MOJE WPROWADZENIE
Publikacji najpierw oryginału, potem zaś (kiepskiego niestety!) polskiego przekładu znajdującego się dotychczas w rękopisie dzieła bł. Grzegorza Chomyszyna (1867-1945), od 1904 r. do śmierci greckokatolickiego biskupa stanisławowskiego, pt. "Dwa królestwa", towarzyszyła kampania propagandowa prowadzona w polskich kręgach "kresowo"-nacjonalistycznych, przedstawiająca "Dwa królestwa" jako dzieło wymierzone w ukraiński nacjonalizm. Ma to tyle wspólnego z prawdą, że Autor książki był ideowym przeciwnikiem tego nurtu politycznego, co znalazło też pewne odzwierciedlenie na stronicach "Dwóch królestw" - jest to jednak w całym tym dziele wątek zupełnie marginalny, zaś zasadniczym tematem książki jest krytyka działalności arcypasterskiej Czcigodnego Sługi Bożego Andrzeja Szeptyckiego (1865-1944), metropolity halickiego od 1901 r. - przede wszystkim w kontekście prowadzonej przez Metropolitę (a kontestowanej przez Błogosławionego) polityki reorientalizacji obrządku greckokatolickiego; polityki, której końcowym (za życia obu Hierarchów) aktem było rozpoczęcie pod auspicjami Piusa XI (1938), kontynuowanej już za Piusa XII reformy liturgicznej - reformy, której pierwsze przejawy dały bł. Grzegorzowi bezpośredni asumpt do napisania "Dwóch królestw".
W tym kontekście zastanawiać musi, dlaczego ludzie dziś tak aktywnie promujący "Dwa królestwa" nie zdobyli się dotąd na republikację polskiej wersji innego, w o wiele większej mierze poświęconego rozprawie z nacjonalizmem ukraińskim dzieła bł. Grzegorza - książeczki zatytułowanej "Problem ukraiński", a wydanej swego czasu w 2 wersjach językowych, najpierw po ukraińsku (1932), a potem w przekładzie na język polski (1933). Jest to tym bardziej symptomatyczne, że ukraiński tekst bez trudu znaleźć można w sieci - czy to skan oryginału w formacie .pdf do ściągnięcia, czy też elegancko przepisany w .html-u na stronie poświęconej tradycjom i współczesności ukraińskiej Galicji-Hałyczyny Ukraińska wersja "Problemu ukraińskiego" doczekała się zresztą za mej pamięci co najmniej 3 wydań papierowych: najpierw na łamach gazety "Nowa Zoria" (w odcinkach), a potem przez tegoż wydawcę w postaci 2 wydań książkowych. Tak to właśnie w praktyce wygląda głoszona przez "kresową" propagandę teza o "wyklętym" i "zakazanym" w "banderowskiej Ukrainie" Biskupie-Męczenniku. Za to w Polsce - jak dotąd ani jednej publikacji! Owszem, była taka próba - na portalu POLONEWS, ale skończyła się na publikacji zaledwie małego fragmentu. Nie wiem, czy osobie zaangażowanej w to przedsięwzięcie po prostu się odechciało, czy były inne przyczyny; tak czy inaczej, trudno to uznać za pełnowartościową publikację.
Biorąc powyższe pod uwagę, już rok temu postanowiłem sam zapełnić ową lukę. Poniżej wklejam tekst przesłany mi przez Przewielebnego Księdza Witolda-Józefa Kowalowa, rzymskokatolickiego proboszcza z Ostroga na Wołyniu. Niczego w tym pliku nie zmieniałem, poza korektą paru rzucających się w oczy literówek.
Po co udostępniam ów tekst? Dla mnie, jako dla historyka, publikowanie źródeł jest wartością samą w sobie. Uważam przy tym, że o ile bł. Grzegorz nie jest ani "wyklęty", ani "zakazany" (ba, w środowisku okcydentalizujących politycznie inteligentów halickich zaczyna być nawet po troszę "modny", a przynajmniej odkrywany na nowo - dziś, w dobie zmagań z "russkim mirom", zupełnie inaczej patrzy się np. na dążenia Błogosławionego do zmiany kalendarza), o tyle Jego postać, działalność i myśl nie są jeszcze znane na tyle, na ile by zasługiwały. Skoro zatem autorskie prawa majątkowe do utworu wygasły w 2016 r. i można go bez przeszkód zamieścić nikogo nie pytając o zgodę - to czemu nie?
Na ile publikacja niniejsza jest wyrazem utożsamiania się z ideami Autora? To temat na dłuższą rozprawę, a zresztą do bł. Grzegorza - przede wszystkim w kontekście "Dwóch królestw" - powracać będę na tym blogu nie raz i nie dwa. Tu jedynie zasygnalizuję, że niewątpliwie sam rdzeń działalności Błogosławionego - jego żywa i bardzo na serio traktowana wiara w Chrystusa i oddanie Kościołowi świętemu - jest czymś, co stanowi wartość niekwestionowalną i nieprzemijającą. Podobnie i potępienie antychrześcijańskich prądów ideowo-politycznych, w tym i nacjonalizmu ukraińskiego. Natomiast są też wątki w twórczości bł. Grzegorza, które można uznać już to za przeżytki, już to za treści błędne już wtedy, w momencie pisania. Nie ma np. istotnego związku między stanem żonatym kleru czy dążnościami do reorientalizacji obrządku a nacjonalizmem (np. Polacy i Litwini mieli i kler bezżenny, i wspólny obrządek - nie wschodni bynajmniej - a stosunki między nimi na niwie kościelnej bywały i dotąd bywają mało idylliczne; prawda, dziś już nie biją się w kościołach), owszem - właśnie osłabianie obrządkowego filara odrębności Kościoła greckokatolickiego prowadzić musi do wzmacniania filara narodowego, czyli w konsekwencji do kształtowania się wspólnoty etnocentrycznej. O tym już pisałem i jeszcze zapewne napiszę. Krytykując zeświecczenie mentalności laikatu i kleru, bł. Grzegorz w ogóle np. nie uwzględnił takiego czynnika jak dziedzictwo józefinizmu, którego rola w procesach laicyzacyjnych jest trudna do zakwestionowania - tyle, że dla Błogosławionego józefinizm nie był zapewne dość wschodni, by przypisywać mu dziejowe winy (ciekawe, czy gdyby czytał był Konecznego, widzącego w józefinizmie przejaw "cywilizacji bizantyńskiej", uwzględniłby znaczenie tego właśnie czynnika). Zaś w fundamentalnej kwestii powrotu katolików wschodnich do źródeł własnej kultury religijnej vs. dalszej latynizacji Błogosławiony był już za Swego życia swego rodzaju epigonem - w Kościele katolickim od czasów Leona XIII (z różną konsekwencją) prowadzona była polityka reorientalizacyjna, zaś w przypadku Kościoła grekokatolików "ruskich" z b. monarchii habsburskiej już w latach czterdziestych rozpoczęła się liturgiczna reforma w duchu wschodnim, oprotestowana przez biskupa stanisławowskiego, lecz przecież rozpoczęta, kontynuowana i doprowadzona do końca przez Rzym; 19 lat po śmierci stanisławowskiego Arcypasterza Sobór Watykański II uchwalił dekret o katolickich Kościołach wschodnich "Orientalium Ecclesiarum", stanowiący najwyższej rangi potwierdzenie słuszności dążeń reorientalizacyjnych.
Nie był zatem bł. Grzegorz nieomylnym prorokiem, na którego niektórzy chcą Go dziś - całkowicie instrumentalnie i manipulując Jego wypowiedziami - kreować. Był jednak ważną postacią Kościoła greckokatolickiego w metropolii halickiej I połowy XX w., świadkiem wiary i męczennikiem, wreszcie interesującym ukraińskim działaczem społeczno-politycznym w II Rzeczypospolitej - warto zatem znać Jego dzieła i poglądy.
Nie był zatem bł. Grzegorz nieomylnym prorokiem, na którego niektórzy chcą Go dziś - całkowicie instrumentalnie i manipulując Jego wypowiedziami - kreować. Był jednak ważną postacią Kościoła greckokatolickiego w metropolii halickiej I połowy XX w., świadkiem wiary i męczennikiem, wreszcie interesującym ukraińskim działaczem społeczno-politycznym w II Rzeczypospolitej - warto zatem znać Jego dzieła i poglądy.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst
udostępniony dzięki życzliwości pani Lucyny Kulińskiej.
PROBLEM
UKRAIŃSKI
Napisał
dla duchowieństwa i świeckiej inteligencji narodu ukraińskiego
Grzegorz
Chomyszyn
biskup
stanisławowski
Tłumaczenie
z oryginału ukraińskiego zamieszczone z upoważnieniem autora, w XXIX i XXX
tomie (marzec i kwiecień-maj 1933) miesięcznika „Nasza Przyszłość”.
Warszawa
– 1933
Odbitka
artykułów z XXIX i XXX (marzec i kwiecień-maj 1933 r.) tomu miesięcznika
NASZA
PRZYSZŁOŚĆ
Wolna
Trybuna
Zachowawczej
Myśli Państwowej
Wydawca
i redaktor: Dr Jan Bobrzański.
Adres
Redakcji: Warszawa, ul. Żurawia 11, m. 8, tel. 9-27-61.
Spis
treści [jako uzupełnienie, nie było go w oryginale].
Wstęp
Część
I.
O
DESTRUKTYWNYM DZIAŁANIU MYLNIE POJĘTEGO NACJONALIZMU.
Nacjonalizm
pozytywny jako cnota.
Destruktywny
nacjonalizm przyczyną zniszczenia.
Rodowód
ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.
Charakterystyka
ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.
Nasze
instytucje i organizacje na tle wypaczonego nacjonalizmu.
Niszczenie
prawdziwych autorytetów i wysuwanie fałszywych.
Obłędny
nacjonalizm idzie na lewo i rodzi gorzkie plony.
Obłędny
nacjonalizm prowadzi do pogańskiego światopoglądu.
Ostateczna
konsekwencja.
Obłędny
nacjonalizm wstrzymuje ozdrowienie narodu.
Krótkowzroczny
upór obłędnego nacjonalizmu.
Nerwowość
i płytkość zatrutego nacjonalizmu.
Ogół
naszej inteligencji pod względem religijnym.
Jaki
jest duch w masie narodu?
Stanowisko
naszego duchowieństwa.
Czy
trzeba jeszcze najboleśniejszej rany?
Historia
narodu Izraelskiego za czasów proroka Jeremiasza – zwierciadłem i przestrogą
dla naszego narodu.
Ukraińscy
hurrapatrioci i krótkowzroczni politycy.
