomicznym” stajemy się z miejsca
jednym z wyznań mniejszościowych, co prawda jak na Polskę sporym, ale nie
największym bynajmniej. Oczywiście model asygnaty podatkowej zakłada dobrowolne
deklaracje podatników na rzecz konkretnego wyznania (czyli teoretycznie nawet
100 % podatników mogłoby zadeklarować wsparcie akurat Kościoła
greckokatolickiego), ale wszyscy przecież wiemy, że ten kij ma i drugi koniec,
a mianowicie możliwość nie tylko deklarowania wsparcia dla UKGK przez
podatników nie będących grekokatolikami, ale i odwrotnie – braku takich
deklaracji ze strony grekokatolików (z różnych przyczyn). Znając życie można
się obawiać, że bardziej prawdopodobna byłaby przewaga postaw typu drugiego nad
postawami typu pierwszego. Dodajmy do tego wszystkie wady wyliczone przeze mnie
uprzednio w trzech punktach – i jasnym się stanie, że – jak napisałem był w
punkcie czwartym – dla nas, tak samo jak i dla innych wspólnot mniejszościowych,
asygnata podatkowa byłaby bardzo złym interesem.
Inaczej mogłoby być, gdybyśmy w
ramach modelu „ogólnokatolickiego” podłączyli się w systemie asygnaty do
wspólnego „skarbca” Kościoła katolickiego w Polsce i – nazwijmy rzeczy po
imieniu – po prostu skorzystali z podziału uzyskanych z asygnaty środków, w ten
sposób by zaczerpnąć z tego „skarbca” więcej, niż zapewne wpływałoby doń od
naszych wiernych. Nieco w duchu józefińskiego Funduszu Religijnego, o którym
pisałem powyżej. Z tego też powodu musimy stanowczo obstawać przy tym, by model
„ogólnokatolicki” nosił ściśle scentralizowany charakter, a w żadnym wypadku nie
był oparty np. o sieć osobnych „skarbców” diecezjalnych, między którymi podatnik
wybierałby adresata swego wsparcia (w takim wariancie powielone zostałyby
wszystkie wady systemu asygnaty w wariancie „autonomicznym”).
Polski model asygnaty, jak
niejednokrotnie wskazywał ks. prof. Piotr Stanisz (KUL), winien kompensować
niedostatki wynikające z polskiego modelu PIT (wspomniane przeze mnie w pkt 3
wad systemu asygnaty); być może należałoby tu twórczo rozwinąć system włoski, w
którym podatnik nie przekazuje na dany Kościół swego własnego otto per mille
czyli 0,8 % od własnego podatku, lecz niejako głosuje w plebiscycie, na kogo
mają być przeznaczone środki z owego 0,8 % od podatku należnego od wszystkich
podatników. Innymi słowy, otto per mille z góry jest w całości
przeznaczone na wspólnoty wyznaniowe (i państwo włoskie, które może je zużyć na
cele takie, jak ratowanie zabytków, pomoc ofiarom klęsk żywiołowych i
uchodźcom, walkę z głodem na świecie) i rozdysponowywane wśród beneficjentów
systemu proporcjonalnie do liczby podatników opowiadających się za wsparciem
tego czy innego podmiotu.
Ważne jest również to, na jakie cele
asygnata miałaby być przeznaczona. Wydaje mi się, że w kręgach rządowych panuje
raczej pomysł dość prosty: niech zostanie po staremu, czyli niech środki z
asygnaty służą refundacji składek ZUS-owskich osób duchownych (w tym oczywiście
zakonnic i zakonników bez święceń). Takie rozwiązanie byłoby dla nas neutralne
finansowo, tzn. nie stracilibyśmy niczego, ale i nie zyskalibyśmy (chyba, że
np. refundacja z 80 % wzrosłaby do 100 %, co obecnie dotyczy jedynie misjonarzy
i członków zakonów klauzurowych, czyli kategorii w UKGK w RP nie istniejących).