Część
II.
O
PRACY KONSTRUKTYWNO-KONSERWATYWNEJ
Co to
jest postęp i konserwatyzm?
Kościół
katolicki jest instytucją najbardziej konserwatywną, a równocześnie najbardziej
postępową.
Schizma
i herezja, jako wpływ świata tego, nie prowadzą do prawdziwego postępu.
Świat
zawsze łaknie nowości.
Prawdziwy
konserwatyzm i fałszywa żądza nowatorska.
Dwie
ostateczności, prowadzące do jednego celu.
Charakterystyka
naszego konserwatyzmu.
Uprzedzenie
względem kleru bezżennego.
Czego
nie może w pełni dokonać kler w żonatym stanie.
Problem
łączności duchowieństwa z Kościołem.
Życie
duchowe i idea.
Imperatyw
ofiary.
Problem
ofiary w naszym duchowieństwie i społeczeństwie.
Ofiara
i dobro publiczne.
Duchowieństwo
żonate i stan zakonny.
Znaczenie
stanu zakonnego w życiu narodu.
Problem
autorytetu.
Obowiązek
kleru do stanu bezżennego.
Główne
źródło wszystkich problemów.
Wyjście
z ciężkiej sytuacji.
Sprawy
polityczne.
Dziedziczny
konflikt pomiędzy Ukraińcami i Polakami.
Wina
po stronie Polaków.
Wina
po stronie Ukraińców.
Fałszywe
metody.
Czy
możliwa jest ugodowość.
Pocieszający
objaw.
Trwałe
prawo rozwoju wszystkich narodów.
Konserwatywne
organizacje katolickie u niektórych narodów.
Ofiara
miłości do Chrystusa Zbawiciela jako konieczne prawo odrodzenia.
Zakończenie.
Wstęp.
W
66-ym roku mego życia, na progu starości, po długim i bardzo gorzkim
doświadczeniu, opartem na kilkudziesięcio-letniej pracy wśród mego narodu,
poczuwam się do obowiązku przed Bogiem i sumieniem moim podać do publicznej
wiadomości, a w szczególności warstwie przewodniej mojego narodu, wynik tego,
co przemyślałem, nie w ciągu jednego dnia, miesiąca lub roku, ale przez lat
dziesiątki. Mam za sobą prawie 40 lat kapłaństwa, z czego blisko już 30 lat
obserwacji i pracy biskupiej. Dlatego też uważam, że wywołam zastanowienie
przynajmniej u jednostek myślących i dobrej woli, kiedy wyłuszczę im otwarcie
wynik moich wrażeń i swego doświadczenia, nabytego w ciągu tylu lat mego życia.
Wiem,
że niejedna z wypowiedzianych w piśmie tym myśli wywoła zdumienie,
podrażnienie, a nawet oburzenie. Mam jednak w Bogu nadzieję, że myśli moje
przyjmą się przecież kiedyś i że nastąpi czas, gdy ogół naszej inteligencji zdumiewać
się będzie, mówiąc: „Jak można było kiedyś pisać, a nawet argumentować tego
rodzaju samozrozumiałe [oczywiste] rzeczy!” Jeżeli takie będzie zdanie ogółu o
mojej pracy, będzie to dowodem uzdrowienia mojego chorego narodu. Dlatego
niczego tak gorąco nie pragnę dla niniejszej pracy, jak tego, ażeby stała się
ona samozrozumiałą i przestała budzić jakiekolwiek zdziwienie. Z tym
pragnieniem oddaję pismo to pod rozwagę trzeźwo myślącej części duchownej i
świeckiej inteligencji narodu ukraińskiego.
Część
I.
O
DESTRUKTYWNYM DZIAŁANIU MYLNIE POJĘTEGO NACJONALIZMU.
Nacjonalizm
pozytywny jako cnota.
Naród
swój kochać nakazuje nam prawo przyrodzone. Gdy miłość ta pochodzi z wiary
nadprzyrodzonej i miłości Boga, wtenczas jest ona cnotą i to cnotą nadprzyrodzoną,
która ma swoje zasługi nadprzyrodzone, podobnie, jak każda inna cnota
nadprzyrodzona. W ten sposób miłować naród swój, znaczy miłować dlatego, że tak
nakazuje Bóg, że w tym jest wola Boża, że w tym jest upodobanie Boże, a w
końcu, że przez tę miłość zaznacza się i wykonuje miłość Boga. W ten sposób
miłować naród swój, znaczy miłować go według zasad i wskazówek nadprzyrodzonej
wiary objawionej, kochać tak, jak tego wymaga wola Boża. W ten sposób
zrozumiana miłość narodu swego – jak każda inna cnota, której nie wykonuje się
bez ofiar i trudu – wymaga cierpienia, cierpliwości, wytrwałości i samozaparcia
się. Taka miłość nie zraża się przeciwnościami, doznaną krzywdą i
niewdzięcznością, nie szuka wyłącznie własnego zadowolenia, nie oczekuje
uznania od ludzi, nie ma na oku korzyści własnej, słowem: nie jest samolubna.
Głównym bowiem motywem takiej miłości – jest miłość do Boga, to też całe swoje
zadowolenie znajduje ona w Bogu.
Destruktywny
nacjonalizm przyczyną zniszczenia.
Prawdziwej,
świętej i szlachetnej miłości swego narodu przeciwstawia się nacjonalizm,
wymysł czasów ostatnich, który uważa naród za najwyższego suwerena, detronizuje
absolutny autorytet Boga, przeczy niezłomnym zasadom objawionej wiary
nadprzyrodzonej, stawiając w ich miejsce swoje, przez ludzi wymyślone, mylne
hasła, uważa je za dogmaty i niszczy nie tylko miłość Boga, ale i bliźnich; bo
wprowadza gorączkę szowinizmu i nienawiści w stosunku do tych wszystkich,
którzy nie podporządkowują się temu nacjonalizmowi.
Nacjonalizm
ten należy uważać za największą aberrację umysłu ludzkiego, za coś gorszego od
pogaństwa. Jest on najstraszniejszą nowoczesną herezją.
W
porównaniu do Boga żaden naród nie może być najwyższym suwerenem, bo każdy
naród, chociażby najpotężniejszy i najsilniejszy – jest wobec Boga siłą
znikomą, jest czymś mniejszym, aniżeli kropla wody wobec oceanu. Ale nie tylko
pojedynczy naród, ale i wszystkie narody ziemi, razem wzięte, są wobec Boga
niczym, jak gdyby nie istniały, jak mówi prorok Izajasz (40, 17): „Wszyscy
narodowie jakoby nie byli, tak są przed nim; a jako nic i próżność poczytani są
jemu”. Człowiek bowiem, bez względu na to, czy pojedynczo, czy też jako masa
zbiorowa, jest tylko stworzeniem, które zawdzięcza swoje istnienie
wszechpotędze Boskiej i dlatego sam dla siebie jest bezsilne i we wszystkim
zawisłe od Boga.
Oprócz
tego człowiek – pojedynczy lub też jako masa zbiorowa t. zn. naród – podlega
różnego rodzaju ułomnościom i zaciemnieniu duchownemu, może łatwo błądzić, a
zbłądziwszy z drogi prawej, może stworzyć sobie zasady niezgodne, a nawet
całkiem sprzeczne z niezłomnymi zasadami wiary objawionej i etyki, co w
konsekwencji doprowadza do zła moralnego i upadku. Wtenczas bowiem wytwarza się
chaos, zamieszanie i anarchia myśli i haseł, które później powodują w praktyce
chorobliwy stan, w ostatecznej zaś konsekwencji śmierć duchową narodu.
W
narodzie ogarniętym gorączką szowinizmu, z upadkiem autorytetu Bożego upada
również wszelki prawdziwy, prawny i sprawiedliwy autorytet ludzki, bez którego
nie mogą istnieć wspólne, solidne i pozytywne dążenia moralne, mogące być
uwieńczone trwałymi korzystnymi wartościami. Natomiast występuje zgniły
rozkład, nerwowa gorączka, która trawi i zabija wszelką żywotną siłę organizmu
narodowego.
W
narodzie, trawionym taką gorączką i zaślepionym szowinizmem, nacjonalizm jest
najważniejszym i jedynym patentem na autorytet – „świętości narodowe” zastępują
wszelką pozytywną moralność, a zbankrutowanych demagogów uważa się nieraz za
„narodowych bohaterów i męczenników”. W takim narodzie, jak grzyby po deszczu,
rosną wszelkie uzurpatorskie autorytety, które, idąc po linii najmniejszego
oporu, schlebiają szkodliwym i zgubnym instynktom, podniecają gorączkę
nacjonalizmu, biorą władzę i ster w swoje ręce i prowadzą naród w przepaść.
Wśród takich okoliczności każdy demagog staje się autorytetem. Im bardziej gra
na najniższych instynktach mas, tym większy ma wpływ i znaczenie. Wówczas
powstają w narodzie różne partie z dziwnymi „zasadami”, albo też bez nich,
które nawzajem bez litości się zwalczają. Tego rodzaju partie powstają bardzo
łatwo, bo każdy zdolniejszy, albo bardziej wpływowy demagog, zdobywszy w oczach
jakiejkolwiek grupy autorytet, natychmiast tworzy własną partię. Każdy z tych
demagogów uważa siebie za „jedynego zbawiciela narodu”, bo naród, to „on”. Gdy
jednak coś nie idzie po jego linii, wtenczas niech raczej ginie naród, aniżeli
miałby ucierpieć jego autorytet. Wtedy demagog taki plwa nawet na cały naród,
szuka żeru gdzie indziej, a nawet staje się renegatem, wysługuje się perfidnie
u obcych ze szkodą własnego narodu.
Cała
jednak ta demagogia, cała ta anarchia, wszystkie te autorytety, wszystkie te
partie, chociaż siebie wzajemnie i bezwzględnie zwalczają, to przecież w jednym
są zgodne, a mianowicie w zaprzeczaniu autorytetu Bożego, w podkopywaniu i
niszczeniu wszelkiej moralności i religii.
Jednym
słowem, nacjonalizm na podłożu liberalizmu religijnego, a raczej ateizmu,
stanąwszy na zasadzie hasła „naród ponad wszystko”, początkowo chce używać
prawdziwej religii dla swych własnych celów, a gdy mu się to nie udaje, wysuwa,
albo też wspomaga różne sekciarskie, rozkładowe surogaty przeciw prawdziwej
religii, operując z zamiłowaniem hasłami racjonalistycznymi w dziedzinie
religii i w końcu z reguły podnosi otwarty bunt przeciw Bogu, niszcząc wszelkie
Boskie instytucje i ich wpływ.