Osobiście sądzę, że o wiele dla nas korzystniejsze byłoby zreformowanie przy
tej okazji systemu utrzymania duchowieństwa (podobnie, jak to się stało we
Włoszech po ratyfikacji obecnego Konkordatu w 1985 r.) poprzez utworzenie
systemu pensji, czego zaczątki możemy zresztą od lat obserwować w diecezji
opolskiej. Zapewne środki z samej asygnaty nie wystarczyłyby na zapewnienie
pensji wszystkim duchownym, dlatego też – w interesie UKGK w RP – należałoby
moim zdaniem lobbować na rzecz wykorzystania tych środków na pensje dla
duszpasterzy pracujących w najmniejszych, najuboższych parafiach. Ważne byłoby
przy tym przyjęcie kryterium ogólnopolskiego, powiedzmy 1000 jako maksymalnej
liczby wiernych parafii ubogiej (nieco ponad 10 lat temu czytałem w materiałach
KAI, że np. w archidiecezji lubelskiej parafia licząca 800 lub mniej wiernych
kwalifikuje się do ubogich i nie odprowadza do kasy kurialnej tzw. podusznego,
wówczas 7 gr. miesięcznie od wiernego figurującego w ewidencji). W ten sposób
niemal wszystkie nasze parafie kwalifikowałyby się do tej formy wsparcia.
Zdecydowanie mniej korzystne byłoby dla nas przyjęcie kryterium np. 10 %
najmniejszych/najuboższych parafii danej diecezji.
W modelu
„autonomicznym” rozwiązania problemu Funduszu Kościelnego mogłyby się nam się
opłacać te warianty, które zakładają odniesienie się do utraconych przez nas po
1944 r. nieruchomości ziemskich i albo wypłacenie jednorazowej rekompensaty
(por. „Rekompensata?”), albo też „powrót do źródeł” Funduszu Kościelnego (por.
„Korekta i kontynuacja”). Podkreślam przy tym, że być może opłaciłyby się one
nam również i w systemie „ogólnokatolickim”: zależałoby to od szczegółowych
rozwiązań przyjętych w takim wypadku.
Jak podaje niegdysiejszy ekonom
archieparchii p. Arkadiusz Giza (Schematyzm 2007, s. 14), eparchia przemyska
(wraz z Administracją Apostolską Łemkowszczyzny?) posiadała „13.982 ha
nieruchomości rolnych, ok. 1200 ha lasów”, które przejęte zostały przez państwo
polskie. Do końca 2006 Archieparchia odzyskała „ok. 130 ha lasu, ok. 1000 ha
gruntów rolnych”. W 2002 r. tenże Autor w swym referacie na zgromadzeniu
eparchialnym (Kalendarz „Błahowista” 2003, s. 103) podawał, że parafie
ówczesnej północnej części archieparchii (dziś to eparchia olsztyńsko-gdańska)
otrzymały łącznie 105,6 ha ziemi, zaś parafie eparchii wrocławsko-gdańskiej –
łącznie 126,9 ha. Tu wyjaśniam, że w powojennej doktrynie prawnej uznano, iż
wspólnoty wyznaniowe istniejące na tzw. ziemiach odzyskanych przed 1945 r. były
instytucjami niemieckimi, które po wcieleniu tych ziem do państwa polskiego
przestały istnieć, a ich majątek przeszedł na własność tegoż państwa. Dlatego
też kościoły były na tych terenach łaskawie przekazywane w użytkowanie, a potem
nadawane na własność użytkującym je parafiom; podobnie nie uznawano praw
Kościoła rzymskokatolickiego do dawnych majątków ziemskich, ale dano parafiom
prawo uzyskania po 15 ha ziemi z zasobów państwowych. W przypadku Kościoła
greckokatolickiego, który na „ziemiach odzyskanych” przed 1945 r. żadnych
majątków nie posiadał, trudno w tym wypadku mówić o jakimś upośledzeniu.
W wariancie określonym przeze
mnie jako „rekompensata” należałoby od łącznej powierzchni gruntów niegdyś
zabranych odjąć powierzchnię gruntów odzyskanych oraz nadanych (na tzw.
„ziemiach odzyskanych”). Następnie wynik tego odejmowania pomnożyć przez
średnią cenę hektara.
Z uwagi na przybliżony charakter
danych na temat powierzchni gruntów zabranych i odzyskanych oraz wątpliwości w
przedmiocie lasów podjęta poniżej próba ustalenia konkretnych kwot ma li tylko
charakter orientacyjny, dający wszakże pewne pojęcie o możliwym rozmiarze
ewentualnej rekompensaty dla UKGK w RP za likwidację Funduszu Kościelnego.