Bunt
ów przeciw autorytetowi Bożemu nie zawsze musi być otwarty i jawny, niszczenie
Królestwa Bożego nie zawsze musi być świadome i planowo obliczone, nie mniej
jednak wykonuje się je w praktyce. Dlatego nawet wierzący chrześcijanin, nawet
kapłan, a co więcej, nawet zakonnik, oszołomiony zatrutą atmosferą mylnie
pojętego patriotyzmu i szowinizmu narodowego, może w praktyce wyrządzić sprawom
Bożym większe szkody, aniżeli jawny i otwarty liberał, albo ateista. Wystarczy
wyjść z mylnego założenia o patriotyzmie i nacjonalizmie, ażeby w dalszej
konsekwencji dać się uwieść zwodniczym hasłom, zejść na manowce i zwalczać
sprawy Boże, nie zaprzeczając nawet zasadom wiary i moralności, które, rozumie
się, zajmują w duszy takiego człowieka miejsce podrzędne, a za to na pierwszym
miejscu dominuje efemeryda nacjonalizmu. Wszystko to tym łatwiej mu przechodzi,
ze kochać naród swój nie tylko nie jest złem, ale przeciwnie, jest to piękna
zaleta, a nawet cnota. I tu kryje się główne niebezpieczeństwo nacjonalizmu.
Wystarczy bowiem nieznacznie tylko odchylić się od wiary nadprzyrodzonej, od
pozytywnej etyki, albo też przez jakiś czas o nich nie myśleć i na nie nie
zważać, a już duszą owładnie fantom nacjonalizmu, który nęci, schlebia
egoizmowi, obiecuje wpływy, rozgłos, łatwe zdobycie popularności i sławy.
Wystarczy bowiem mieć tylko silne gardło i obrotny język, wystarczy masom
schlebiać i potakiwać, wystarczy obiecywać im złote góry i raj na ziemi – a oto
gotowy patent na wielkiego działacza-patriotę, na zbawcę i bohatera narodu,
nawet na męczennika narodowego.
Rodowód
ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.
Demon
nacjonalizmu, który w czasach ostatnich zagarnął pod swój wpływ prawie świat
cały, nie oszczędził również narodu ukraińskiego, a to tym więcej, że
nacjonalizm ukraiński nie ze wszystkim wyszedł z wiary i miłości Boga i
bliźniego, nakazanych prawem Bożym, bo wyrósł na gruncie, który jeszcze nie
przesiąkł był należycie duchem Kościoła katolickiego. Dlatego też już w samym
początku i u korzeni nacjonalizm ukraiński wadliwy jest i zatruty. Największa
bezwarunkowo zasługa narodowego uświadomienia należy się naszemu poecie
Tarasowi Szewczence, który całą siłą duszy swej i talentu swego odczuł
nieszczęsny los swego narodu. Jednak temu uczuciu narodowemu i uświadomieniu
nie dał Szewczenko pozytywnych kierunków, nie zbudował go na pozytywnych
zasadach. Zaszczepił bowiem w swoich poezjach racjonalizm liberalny i to dość
płytki. On to rzucił bluźnierstwo na najwyższe dostojeństwo N. Panny Marii,
jako Matki Boskiej. On to wyśmiał kościół w ogóle, a specjalnie Kościół
katolicki. On zgloryfikował hajdamaczyznę, jako też nienawiść względem
przeciwników narodowych i wrogów do tego stopnia, że bohaterem u niego jest
hajdamaka-ojciec, który zabija dzieci swe dlatego, że były wychowankami
konwiktu zakonników katolickich, w którym sam je przedtem umieścił. W końcu
przybrał Szewczenko w formę poetycką macierzyństwo „pokrytki”, t. zn.
nieślubnej dziewczyny. A więc nacjonalizm Szewczenki obcy jest zdrowym zasadom
wiary i etyki. A ponieważ kult Szewczenki stał się u nas najpopularniejszy i
powszechny, dlatego też z jego pojęciem nacjonalizmu przeszczepiły się do nas
jego błędne i szkodliwe kierunki, które z czasem wytworzyły u nas dzisiejszą
zatrutą atmosferę.
Drugim
pionierem swoistego ruchu narodowego był Michał Dragomanów, ateista i
anarchista czystej krwi. Po Szewczence owładnął on najbardziej w swoim czasie
umysłami inteligencji, a przede wszystkim młodzieży, wśród której jeszcze do
dzisiaj ma swych zwolenników.
Trzecim
autorytetem stał się Iwan Franko, który przy swoim wielkim talencie i
encyklopedycznej uczoności wprowadził w nas bezbożną filozofię
materialistyczną, a tym samym oziębił i stłumił wzlot ducha ogółu naszego do
wysokich i szlachetnych idei.
Są to
trzej główni twórcy nacjonalizmu ukraińskiego i całego ruchu nacjonalistycznego
wśród narodu ukraińskiego. Obok nich są jeszcze inni, prawie z tymi samymi
kierunkami. Wyjątek stanowi Markjan Szaszkiewicz, który pierwszy w Galicji
obudził uświadomienie narodowe. On jednak, jako „pop”, nie jest na tyle
uznawany wśród naszej liberalnej inteligencji, jakby na to zasługiwał. Nie dziw
więc, że z chwilą rozbudzenia u nas świadomości narodowej, rozpowszechniły się
i zakorzeniły również zasady, wrogie wierze i religii. Stąd zrodził się u nas
liberalizm religijny, jak również wrogi Kościołowi radykalizm, w końcu także
jawny ateizm. Te prądy ogarnęły ogół naszej inteligencji, przede wszystkim
młodzieży, i wciskają się nawet w sfery włościańskie.
Charakterystyka ukraińskiego destruktywnego
nacjonalizmu.
Ów
wadliwy, zatruty i szkodliwy nacjonalizm stał się u nas nową religią, podobnie
jak materializm u bolszewików. „Ukraina ponad wszystko” – to dogmat naszego
nacjonalizmu. Sprawy wiary, Kościoła i religii nie mają w ogóle znaczenia, albo
ustąpiły na drugi plan, z łaski tolerowane jeszcze dla tradycji, albo zwyczaju.
Wszystko, co jest narodowe, uważa się za święte, cenne i konieczne, a sprawy
wiary, Kościoła i religii uważane są jako zbyteczne, nieproduktywne i zacofane.
Stąd owa obcość, nieuprzejmość, niepopularność, a nawet wrogi stosunek do
wszelkiej akcji, do wszystkiego, co tchnie duchem religijnym. Dlatego też
całkiem słusznie radził pewien świecki inteligent redaktorowi organu
katolickiego, by, o ile chce organowi temu przysporzyć prenumeratorów i
przemienić go na dziennik, niech pod tytułem czasopisma napisze tylko:
„liberalny i antykatolicki organ”, a potem może już pisać co chce, nawet w
duchu katolickim, a będzie miał zapewnione powodzenie w naszym społeczeństwie.
Rada owa wygląda na ironię, ale nie jest bezpodstawna. Duchowieństwo ma u nas o
tyle tylko znaczenie, o ile składa ofiary materialne na cele narodowe, zapędza
naród w sieci działaczy narodowych – przede wszystkim podczas wyborów – i
rzetelnie spełnia ich rozkazy. Obelżywe słowo „pop” – to powszechna nazwa
kapłana. Biskup powinien być również tylko służalcem wszelkich narodowych
komitetów i słuchać ich rozkazów, nawet w sprawach kościelnych. Prasa
nacjonalistyczna albo też ulica – to trybunały, które mają u nas już tradycyjne
prawo sądzenia Biskupów. Nasze tradycje narodowe, albo też jakiekolwiek
poczynania, prawie nigdy nie wychodzą z zasad wiary i religii. Z początku nie
występują one wprawdzie przeciw Kościołowi i nawet uwydatniają swoją
„przychylność i życzliwość” względem niego, potrzebują bowiem „popów”, ażeby
pomagali i agitowali. Owe jednak instytucje, jak również i inne objawy życia
narodowego, były i są tylko poczwarkami, z których wylegały się i wylęgają
zabójcze hasła i destruktywne prądy, które zagrażają zniszczeniem całego
narodu. Dzięki swej nacjonalistycznej firmie i marce nie mają w społeczeństwie
naszym opinii niebezpiecznych i zgubnych, ale na odwrót, cieszą się wpływem i
powodzeniem. Co jest bowiem narodowe, to musi być święte, nietykalne, chociaż
byłoby nawet zgniłe, rozkładowe i zanosiło trupem.
Nasze
instytucje i organizacje na tle wypaczonego nacjonalizmu.
Weźmy
dla przykładu Towarzystwo „Proświta”. Wszyscy byli nią z początku zachwyceni.
Ze strony duchowieństwa popłynęły ofiary materialne, bogate darowizny. Nie
szczędzono trudów dla jej spopularyzowania i rozpowszechnienia. Założenie
czytelni „Proświty” w parafii było wprost punktem honoru i powagi księdza w
naszym społeczeństwie. „Proświta” zdobyła sobie potężne wpływy między ludem.
Przyznać też należy, że z początku wykonywała wielką pracę i wywierała
korzystny wpływ swymi wydawnictwami w formie oświatowych książeczek, między
nimi nawet religijnej treści. Ale z czasem poczęło w tej „Poświcie” światło
gasnąć. Przeszła bowiem na liberalizm i wpływy jej okazały się negatywne i
szkodliwe. Czytelnie „Proświty” po parafiach – czego nikt nie może zaprzeczyć –
stały się w przeważającej części gniazdami radykalizmu, schroniskiem
sekciarstwa, rozkładu moralnego, a nawet selrobizmu i bolszewizmu. Nie należy
się jednak temu dziwić. Na jednym bowiem walnym zgromadzeniu „Proświty” wybrano
zarząd główny, w skład którego wchodzą również i radykałowie, a prezes zarządu,
jak informowała prasa, zainterpelowany, czy dalej stoi na stanowisku
radionofilskim, które podkreślił był przedtem przy pewnej sposobności, nie dał
żadnej odpowiedzi.
Co do
czytelni „Proświty” po parafiach, to ogółem dają się słyszeć narzekania księży,
którzy muszą toczyć wprost walki z tymi czytelniami. Szczęśliwym się czuje ten
ksiądz, który nie ma takiej czytelni w swojej parafii.
Do
tego samego celu, co „Proświta”, zdążają również i inne nasze instytucje
narodowe, m.in. także „Ridna Szkoła”, o ile nie wstąpi na drogę pozytywną, albo
jeżeli duchowieństwo nie postara się o ukraińskie szkoły katolickie, co znowu
nie jest tak trudne do wykonania. W przeciwnym zaś wypadku duchowieństwo gotowe
mieć, oprócz czytelń „Proświty”, również i placówki „Ridnej Szkoły”, jako
rozsadniki destruktywnych kierunków.
Powiatowe
kółka „Ridnej Szkoły” tu i ówdzie stoją wprawdzie pod kierownictwem ludzi
wierzących, jednakowoż nie ma tam zabezpieczonego na przyszłość wpływu
chrześcijańsko-katolickiego. Idzie zaś głównie o centralę „Ridnej Szkoły”. Lat
temu parę postawiono ze strony dwóch naszych Ordynariatów żądanie, by do
zarządu głównego wchodzili ex offo, a nie drogą wyborów, również
delegaci Ordynariatów. Temu jednak żądaniu sprzeciwiono się z błahych i nie
uzasadnionych powodów. A gdy na walnym zgromadzeniu „Ridnej Szkoły” kwestię ową
rozpatrywano, podniosły się głosy, ażeby „Ridna Szkoła” była nawet
bezwyznaniowa. Na owym zgromadzeniu nie powzięto wprawdzie w tym kierunku
żadnej decyzji i sprawa ta do dziś spoczywa. Widać jednak, że na przyszłość nie
ma żadnej rękojmi co do chrześcijańsko-katolickiego wychowania w „Ridnej
Szkole”.
Obok
innych naszych instytucji, „Proświta” i „Ridna Szkoła” są u nas
najpopularniejsze, a równocześnie i najpotrzebniejsze, dlatego też bardzo
trzeba uważać i dołożyć wszelkich starań, by istniały one i rozwijały się na
trwałych i pozytywnych podstawach, w przeciwnym bowiem razie spowodują tym
większe zniszczenie w narodzie. I dlatego właśnie w latach ostatnich
wskazywałem publicznie w moich argumentowanych odezwach do kleru mego na mylną
i niebezpieczną drogę, na jaką wstępują nasze instytucje narodowe, wskazując
między innymi na „Proświtę” i „Ridną Szkołę”. Nie występowałem przeciwko nim,
jako takim, przeciwnie, zaznaczyłem potrzebę takich instytucji u nas,
jednakowoż, o ile mają one przynieść prawdziwą korzyść naszemu narodowi, muszą
stać i rozwijać się na zasadach Kościoła i etyki katolickiej. I za to spotkałem
się z oburzeniem i osądzeniem, bo są to przecież instytucje „narodowe” i
naruszać je, chociażby w imię słusznej konieczności, oznacza u nacjonalistów
zbrodnię wobec obrażonego „majestatu narodowego”.
Na
walnym zgromadzeniu „Ridnej Szkoły” w r. 1931 jakiś parobczak począł odczytywać
pismo, ułożone – jak twierdzi opinia ogółu – przez jednego z panów
inteligentów. W piśmie tym powiedział m. in.: „Nam, włościanom, nie podoba się
wystąpienie biskupa Chomyszyna przeciw 'Ridnej Szkole'.” Przeważająca część
zgromadzenia przyjęła ten występ rzęsistymi oklaskami. – Ośmielony tym
parobczak, zaprzestał już nawet tytułować Biskupa i mówił „prosto”, pozwalając sobie
na głupie dowcipy o naszej Hierarchii: „Nie chcą, ażeby gimnazjum „Ridnej
Szkoły” było imienia Franka? A może chcą, aby nazywało się imieniem Ilkowa?” I
za to dostał huczne brawa. A prezydium zgromadzenia nawet nie zareagowało ani
słówkiem!
Naoczny
świadek owego zebrania, tak m. in. opisał w prasie swoje wrażenia: „We
wspomnianej napaści ani jednego argumentu, ani jednego słówka rzeczywistej
krytyki. Tylko, jak to mówią, 'nie podobał się występ Biskupa', a dlaczego się
nie podobał, ani słowa. A zachowanie się prezydium! A zachowanie się
przeważającej części zgromadzenia! Oni to przeistoczyli zgromadzenie w
widowisko dawnego Zaporoża, które klaskało i krzyczało z radości, gdy jego
dowódcy sypano śmieci i błoto na głowę. Czytajcie jakąkolwiek historię, jakich
chcecie narodów, a nigdzie nie znajdziecie takiego zwyczaju, ażeby dowódcy
sypać na głowę błocisko wśród radości ogólnej. I dlatego właśnie, że nasi
Zaporożcy mieli tego rodzaju zwyczaje, nie stworzyli niepodległej władzy na
wielkim obszarze, nie potrafili zbudować ani jednej twierdzy, ani jednego
kawałka muru. Gdy skończyło się ich istnienie, pozostały po nich tylko
wspomnienia. Smutne, ale prawdziwe.” (Nowa Zoria, 2.4. 1931. Nr. 24).
Po
tym wszystkim Zarząd „Ridnej Szkoły” miał czelność zwrócić się do znieważonego
w ten sposób na zgromadzeniu Biskupa, z prośbą, o polecenie duchowieństwu
zajęcia się kolędą na rzecz „Ridnej Szkoły”. Z wydaniem sądu o takim zachowaniu
się Zarządu Głównego „Ridnej Szkoły” wstrzymuję się, bo nie mam na to
odpowiednich słów.
Nie
dziw więc, że i podczas zgromadzenia „Ridnej Szkoły” w r. 1932 jeden z
akademików wystąpił przeciwko mnie z ciężkim zarzutem, że ja, którego on
zresztą nie uznaje za Biskupa, kradnę zbiórki na „Ridną Szkołę” z okazji
kolędy. Jest to ciężki i krzywdzący mnie zarzut, gdyż wszystkie zbiórki,
zebrane przez duchowieństwo z okazji kolędy w Diecezji, rozdzielam pomiędzy
prywatne szkoły ukraińskie, a wykaz i sprawozdanie ze zbiórek i wydatków
przesyłam rok rocznie do Głównego Zarządu „Ridnej Szkoły”, a nadto ogłaszam w
„Wiadomościach diecezjalnych”. Widać, że tego było już za dużo nawet samemu
prezydium zgromadzenia, które zareagowało na to, odbierając głos owemu
akademikowi, a jeden z obecnych inteligentów zaprotestował przeciw tak
zuchwałemu i niesprawiedliwemu wystąpieniu.
Z
poważnej strony spotkałem się z zarzutem, że nasze instytucje oświatowe
(„Proświta”, „Ridna Szkoła”) są niby drugim naszym Kuratorium i do nich powinni
wstępować dobrzy kapłani, bo gdy oni będą się ociągać, wtenczas siłą faktu
staną drzwi otworem dla wszystkich wysłanników szatana, z ich zgubnymi siłami i
hasłami, wrogimi nauce, św. Kościoła kat. Wtenczas głosiciele szatana będą
niszczyć naukę św. Kościoła, a nie będzie komu stanąć w obronie J. Chrystusa i
Jego św. nauki. Niech lewicowcy ustępują przed naszym, a nie my, katolicy, pod
ich naciskiem.
Na
ten zarzut odpowiadam: Jest to już stara piosenka, którą zawracało i zawraca
sobie głowę duchowieństwo. Zamiast bowiem zapobiec złemu, duchowieństwo raczej
dawało i daję firmę, pod która zło wzmaga się i wzmacnia. Duchowieństwo bowiem,
jako mniejszość, nie miało i nie ma rozstrzygającego głosu. Tego rodzaju
mentalność jest mentalnością ogółu naszego duchowieństwa i jest naszą bolesną
tragedią, która skończy się katastrofą duchowieństwa i narodu. Z tego też
powodu spadnie przekleństwo J. Chrystusa na duchowieństwo za to, że nie
zorientowało się w sytuacji i nie zapobiegło niebezpieczeństwu, że nie odczuło
zatrucia naszego nacjonalizmu już w korzeniu, który idzie zawsze w lewo, jak
też i za to, że nie zabezpieczyło, jak należy, naszych instytucji przed tym
zgubnym wpływem, albo, że samo nie postarało się założyć takich samych
instytucji pod wpływem Kościoła. Jak dowodzi doświadczenie i rozwój naszego
nacjonalizmu, nie lewi ustąpią pod naszym naciskiem, lecz oni to kopną
duchowieństwo, gdy wzrosną w siłę pod dotychczasową egidą naszego
duchowieństwa. Dzięki tej formie katastrofa wprawdzie się opóźni, ale wybuchnie
za to z tym większa mocą ku ruinie Kościoła naszego i narodu. Lecz o tym będzie
jeszcze później mowa.
Niszczenie
prawdziwych autorytetów i wysuwanie fałszywych.
U nas
słowa same „naród”, „sprawa narodowa”, „dobro narodowe” stały się jakimiś
hipnotyzującymi hasłami, jak również najwyższą, absolutną dewizą, jaka ma
zastąpić nie tylko formę, ale i wszelką treść. Wystarczy powiedzieć: „w imię
sprawy narodowej”, lub „dobra narodowego”, a już ludzie darzą to
nieograniczonym posłuszeństwem i zaufaniem bez zastrzeżeń, nie zastanawiając
się, do czego prowadzi owa „sprawa narodowa”, czy „dobro narodowe”, jak również
nie pytając, kto i jakiej wartości jest ten, który sprawę tę podnosi. Nie dziw
więc, że gdy młody parobczak podczas walnego zgromadzenia „Ridnej Szkoły” „w
imię sprawy narodowej” rzuca błotem na Biskupa, wówczas zebrani ku ogólnej
radości biją mu brawo. W ten sposób powstają u nas różne niepowołane
„autorytety narodowe”, a prawdziwa i prawowita władza, która ma wszelkie
znamiona prawdziwego i słusznego autorytetu, pada wyśmiana i zlekceważona.
Niestety jednak wszelką prawowitą i słuszną władzę, ale również ludzi poważnych
i rozważnych, którzy mają doświadczenie i zasługi, usunięto na bok i
zlekceważono. U nas dochodzi już do tego, że nawet ulica staje się trybuną,
przed którą pociąga się do odpowiedzialności wszystkich, którzy nie idą po jej
linii. Dodajmy jeszcze do tego naszą młodzież, która dyktuje i terroryzuje! Czy
wśród takiej anarchii możliwe jest u nas jakiekolwiek porozumienie i wspólna
owocna praca?