Pozostawiając kwestię obszarów
leśnych na boku, przyjmujemy obszar 13.982 ha za wielkość wyjściową. Od tego
odejmujemy odzyskane 1.000 ha („około”) oraz przekazane na „ziemiach
odzyskanych” 105,6 ha i 126,9 ha. Otrzymujemy wynik 12.749,5 ha. Uwzględniając
ceny średnie ceny hektara za IV kwartał 2023 r. (dane GUS, obowiązujące od 16
lutego 2024 r.), za najniższy możliwy mnożnik możemy uznać 29.939 zł. (średnia
cena hektara gruntów słabych, kl. V-VI, dla woj. podkarpackiego), zaś za
najwyższy – średnią ogólnopolską dla gruntów wszystkich klas – 65.301 zł. Zatem
wysokość rekompensaty wahałaby się od 381.707.280 zł. 50 gr. do 832.555.099 zł.
50 gr.
Wysokość tych kwot z pewnością
szokuje – ale w sumie nie powinna. Jak wynika z obliczeń dokonanych przez ks.
prof. Dariusza Walencika, władze komunistyczne przejęły ok. 144.738,2781 ha
gruntów należących do Kościoła katolickiego, z czego zwrócono większość, bo
82.380,6937 ha. W rękach państwa pozostało 62.357,5844 ha. Dr Łukasz
Bernaciński w jednym ze swych opracowań przemnożył ów obszar przez średnią cenę
hektara (wszystkich klas) dla całej Polski za II kwartał 2022 r. – czyli 59.358
zł. Wynik mnożenia – to kwota 3.701.421.494 zł. 82 gr. Wg. najnowszej ceny, za
IV kwartał 2023 r., wysokość rekompensaty dla Kościoła katolickiego wyniosłaby
4.072.012.618 zł. 90 gr. Zaznaczam przy tym, że nie znam szczegółów wyliczeń
ks. prof. Walencika i nie wiem, na ile uwzględnione w nich zostały straty
Kościoła greckokatolickiego, jako formalnie nie objętego już ustawą z 1950 r.,
za to doszczętnie przecież ograbionego parę lat wcześniej. Na pewno musiał
ksiądz profesor uwzględnić fakt przejęcia przez osoby prawne Kościoła
łacińskiego gruntów „pounickich” na podstawie art. 60 ust. 1 pkt 1, a zwłaszcza
art. 61 ust. 1 pkt 1 ustawy z 17 maja 1989 r. o stosunku Państwa do Kościoła
katolickiego.
W wariancie określonym przeze mnie
jako „korekta i kontynuacja” należałoby dokonać odejmowania analogicznie jak w
wariancie poprzednim, przeliczając jednakże powierzchnie gruntów na hektary
przeliczeniowe. Bez wiedzy, o jakie konkretnie grunta chodzi i jaką mają one
klasę, nie jest to właściwie możliwe. Stąd konieczność przyjęcia jakiegoś
przybliżenia. Dla potrzeb naszych obliczeń przyjmijmy – naśladując nb.
metodologię wspomnianego już ks. prof. Walencika – przelicznik najprostszy z możliwych,
czyli 1:1. Otóż wysokość dochodu z hektara przeliczeniowego w 2022 r. wyniosła
wg. GUS 5.549 zł. rocznie (wskaźnik za rok 2023 ogłoszony będzie zapewne gdzieś
we wrześniu br.). Mnożąc to przez 12.749,5 ha otrzymamy 70.746.975 zł. 50 gr.
rocznie. Rzecz jasna, kwota wzrastałaby corocznie (chyba, że wskutek np.
ekscesów „zielonego ładu” dochody w rolnictwie zaczęłyby drastycznie spadać,
czego wykluczyć nie można).
Czy warianty powyższe możliwe są również
w wersji „ogólnokatolickiej”? Teoretycznie tak, wówczas na cały Kościół
katolicki w RP (łącznie z nami) przypadłoby albo 4.072.012.618 zł. 90 gr. jednorazowo
(ponad 4 miliardy!) albo 346.022.235 zł. 84 gr. rocznie, zatem o 34,64 %
więcej, niż wynosi cały budżet Funduszu Kościelnego (dla wszystkich wyznań!) na
rok 2024.
Wnioski
praktyczne
Primo: powyższe warianty winny być
przeanalizowane w kręgach kurialnych UKGK w RP. Analizę winna poprzedzać
korekta wyliczeń na podstawie dokładnych, posiadanych przez kurie danych na
temat gruntów odebranych, zwróconych i nadanych („ziemie odzyskane”) Kościołowi
greckokatolickiemu w Polsce.