Do
seminarium duchownego zgłaszają się kandydaci na pierwszy rok. Między nimi
wielu usilnie prosi o przyjęcie, bo są ubodzy i nie mają możności rozglądnięcia
się za innym chlebem. Przyjęci do seminarium, dostają bezpłatnie całe
utrzymanie i pomieszkanie. I nie upłynął jeszcze jeden miesiąc, a już zwołują
potajemnie więc i uchwalają pójść demonstracyjnie do Katedry na Nabożeństwo
żałobne w dniu 1 listopada za ukraińskich bohaterów poległych na wojnie. A
gdyby któryś z kolegów miał odwagę nie podporządkować się tej uchwale, będzie
zbojkotowany, albo, innymi słowy, dostanie ekskluzję koleżeńską. Motorem jednak
tej uchwały alumnów byli ludzie świeccy spoza seminarium, którzy tak to
postanowili. Podkreślam, że Rektorat zarządza zawsze nabożeństwo i św. Komunię
w seminarium za poległych bohaterów ukraińskich. Po takiej uchwale wysyła więc
delegację do rektora, ażeby pozwolił, a raczej przyjął do wiadomości pochód
demonstracyjny do Katedry. – Pytam więc, z jakiego tytułu i jakim prawem alumni
z pierwszego roku mogli w ogóle zbierać się na więc i uchwalać pod terrorem coś
podobnego? Oczywiście, że cały ten kierunek szedł zawsze w lewo i dlatego z
niego to wyłonił się kierunek radykalny, który jest poprzednikiem selrobizmu i
bolszewizmu.
Na
Zachodniej Ukrainie dwa główne kierunki, t. zn. wszystko, co występuje pod
marką ukraińskości, jako też wszystko, co występowało i występuje pod marką
rusofilstwa, wszystko jedno, czy prawego, czy lewego, aż do czerwonego włącznie
– oba one są na wskroś niezdrowe i to z tych samych przyczyn, tylko, że w
innych formach. Te przyczyny polegają wyłącznie na pragnieniu zdobycia i
zabezpieczenia sobie, ewentualnie swemu narodowi, „dobrego”, t. zn. sytego
życia na tej ziemi. Ta tylko różnica zachodzi między nimi, że pierwszy
kierunek: ukraiński, zamierza zdobyć to „dobre” życie własnymi siłami, a drugi
siłami bratniej Moskwy. Oba te kierunki są niezdrowe przez swój liberalizm.
Liberalizm ów wszędzie jednakowy, najbardziej konsekwentnie okazał się w
bolszewizmie. A bolszewizm – jest to ruch bezwzględny, gdy idzie mu o
osiągnięcie swych celów. Na Ukrainie przybrał on maskę nacjonalizmu
ukraińskiego, aż do „addielenja”, w tym celu, by naród ukraiński, a przede
wszystkim jego inteligencję, przywabić do siebie i złowić w swe sieci.
Osiągnąwszy swój cel, niszczy teraz inteligencję ukraińską, a wieśniaków
ukraińskich wysyła na Sybir, na Sołowki, albo zabija głodem i gnębi w tiurmach.
W ostatnich czasach zaczęli używać bolszewicy maski nacjonalizmu również i w
Galicji, ażeby tym łatwiej omamić i złowić ciemnych w swe sieci, a przede
wszystkim wciągnąć młodzież w swe organizacje. Biada nam, jeżeli nie
przejrzymy! Bolszewizm ten przybiera nie tylko maskę nacjonalizmu, ale gotów
wziąć na siebie nawet maskę tolerancji religijnej, czego pierwszą nutę
słyszeliśmy już w mowie komunisty na posiedzeniu Politbiura w Moskwie. I dlatego
jesteśmy gotowi jeszcze widzieć, oprócz zawziętej agitacji nacjonalistycznej,
prowadzonej przez bolszewików na naszej ziemi, również i perfidnie proklamowaną
przez nich tolerancję religijną. Bo kto idzie w obłudnej pielgrzymce do Mekki z
przyczyn politycznych, ten z tych samych przyczyn pójdzie również w pielgrzymce
do naszego Kościoła. Jednakowoż tego rodzaju sposoby, chociaż
niebezpieczniejsze dla Kościoła od otwartego wrogiego stosunku, skończą się tak
samo, jak i otwarte prześladowanie, bo Bóg nie pozwoli siebie oszukiwać.
Co
się tyczy naszych stronnictw lewicowych, to wprawdzie i inne narody je mają, a
nawet lewe stronnictwa wyłaniają się tam z prawych, jednakowoż jest wielka
różnica między stosunkami u nas, a u innych narodów. Gdzie indziej stronnictwa
prawicowe nie tylko nie tolerują, ale nawet zwalczają partie lewicowe, a u nas
nie ma właściwie stronnictw prawicowych, bo wszystkie prawie są lewicowe, a
różnią się tylko stopniowaniem: o ile które z nich więcej, albo mniej obce lub
wrogie są Kościołowi i wierze.
Gdy
obok czytelni „Proświty” zakładali radykałowie swe czytelnie i tworzyli swoje
organizacje, nacjonaliści ukraińscy nie zdobyli się nawet na sprzeciw, godny
uwagi. Ale, kiedy Biskup katolicki polecił duchowieństwu zakładać czytelnie
parafialne i tworzyć organizacje pod opieką Kościoła, wtenczas powstał pomiędzy
nacjonalistami wielki krzyk, że rzekomo Biskup „rozbija jedność narodową”, że
„łamie front narodowy” i t. p.
Gdy
radykałowie nie tylko zakładali swe czytelnie i organizowali swe towarzystwa,
ale nawet prowadzili całą swą pracę rozkładową, nacjonaliści ukraińscy, po paru
delikatnych uwagach, patrzyli na całą tę pracę radykalną tak, jak gdyby jej nie
było i wkrótce poczęli nawet z nimi wchodzić w symbiozę.
Główni
liderzy radykalizmu agitowali na wiecach, tworzyli swe kadry, deprawowali lud,
stawiali swych kandydatów na posłów – i to wszystko prasa nacjonalistyczna
tolerowała. Dlaczego? Bo owi liderzy plugawili Biskupa, wyśmiewali „popów” i
niszczyli wiarę i religię. Natomiast wszelką działalność na polu kościelnym i
religijnym uważało się i uważa za „wstecznictwo”, a nawet niebezpieczeństwo dla
„sprawy narodowej” i dlatego należy ją zwalczać. Jednym słowem – wszystko, co
ma u nas piętno religii objawionej, etyki chrześcijańskiej i Kościoła
katolickiego, jest w oczach naszych nacjonalistów zbędne, albo szkodliwe i
wrogie. A przyczyna tego jest ta, że ruch nasz narodowy wyszedł z błędnego
założenia, był już w korzeniu swym zatruty, a w dalszym rozwoju staje się wrogi
i zgubny nie tylko dla Kościoła i wiary, ale również dla wszelkiego pozytywnego
i kulturalnego dobra narodu. Koniec końców obłędny nacjonalizm we wszystkich
swych formach doprowadził naród nasz do bardzo ciężkiego położenia na
wszystkich odcinkach życia publicznego i to pod każdym względem, co powinni
wszyscy już dojrzeć i nad tym poważnie się zastanowić.
Obłędny nacjonalizm prowadzi do
pogańskiego światopoglądu.
Nacjonalizm
począł u nas przybierać cechy ducha pogańskiego, albowiem wprowadza pogańską
etykę nienawiści, nakazując nienawidzić wszystkich, którzy są innej
narodowości, a nawet wzbraniając nieść im pomoc i okazywać miłosierdzie w ich
nieszczęściu. To właśnie jest przeciwne etyce chrześcijańskiej. Chrystus bowiem
nakazał słowem i swoim przykładem miłować bliźnich swoich i to nie tylko
przyjaciół i swoich, ale również i wrogów osobistych, oraz ludzi obcych
narodowością. Również Zbawiciel nakazuje ratować nieszczęśliwych bez względu na
to, czy są oni tej samej narodowości, czy też obcy, przyjaciele, czy
nieprzyjaciele.
Gdy w
r. 1931 powódź na Wileńszczyźnie spowodowała wielkie szkody i mnóstwo ludzi
pozbawiła dachu nad głową i chleba, wtenczas zarządziłem składki w diecezji na
rzecz poszkodowanych powodzią. I to osądziła nasza prasa nacjonalistyczna, jako
coś niezgodnego z nacjonalizmem ukraińskim. Czy nie jest to duch pogaństwa? A
przecież, gdy w naszych okolicach lat temu kilka powódź wyrządziła również
wielkie spustoszenie, wtenczas z Wileńszczyzny przyszła nam pomoc, i to
poważna! Zauważę, że z naszej diecezji wpłynęła dość skąpa kwota (około 2.000
zł.), a nie wielkie tysiące, i nie na Mazurów, jak to pisała prasa
nacjonalistyczna.
Ostateczna
konsekwencja.
Ale
nie tylko duchem pogańskim zaczął zionąć nasz ukraiński nacjonalizm. Co gorsza,
na tle nacjonalizmu ukraińskiego zjawiły się oznaki pewnego rodzaju satanizmu.
Mam przed sobą fotografię „Leśnych Czartów” po balu. Fotografia ta przedstawia
przeszło setkę mężczyzn i kobiet, w młodym i średnim wieku, w strojach
balowych, a nad nimi unosi się diabeł z rogami, z długim ogonem i przygrywa na
dwóch fujarkach.
Tutaj
już chyba klerykalne pismo „Nywa” nie potrafi bronić tak, jak przedtem broniło
ogólnie znanej sprawy sztandaru ukraińskich skautów, którzy przybrali sobie
dziwną nazwę „Czartów leśnych”, wyjaśniając, że „Czarci występują na sztandarze
tym tylko jako dodatek dekoracyjny, jak np. wszystkie zwierzęta na godłach,
albo potwory w budownictwie gotyckiego kościoła” („Nywa” Nr 7-8, 1929, str.
320). Wyjaśnienie to bardzo niezręczne i naciągnięte. Wprawdzie na tym sztandarze
pod włócznią, jaką kończy się drzewce sztandaru, wyrzeźbione są dwa krzyże z
jednej i drugiej strony, ale głównym obiektem, głównym celem, finis propter
quem i główne miano nie są krzyżowe znamiona, ale czarci leśni, dewiza
skautów, którzy nie nazwali siebie krzyżakami, ale „Leśnymi czartami”. Na
świątyniach bywają czasem rzeźby różnego rodzaju zwierząt, ale świątynie
zbudowano na chwałę Bożą, a nie na chwałę tych zwierząt. Zwierzęta więc,
umieszczone na budowlach chrześcijańskich, są tylko wyrazem tej ogólnej chwały,
jaka należy się Bogu od wszystkich zwierząt. Zaznaczyć w końcu należy, że
odbyła się także uroczysta akademia „Leśnych czartów”, na której „archidiabeł”,
komendant skautów, wygłosił uroczystą mowę. A więc nie jako Archanioł w walce z
diabłami, ale jako „archidiabeł” – dowódca diabłów. (Dokładny opis tego
dziwnego „święta” skautowego podała nasza prasa).