Secundo: nie można
abstrahować od nastrojów społecznych i zamierzeń kół rządzących. Oczywistą jest
niechęć do jakichkolwiek form dalszej restytucji mienia kościelnego czy wypłaty
odszkodowań – podobnie jak i do utrzymania Funduszu Kościelnego nawet (a może
tym bardziej) w formie zbliżonej do formalnych założeń tego Funduszu (por.
model „korekta i kontynuacja”). Z tego względu zwolennik rozwiązań czeskich, dr
Ł. Bernaciński, prawdopodobieństwo zastosowania modelu „rekompensaty” w
odniesieniu do Kościoła katolickiego jako całości uznaje za znikome lub wręcz
żadne – modelu „korekty i kontyuacji” nikt zaś na razie w sferze publicznej nie
proponuje. Pamiętajmy przy tym, że dziś Fundusz obejmuje na równi wszystkie
wyznania. Gdyby sprawę Funduszu rozwiązano wg. jednego z ww. wariantów, większość
owych wyznań straciłaby dopłaty do składek ZUS dla swych duchownych, nie
uzyskując w zamian niczego. Zyskaliby katolicy rzymscy, zyskalibyśmy i my, a
inni? Uwzględniając obliczenia ks. prof. Walencika, należałoby przyjąć, że
wszystkim wyznaniom niekatolickim zabrano łącznie tylko 10.261,7219 ha (czyli
mniej niż Kościołowi greckokatolickiemu), a przecież sporo im zwrócono i nadano
(na „ziemiach odzyskanych”), więc ile by im jeszcze pozostało do „wystawienia
rachunku” państwu? Dotyczy to zresztą głównie Kościoła prawosławnego i kilku
innych wspólnot. Perspektywa dofinansowania głównie katolików i odebrania
dotychczasowej (skromnej, ale zawsze) pomocy większości innych wyznań
niewątpliwie nie jest tym, czego pragnie Rząd i spora część (większość?)
społeczeństwa polskiego. Warianty „rekompensata” oraz „korekta i kontynuacja” w
modelu „ogólnokatolickim” można więc moim zdaniem uznać za nierealne. Pytanie,
czy byłyby one opłacalne dla nas – potencjalne kwoty byłyby, owszem, duże, ale
na ile my jako grekokatolicy mielibyśmy wpływ na ich podział i ile by się nam z
nich dostało?
Tertio: moim zdaniem
nierealność wariantów „rekompensata” oraz „korekta i kontynuacja” w modelu
„ogólnokatolickim” nie czyni ich zupełnie niemożliwymi do wywalczenia w modelu
„autonomicznym”. Należałoby chyba, po dokonaniu wspomnianej już analizy
opłacalności tych wariantów, wysondować nieoficjalnie stanowisko tych wyznań,
które mogłyby być zainteresowane takimi rozwiązaniami – tzn. takich, którym
bardziej by się opłacała już to rekompensata za zabrane im grunty, już to
„powrót do źródeł” Funduszu Kościelnego, niż proponowana asygnata podatkowa. W
grę wchodziłby tu PAKP, być może Kościół Ewangelicko-Augsburski i kilka innych
wspólnot. Moim zdaniem to, co nie ma szans w odniesieniu do Kościoła
rzymskokatolickiego, może być osiągalne w odniesieniu do wyznań
mniejszościowych. Po pierwsze dlatego, że to nie przeciw nim kieruje się
wrogość części społeczeństwa, nie one są kojarzone z „sojuszem tronu z
ołtarzem” z czasów rządów Zjednoczonej Prawicy. Po drugie – kwoty byłyby jednak
znacząco mniejsze. Myślę, że w przypadku tych dosłownie paru wspólnot, którym
mogłoby to się opłacić, Rząd mógłby zdecydować się na jeden z owych wariantów
(przy czym raczej na „rekompensatę” niż na „korektę i kontynuację”, skoro
obiecał zlikwidowanie Funduszu), zwłaszcza w zamian za rezygnację na przyszłość
z udziału w systemie asygnaty podatkowej. Od nas oczywiście wymagałoby to
postawienia sprawy jasno wobec Stolicy Rzymskiej i Episkopatu Polski. Nie sądzę
jednak, by naszą dążność do rozwiązania „autonomicznego” postrzegała hierarchia
łacińska jako wielki problem. Biorąc pod uwagę, że przy „wspólnym skarbcu” w
warunkach asygnaty podatkowej UKGK mógłby potencjalnie więcej stamtąd czerpać,
niż wynosiłby wkład jego wiernych-podatników, rozwiązanie „autonomiczne”
mogłoby się Kościołowi rzymskokatolickiemu po prostu opłacać.
Quarto:
być
może hierarchia UKGK w RP zajmie postawę bierną i przyjmie rozwiązanie ustalone
przez negocjatorów KEP (umocowanych prawnie przez Stolicę Rzymską) z Rządem RP.
Być może zresztą nie będzie to wyraz bierności, a świadomy wybór. Wszak każde
rozwiązanie ma zarówno dodatnie, jak i ujemne strony. Wypłata jednorazowej,
nawet kilkusetmilionowej rekompensaty dałaby rzecz jasna możliwość
zainwestowania w budowę konkatedry i rezydencji metropolitalnej w Warszawie
oraz wzmocnienia naszej obecności w stolicy i innych większych ośrodkach
miejskich (tu opowiadałbym się za budową sieci niedużych cerkiewek
„zrośniętych” bryłą z domami parafialnymi – tak by minimalizować koszty i
budowy, i np. ogrzewania w przyszłości) – ale co potem? Próby inwestycji typu
biznesowego mogą mieć finał niekiedy daleki od oczekiwanego: pamiętamy
przecież, jak to parafia ewangelicko-reformowana w Warszawie otrzymała bodajże
30 mln zł. rekompensat majątkowych, powierzyła te środki obrotnemu człowiekowi
interesu… i obudziła się z kwotą 8,5 euro na koncie; z kolei w środowisku
luterańskim jakiś czas temu słychać było głosy krytyczne na temat sposobu, w
jaki chciano załatwić sprawę tzw. „serka wolskiego” (działka u zbiegu Towarowej
i Wolskiej w Warszawie, kształtem przypominająca porcję sera topionego) –
ostatecznie zresztą, o ile wiem, odstąpiono od krytykowanego pomysłu wniesienia
terenu aportem do spółki, wymieniając działkę na biurowiec warszawski i
kamienicę wrocławską, nieruchomości mające duży potencjał dochodowy. Z kolei coroczna
dotacja w wysokości ponad 70 mln zł, rokrocznie waloryzowana, to wariant o
wiele trudniejszy do wywalczenia, niż nawet kilkaset milionów jednorazowej
rekompensaty, która zapewne i tak byłaby rozłożona na kilka, może i 10 rocznych
rat (oby waloryzowanych!). W końcu, jak sobie powiedzieliśmy, nie po to Rząd
obecny podejmuje kwestię likwidacji Funduszu Kościelnego, żeby go zachować
akurat dla nas (i może paru innych wspólnot) i to z tak poważnymi corocznymi
wydatkami.
Może zatem – i osobiście
uznaję to za wariant najbardziej prawdopodobny – hierarchia nasza opowie się za
modelem asygnaty podatkowej, mimo wszystkich jego niedoskonałości. W takim
przypadku należałoby domagać się, by system był scentralizowany i zorganizowany
tak, by umożliwić przede wszystkim wsparcie duszpasterzy pracujących w
najmniejszych, ergo najuboższych parafiach, przy czym wskaźniki ubóstwa
winny być ustalone centralnie, a w żadnym razie na szczeblu diecezjalnym, jako
pewien ustalony procent najuboższych wspólnot danej diecezji (eparchii). Polski
model asygnaty podatkowej winien być nie prostym powieleniem modelu „1,5 % na
OPP”, ale systemem zmodyfikowanym, najlepiej z wykorzystaniem wzorców włoskich,
z elementami pozwalającymi na uwzględnienie deklaracji osób nie płacących w
ogóle podatku od dochodów osobistych, korzystających ze zwolnień z racji wieku
lub osiągających dochody nie przewyższające kwoty wolnej od opodatkowania. O to
zresztą, mam nadzieję, walczyć będą negocjatorzy rzymskokatoliccy.
Warto również, by przy okazji
likwidacji Funduszu Kościelnego zreformować cały system finansów kościelnych, w
szczególności wynagrodzeń duchownych – i tu również model włoski jawi się jako
potencjalnie najlepszy do zaadaptowania w Polsce. W skrócie: chodziłoby o to,
by środki z asygnaty podatkowej (ale nie tylko, bo tych z pewnością nie
starczy) przeznaczyć na pensje dla duchownych, zapewne zróżnicowane ze względu
na staż i stanowisko. Oznaczałoby to jednocześnie przechodzenie ofiarności wiernych
od różnych form „cołaski” do dobrowolnych, regularnych składek na rzecz
Kościoła, co rzecz jasna sprzyjałoby przejrzystości finansów kościelnych i
tworzyłoby atmosferę moralnej jednoznaczności w tym względzie.
diakon Piotr Siwicki