Ale
chociaż „Nywa” mogła jeszcze jako tako tuszować przykre wrażenie, a nawet
zgorszenie z powodu tego „dziwnego” sztandaru „Leśnych czartów” – dzieciaków,
to jednak uczestników balu „Leśnych czartów”, mężczyzn i pań w wieku dojrzałym,
nie można w żaden sposób usprawiedliwić, gdyż stanęli do tańca otwarcie pod
godłem czarta rogatego, chociażby pod imieniem pogańskiego bożka Fauna.
Do
takiego, można powiedzieć obłąkania, dochodzi każdy nacjonalizm, który
lekceważy albo ignoruje zasady wiary objawionej i etyki chrześcijańskiej.
Obłędny
nacjonalizm wstrzymuje uzdrowienie narodu.
Gorączka
nacjonalizmu trawi organizm duchowy narodu, odbiera rozsądek i rozumną,
wszechstronną orientację, utwierdza upór i nie dozwala uzdrowić narodu. Jak
każdy człowiek z osobna, tak też i naród może mieć chwile przyćmienia i może
zbłądzić. Jednakowoż, jeśli nie ma zreflektowania i opamiętania, wtenczas nie
ma i nadziei na ratunek. Tak też teraz u nas wygląda. Przywódcy i rzekomi
patrioci narodowi tak dalece opanowali i zahipnotyzowali naród, że niejedna
zdrowa myśl, rada i przestroga nie znajduje zrozumienia. Na odwrót, uważa się
ją za szkodliwą dla „sprawy narodowej”. Jest to najstraszniejszy symptom
nieuleczalnej choroby. Ogólną zasadą i taktyką naszych nacjonalistów jest: nie
odkrywać ran, nie wskazywać na grożące niebezpieczeństwo, natomiast usypiać,
zamydlać oczy, podsycać gorączkę nacjonalistyczną, łudzić niezniszczalną
nadzieją, spychać całą winę na przeciwników, gdyż to najlepiej popłaca. A
przecież zabójca jest taki lekarz, który nie zwróci uwagi choremu na groźny
stan jego zdrowia, ale wmawia w niego jak najlepsze zdrowie. Zabójca jest ten,
kto nie chce zbudzić ze snu bliźniego swego, kiedy pali się dom jego. Gorszym
od zwierza dzikiego jest ten ojciec lub matka, którzy, widząc grzechy i błędy
swych dzieci, nie upominają ich i nie starają się ich poprawić. U nas mnóstwo
jest takich zabójców, mnóstwo fałszywych proroków, komediantów i błaznów
zamaskowanych, wilków w owczej skórze, którzy dla popularności, dla dogodzenia
swej ambicji oraz dla swej korzyści osobistej, schlebiają narodowi, ponętnie
miłymi słówkami głaszczą jego uszy, a każdego, kto odważy się wystąpić
przeciwko nim i zdemaskować ich obłudę, wyśmiewają, albo terroryzują, obsypują
w nacjonalistycznych pismach błotem niesumiennych i bezpodstawnych kłamstw i
ogłaszają go jako wroga i szkodnika narodu. Największym błędem, a równocześnie
i karą narodu jest to, że uwiedziony przez fałszywych proroków, da im
posłuszeństwo, polubi, i uważa ich za swoje bóstwo. „Albowiem będzie czas, gdy
zdrowej nauki nie ścierpią; albo według swoich pożądliwości nagromadzą swoich
[na]uczycielów, mając świerzbiące uszy. A od prawdy słuchanie odwrócą, a ku
baśniom się odwrócą” (II Tymot. 4, 3-4).
W mym
liście pasterskim, ogłoszonym w roku 1931 „O politycznym położeniu narodu
ukraińskiego w państwie polskim”, usiłowałem zająć jak najbardziej obiektywne
stanowisko. Nie szczędziłem ani Ukraińców, ani Polaków. Następnie wskazałem na
jedyne możliwe dla nas i konieczne wyjście z naszego teraźniejszego położenia,
które zawinili właśnie nasi prowodyrzy-politycy. Wiem, że większość,
przeczytawszy list ten, przyznała mi rację, ale czekała, co na to powie
nacjonalistyczna prasa ukraińska. Tymczasem prasa ta potępiła mój list i
obrzuciła go obelgami. Za tym głosem poszedł następnie również i ogół
społeczeństwa ukraińskiego. Jest to dowodem, jak mało kto u nas myśli i kieruje
się własnym rozsądkiem. Wszyscy idą na oślep za głosem prasy. Prawie jak stado
niemych owiec, pozwala ukraińskie społeczeństwo prowadzić się przez
niepowołanych prowodyrów. Nawet czasopisma radykalne i komunistyczne przyznały
coś niecoś wartości politycznej owemu listowi, tylko narodowe zwalczały go
obłudnie w całości.
U nas
tylko opór pryncypialny, opozycja pryncypialna i zarazem hasło pryncypialne:
„Wszystko albo nic”. Wojnę przegraliśmy z własnej winy, państwa swego nie
zbudowaliśmy z powodu naszej nieudolności. Jednakowoż nawet po przegranej
mogliśmy jeszcze osiągnąć wielkie korzyści polityczne. Upór jednak nasz,
nieudolność nasza wszystko to zaniedbała i straciła. Na każdym kroku
przegrywaliśmy w dalszym ciągu. Nasi politycy-nacjonaliści całą swoją uwagę i
nadzieję zwrócili na Genewę, na Ligę Narodów, na zagranicę. Zbierano składki
dla różnych delegatów i na politykę zagraniczną. Byliśmy pewni wygranej,
przynajmniej w sprawie „pacyfikacji”, przeprowadzonej u nas przez polskie
władze w r. 1930. A tymczasem jakże sromotnie sprawę naszą przegrano! Wszystkie
żale nasze odrzucono jednogłośnie i to jeszcze z drwinami, bo Liga Narodów
wyraziła żal, że rząd polski nie odszkodował niewinnie pokrzywdzonych w czasie
pacyfikacji. Co za ironia!...
W ten
sposób więc, przy pomocy opozycji pryncypialnej, przez cały ten czas politycy
nasi przegrywali zawsze, a w wyżej wspomnianym wyroku Ligi Narodów całkowicie
już przegrali. Gdy tak się już stało, należało przynajmniej spojrzeć teraz
rzeczywistości w oczy, wyciągnąć naukę z dotychczasowego błędnego kierowania
sprawami narodu i zastanowić się nad możliwymi sposobami wyjścia z tego
nieszczęśliwego położenia. Nie! Prasa nacjonalistyczna dalej hipnotyzuje naród
i utrzymuje go w błędzie. Ona to podniosła hasło konsolidacji na jednym froncie
wszystkich partii. Jakiż więc będzie ten front? Jakaż idea realna będzie go
podnosić na duchu? Czy przy pierwszym lepszym ciosie wszyscy nie rozbiegną się,
jak to zwykle u nas bywa? Czy może przed tym frontem rząd polski przestraszy
się i prosić będzie o pardon? Gdzie gorączka zaciemni umysł i odbierze
zastanowienie, tam nie ma dojrzałej i rozumnej decyzji. Nie zaprzeczam, że
nawet wśród niepowodzenia nie należy tracić ducha i odwagi, na odwrót, należy
naprawiać z całym samozaparciem złe pociągnięcia, wytyczyć drogę pewną i
pozytywną, cel dalszej pracy i postępowania. Jednakowoż ukrywać zło, usypiać
naród zatrutymi narkotykami, podtrzymywać jego malignę – to straszne zabójstwo.
Naród, któremu nikt nie odkrywa, albo nie ma odwagi odkryć błędnej jego drogi,
lub naród, który nie chce przyjąć zdrowej rady, albo tak dalece jest już
schorowany, że nie może przyjąć zdrowej rady i skutecznego lekarstwa – jest
narodem nie do uzdrowienia.
Natio
insanabilis.
Krótkowzroczny
upór obłędnego nacjonalizmu.
W
naszym życiu publicznym panuje opozycja pryncypialna i upór pryncypialny z
bardzo krótkowzroczną orientacją. Nasi czołowi politycy wzięli w arendę ruch
życiowy i rozwój narodu nawet na polu kościelnym. Dlatego nawet korzystna i
konieczna sprawa, kiedy nie wyjdzie od owych polityków (oni to nazywają: „od
dołu”), albo kiedy oni jej nie aprobują, będzie osądzona jako szkodliwa i wroga
sprawie narodowej. Dowodów na to mamy bardzo wiele.
Swego
czasu, kiedy szło o konieczną reformę Zakonu OO. Bazylianów, wtenczas podniósł
się ogólny krzyk, posypały się protesty, interpelacje, słowem całe
„społeczeństwo” zaprotestowało, jak to się mówi: „Hromada nie zgadza się”.
Jednakowoż, mimo głośnego i ogólnego krzyku, reformę przeprowadzono, a teraz
wszyscy uważają reformę tę za korzystną, nawet za bardzo korzystną, Tak bywa u
nas zawsze. Najsamprzód ganimy, a potem chwalimy. Podobnie ma się sprawa z
reformą kalendarza. Ile to było napaści, kiedy w diecezji Stanisławowskiej
wprowadzono kalendarz nowego stylu! Pod naporem formalnego gwałtu kalendarz ten
musiał zostać zawieszony. A tymczasem teraz dają się słyszeć głosy, już nawet w
prasie nacjonalistycznej, za wprowadzeniem nowego kalendarza dla wszystkich i
to natychmiast. Tak bywało u nas zawsze, we wszystkim i do dziś dnia tak się dzieje.
Była jedna, była druga sposobność osiągnąć pewne pozytywne wyniki na polu
politycznym albo oświatowym. Nasi patrioci stanęli na stanowisku opozycji:
„Hromada nie zgadza się”. Kto występował z inną myślą, tego osądzano jako
wroga, lub nawet jako zdrajcę. Później byliśmy gotowi przyjąć to, cośmy
przedtem odrzucili, ale było już za późno. Konstelacja zmieniła się, a my
wychodzimy z próżnymi rękami.
Nerwowość
i płytkość zatrutego nacjonalizmu.
Sprawy
życiowe narodu, na wszystkich odcinkach jego rozwoju, wymagają wielkiej
ostrożności i dojrzałego, głębokiego zastanowienia i namysłu. Tymczasem
gorączka nacjonalizmu powoduje nerwowy pośpiech i płytki, dorywczy sposób
myślenia; stąd owo bez zastanowienia lekceważenie i łamanie zasad, nie powiem
nadprzyrodzonej, wiary, ale i zasad przyrodzonego zdrowego rozumu i życiowych
spraw narodu. Żyjemy z dnia na dzień plotkami, pragniemy sensacji, wyławiamy
bez różnicy wszelkie hasła, którymi dzisiaj przejmujemy się, a jutro je
odrzucamy. Brak u nas stałych i uzasadnionych norm w postępowaniu i w życiu.
Tak ma się rzecz ze starszymi. Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa z
młodzieżą, nad którą starsi stracili wpływ. Młodzieżą naszą owładnął duch
stepu, który buja, pędzi po jarach, podnosi się do góry, pada na ziemię i znika,
zostawiając po sobie tylko zawrót głowy i rozstrój.
Do
czegóż więc doszliśmy? Do ruiny! Naród ukraiński w Polsce doszedł do
„znaczenia” zera politycznego. Na Wielkiej Ukrainie zabija się nasz naród,
niszczy się bowiem w nim nawet to, co stanowi treść ludzkości. Na Zakarpaciu
również grożą prądy destrukcyjne. W Rumunii mała garstka ledwo wegetuje. A na
emigracji, za morzem, rośnie obfite żniwo złowieszczego tutejszego posiewu.
Ogół
naszej inteligencji pod względem religijnym.
Ogół
inteligencji naszej, jak poprzednio powiedziano, jest albo liberalny, albo
radykalny, albo też ateistyczny. Reszta zachowuje się biernie i nie ma odwagi
wystąpić zwartym szeregiem i sprzeciwić się pracy destrukcyjnej, która się u
nas zadomowiła. Reszta zaś, to katolicy raczej z imienia, powierzchownie, a nie
z wewnątrz, z przekonania. Niejedni z nich nie znają i nie rozumieją nawet
elementarnych prawd katechizmu, sumienie mają zabagnione, latami żyją w grzechu
i nie uważają za potrzebne oczyścić duszy swej w św. Sakramencie Pokuty. Nie
rozumieją, co to jest Kościół. Chodzą do murowanego albo drewnianego kościoła,
a dla Kościoła, założonego przez Jezusa Chrystusa, są cudzymi. Podobni są do
tych chłopów-radykałów, co to w kościele modlą się, a na wiecach ujadają
przeciw Kościołowi i przeciw księżom, bo, jak mówią, wierzą w Chrystusa, a
tylko „popów” nienawidzą.
Są
jeszcze i tacy inteligenci, którzy widzą, do czego doprowadził ateizm,
chcieliby więc nawet zawrócić z tej niezdrowej drogi, rozumie się wyłącznie w
celach ziemskich t. zn. w celu wzmocnienia swego narodu i swego stanowiska.
Mówią on nieraz: „Cóż, kiedy nie możemy wierzyć!”. Ludzie owi zapominają po
pierwsze, że wiara w prawdy nadprzyrodzone nie jest dana gwoli celom ziemskim,
a po drugie, że ażeby wierzyć, muszą u dorosłych współdziałać dwa czynniki, a
mianowicie: łaska Boża i wola ludzka. Kiedy wola ludzka uparta, wtenczas łaska
Boża na nikogo nie spływa. Są to dwa korzenie wiary w prawdy nadprzyrodzone i
gdyby chociaż jednego z nich brakowało, wtenczas wiary nie ma i nie będzie.
Jak
słyszę, jedno z towarzystw, co to sobie przybrało nazwę „katolickie”, nie
odważyło się urządzić wiecu protestacyjnego przeciw masońskiemu projektowi
prawa małżeńskiego, bo między członkami tego „katolickiego” towarzystwa były
podzielone zdania w tej kwestii. To znaczy, że są członkowie, którzy chociaż
mianują siebie katolikami, są przecież za niekatolickim małżeństwem. Czy nie
jest to ironia!
Podobnie
jak ogół inteligencji odchylił się od stałych zasad wiary i etyki, tak też nie
ma on stałych i wyrobionych pojęć i norm w świeckich sprawach życiowych. I
dlatego ogół naszej inteligencji pod względem swego intelektu i orientacji
schodzi prawie do poziomu szarego tłumu, który również, nie mając jasnych
poglądów i zasad, idzie ślepo na lep agitatorów. I dlatego ogół naszej
inteligencji zmienia z dnia na dzień swoje przekonania i swój front pod
dyktatem prasy. Kiedy ów ogół inteligencji gani lub chwali, sam nie wie,
dlaczego, a każdy dozna zawodu i narazi się na kompromitację, kto jej zaufa.
Jaki
jest duch w masie narodu?
Masy
narodu, zawiedzione i zadurzone, schodzą na manowce. Pod względem politycznym
wzburzone, pod względem narodowym zatrute, popadają niejako w stan duchowego
zamroczenia. Pod względem religijnym niedouczone i nieuświadomione jakby
należało, przejmują się łatwo destruktywnymi prądami, dając posłuch wszelkim
hasłom, wrogim Kościołowi, religii i sprawom życiowym narodu. Nie tylko
radykalizm, ale nawet bolszewizm zaczyna szerzyć się między nimi coraz więcej i
szybciej.
Do
pewnej czytelni przyjechał inteligent – patriota z referatem o I. Franku.
Wygwizdano go tam jednak, bo dla nich już nie tylko Szewczenko, ale nawet
Franko jest za „prawy”, im imponują tylko Lenin i Stalin. W jednej cerkwi
podczas nabożeństwa pewien parobczak zapalił sobie papierosa. Czegoś podobnego
u nas jeszcze dotychczas nie bywało! W pewnej miejscowości selrobowcy rozbili
krzyż, sporządzony z lodu na rzece na uroczystość święcenia wody w Jordan i
zostawili napis: „Niech żyje związek socjalistycznych radzieckich republik
(ZSRR)!”. W innej znowu cerkwi selorobowcy dopuścili się ciężkiego
świętokradztwa. Tu i ówdzie poczynają palić zabudowania parafialne i krescencję
na probostwie. Są to w przeważającej części skutki wychowania w naszych
nacjonalistycznych instytucjach. Słuchajcie, nacjonaliści – patrioci! Oto żniwo
waszego posiewu! Oto skutki całego ruchu nacjonalistycznego, dla Kościoła i
religii obcego, albo wrogiego! Oto cechy zabójczej zarazy bolszewizmu w masach
narodu, a grunt pod nią wyście przygotowali!
Dodajmy
do tego różnego rodzaju sekciarskie i schizmatyckie agitacje, które naród
zwodzą, wszczepiają bakcyle rozkładowe w duchowy organizm narodu i tym sposobem
jeszcze więcej przygotowują drogę do bolszewizmu, a będziemy mieli w
przybliżeniu wizerunek moralnego i kulturalnego stanu naszego ogółu. Zauważa
się, że gorączka nacjonalistyczna sprzyja właśnie sekciarskiemu ruchowi.
Sekciarze właśnie usiłują łowić naród nasz na wędkę nacjonalizmu. Ów sekciarski
ruch jest bardzo groźny i odbije się złowrogo na losie narodu naszego nie tylko
pod względem religijnym, ale również i narodowym.
Na co
wskazują wszystkie te okoliczności? A na cóż by innego, jeżeli nie na to, że
zagraża nam całkowita ruina! U nas chaos i anarchia! A nad tym wszystkim
słychać ryk prasy nacjonalistycznej, która dalej hipnotyzuje i zwodzi, a
demagogia stale podsyca gorączkę zatrucia duchowego.
Stanowisko
naszego duchowieństwa.
A
teraz jeszcze boleśniejszą ranę muszę odkryć, a mianowicie zanik ogółu naszego
duchowieństwa. Naród, chociażby jak nawet błądził i poszedł na manowce, jeszcze
nie jest zgubiony, kiedy jego duchowieństwo nie poddało się ogólnej zarazie
gorączki nacjonalistycznej. Kler – to sumienie narodu. Kler ma bez lęku
napominać i używać wszystkich możliwych środków do uleczenia narodu.
Jednakowoż
ogół naszego duchowieństwa, którego zadaniem było prąd ruchu nacjonalistycznego
skierować w prawidłowe łożysko, a wszystko, co w owym prądzie jest negatywne,
szkodliwe i niebezpieczne, usunąć, – nie tylko nie spełnił tego wysokiego, a tak
koniecznego zadania, ale na odwrót, sam dał się porwać temu niezdrowemu prądowi
i stał się ślepym wodzem ślepych.
Nikt
nie zaprzeczy, że ogół duchowieństwa jest dla kwestii życiowych Kościoła
obojętny, albo nawet po części obcy i nie odczuwa potrzeby ścisłej współpracy z
Kościołem. Jednakowoż tym silniejsza jest natomiast jego gorliwość w sprawach
narodowych. Ogół naszego duchowieństwa, ogarnięty gorączką chorobliwego
nacjonalizmu, jeszcze więcej podsyca go w narodzie.
W
swoim czasie jedno z naszych liberalnych czasopism, które zdobyło sobie już
dawno „monopol opinii publicznej”, obchodziło jubileusz swego istnienia.
Podczas uroczystego posiedzenia wygłoszono dużo różnych mów. Przemawiał również
jeden z naszego wyższego duchowieństwa, który między innymi powiedział, że
czasopismo to przechodziło różne ewolucje, ale sztandar narodu trzymało zawsze
wysoko. A ponieważ u nas nie można odłączyć życia narodowego od kościelnego,
zajmowało się „kwestiami kościelnymi tak, jak to odpowiadało interesom
narodowym”. Jest to nic innego, jak tylko zdetronizowanie Chrystusa i Jego
Kościoła! Albowiem nie interesy Kościoła mają podporządkowywać się interesom
narodu, ale interesy narodu muszą iść po myśli Kościoła, bo tylko wtedy
interesy narodu będą korzystne i pozytywne. Oprócz tego wiadomo ogólnie, jak
czasopismo to w „swym monopolu opinii publicznej” traktowało i traktuje kwestie
Kościoła i religii. Znane są jego zuchwałe występy przeciw Kościołowi
katolickiemu, przeciw Ojcu św. i przeciw Biskupom! To czasopismo jest owym
legowiskiem, w którym głównie wylęgają się i wykluwają różni wrogowie Kościoła
św. Czasopismo to wytwarzało i wytwarza chaotyczną atmosferę, w której przemyca
się wszelkiego rodzaju destruktywne i rozkładowe bakcyle. Ono głównie stworzyło
ową zgniłą i zatrutą atmosferę, w której nie mogą dojrzewać pozytywne przejawy
życia narodu. Gazeta ta, to stara grzesznica, która zwodziła i zwodzi naród.
Podobna jest do tej bezwstydnej, upadłej kobiety, która po spełnieniu
bezwstydnego grzechu przybiera wyraz twarzy, jakby nic złego nie popełniła:
„Takaż jest droga cudzołożącej niewiasty, która, co zdziała, ocierając się,
mówi: Nie uczyniłam nic złego!” (Prov. 30, 20). I taką to gazetę wynosi w
pochwałach wyższy ksiądz! Widać, jak dalece gorączka zatrutego nacjonalizmu ogarnęła
umysły i serca naszego duchowieństwa. Rzeczywiście, należy przyznać, że ta
gazeta ma „monopol opinii publicznej” i że prowadzi interesy Kościoła tak, „Jak
to odpowiada interesom narodowym”.
Może
jednak ktoś pomyśleć, że duchowieństwo ma wybitne stanowisko i wpływ, że nie
powiem już: ster tego ruchu narodowego. Nie! Duchowieństwo zeszło do podrzędnej
roli – sit venia verbo - „Semaniów” - służalców. Semań ma drzewa
narąbać, wody przynieść, ale gdy należy zasiąść do stołu, do obiadu, to mówią
mu: „Zabieraj się, Semaniu!”. Taka zapłata za zaniedbanie swego wysokiego
stanowiska i godności! Duchowieństwa ma agitować, ma składać ofiary, dźwigać
instytucje narodowe, ale kiedy trzeba zabrać głos i rozstrzygać, wtenczas
duchowieństwo powinno milczeć i usłyszeć słowa: „Zabieraj się, Semaniu!”.
Po
prostu usuwają duchowieństwo, gdy staje się niewygodne liderom świeckim.
A
przyznać trzeba, że ogół naszego duchowieństwa wiernie i poddańczo spełnia swą
służbę u nacjonalistów i nawet słówkiem nie odezwie się, gdy biją nie tylko
Biskupa, ale pośrednio, albo bezpośrednio i duchowieństwo, po twarzy. Gdy
podczas ostatniego walnego zgromadzenia „Ridnej Szkoły”, o czym wyżej mówiłem,
parobczak wylał błocisko na Biskupa i na hierarchię kościelną, to wtenczas
prezydium ani słowem nie zareagowało, chociaż zasiadał w nim kapłan. I dlatego
zwykły parobczak, widząc nastrój zebrania, mógł odważnie przejechać się po
Biskupie.
A cóż
na to powiedział ogół naszego duchowieństwa, gdy po walnym zebraniu „Ridnej
Szkoły” rozeszła się po kraju wiadomość o tym gorszącym incydencie? Była może
reakcja, albo protesty? Nie! Może nawet skryta uciecha i radość, że Biskup
dostąpił takiego „zaszczytu”. Przecież to sprawa „narodowa”! Domyślać się tego
można na tej podstawie, że gdy po powiatach obchodzono jubileusz „Ridnej
Szkoły”, to księża brali w nim masowo udział, a do Biskupa zwracali się z
prośbą o zezwolenie odprawienia nabożeństwa pod otwartym niebie, dla
uczestników tego obchodu i to nawet Sumy uroczystej z diakonami. Czy
przynajmniej zareagował kto z księży przed tymi delegatami, którzy domagali się
Mszy Św. polowej? Czy domagał się kto z księży przynajmniej jakiejś satysfakcji
dla znieważonego stanu kapłańskiego? O tym wszystkim milczenie. Widać, jak
duchowieństwo straciło poczucie nawet własnej godności!
Należy
przyznać, że „patrioci” wybierają stale przynajmniej dwóch, trzech księży do
wydziałów naszych instytucji i towarzystw – bo na prezesa prawie nigdy –
jednakowoż tylko gwoli firmy, ażeby można apelować do duchowieństwa o ofiary.
Albo, ażeby tym łatwiej pod tą firmą zamydlić oczy duchowieństwu i
społeczeństwu co do swych ukrytych celów. „Patrzcie”, mówią, „u nas są przecież
i księża w zarządzie”. Do jednej instytucji wybierano i co roku wybiera się ze
stanisławowskiej diecezji księdza, jako członka wydziału, i to nawet w jego
nieobecności i mimo jego protestów. Czy to ze szczerości? Czy z życzliwości dla
duchowieństwa? Co więcej, podczas zjazdu naszych instytucji można nawet słyszeć
z ust inteligenta świeckiego o „chrześcijańsko-katolickim” prądzie.
Wszystko
to robi się w tym celu, ażeby mieć firmę, ażeby tym więcej nieświadomych
przyciągnąć i pozyskać, podobnie, jak ten Żyd na wystawie swego sklepu umieścił
obraz święty, ażeby przyciągnąć do siebie również i chrześcijan. Nasze duchowieństwo
bardzo chętnie daje firmę, chociaż na kierunek nie ma rozstrzygającego wpływu,
ani też nie może w niczym przeciwdziałać, bo jest ono tam w mniejszości, bo nie
zabezpieczyło pełnego i prawnego wpływu religijnego i pozytywnych zasad w
naszych instytucjach i dlatego, jak niewolnik, idzie za przewodem „patriotów” i
przyczynia się do legalizacji konkubinatu duchowego, t. zn. do współżycia
prawdy i fałszu, cnoty i zła moralnego. Jednakowoż firma to tylko do czasu. Gdy
bowiem „patrioci” poczują się na siłach, gdy całkowicie opanują odnośną
instytucję, wtenczas kopną księży i krzykną: „Precz z popami!” – a nadto
rozpoczną otwartą walkę przeciw Kościołowi, wierze i religii. Tego nieraz już
doświadczyli księża, począwszy od czytelń „Proświty” po parafiach, a jednak nie
przejrzeli. Tak to smakuje im służba u „panów”.
Na
domiar złego począł podnosić u nas głowę duch rytualizmu, ażeby do reszty
zatamować duchowy rozwój kleru i narodu. Wysysa on szpik i krew z organizmu
Kościoła naszego, stawia skostniałą formę obrzędową jako cel, a niszczy treść i
rozwój życia religijnego. Kiedyś zwalczaliśmy tego ducha obrzędowości, może
dlatego, że propagowali go rusofile, a więc ze względów narodowych, lecz
dzisiaj zaczynamy wszczepiać go do organizmu ukraińskiego, bo sprzyja on
„chlubie narodowej”, bo – jak to mówią – tym więcej odgranicza i zabezpiecza
nas od latynizacji. Cóż to za krótkowzroczność?! Nie widzimy, że właśnie duch
obrzędowości oddziela nas od życiowego i duchowego rozwoju, a przemienia w
mumie, że tym samym wstrzymuje cały rozwój kulturalny narodu. Nasze
duchowieństwo nie tylko nie reaguje, ale nawet nie widzi tej strasznej szkody,
jaką powoduje mania obrzędowości.
Po
przedstawieniu wszystkich tych spraw, naprawdę, aż strach zbiera, kiedy
zastanowimy się, jak dalece chorobliwa i zabójcza gorączka nacjonalizmu
ogarnęła cały naród i wszystkie jego stany i warstwy, jak w tej gorączce naród
rzuca się i wije, jakby w ciężkich bólach, jak coraz dalej idzie na manowce i
błądzi wśród duchowego zaciemnienia.
Czy
trzeba jeszcze boleśniejszej rany?
Gdy
gorączka zagnieździ się w organizmie ludzkim, wtenczas ogarnia całe ciało i
jego części. Podobnie też gorączka obłędnego nacjonalizmu nie szczędzi narodu,
ani jego różnych stanów. U nas ogarnęła ona ogół świeckiego duchowieństwa,
świeckiej inteligencji i masy narodu. Zatrwożony tym straszliwym położeniem,
zwracam oczy moje do najważniejszego stanu, t. zn. do stanu zakonnego, bo stan
ten – jest to największa siła Kościoła, a tym samym narodu, to najgłówniejszy
puls życia społecznego, to najbezpieczniejszy port dla narodu wśród burzy. I
dlatego, gdy stan zakonny jest osłabiony, albo chory i uciemiężony, wtedy
wszelki duch wrogi może łatwo zniszczyć siłę Kościoła i wprowadzić rozkład
duchowy w narodzie. Rozumie i wie to dobrze demon zła i dlatego w walce przeciw
Kościołowi pierwszy i najsilniejszy atak zwraca przeciw zakonom, jak świadczy o
tym historia. Używa on wszystkich sposobów, ażeby zniszczyć stan duchowny. A
gdy otwartą walką nie może osiągnąć swego celu, wtenczas używa nacjonalizmu,
jako ukrytej i zamaskowanej strategii, ażeby zdobyć sobie dostęp do stanu
zakonnego i ażeby, jeśli nie całkowicie już go zniszczyć, to przynajmniej
zrobić wyłom i w ten sposób wpływać na osłabienie duchowego życia zakonnego.
I
dlatego z taką trwogą zwracam oczy moje ku stanowi zakonnemu, ażeby i on nie
dał się oszołomić owemu zwodniczemu mirażowi naszego obłędnego nacjonalizmu, bo
wtenczas byłaby to najboleśniejsza i śmiertelna dla nas rana. Dlatego zwracam
się z gorącym życzeniem i prośbą do całego naszego stanu zakonnego, męskiego i
żeńskiego, ażeby miał się na baczności i nie dał się omamić zwodniczemu
fantomowi nacjonalizmu. Stan zakonny – jest to czysta atmosfera Chrystusowa i
wszelki wpływ upadłego świata winien tutaj ustać, tutaj wszelki jego fałsz i
podstęp musi stracić siłę i udusić się. Wszyscy w tym stanie zakonnym niech
ściągają modlitwą swoją, poświęceniem i swoim świętym życiem błogosławieństwo i
pomoc Boską dla siebie i narodu, niech będą drogowskazem do portu.
Głównie
zwracam się do Zakonu OO. Bazylianów z tą silną nadzieją i z tym głębokim
przekonaniem, iż ten Zakon dobrze rozumie swoje stanowisko i wysokie zadanie w
naszym Kościele i narodzie, i że on spełni to zadanie w całości według
pragnienia Chrystusa Zbawiciela. Przekonany jestem, że ten Zakon pamięta na
upomnienia Proroka Habakuka, który powiada, że jest on postawiony na straży z
orężem przy nodze, żeby być zawsze w pogotowiu i przy zbliżeniu wroga uderzyć
natychmiast na alarm i wystąpić do walki. (Habak. 2, 1). Zakon OO. Bazylianów
ma z pewnością przed oczyma czas i okoliczności, wśród których za zrządzeniem
Opatrzności Boskiej został odrodzony i powołany do nowego życia przez Stolicę
Apostolską, a mianowicie wtedy, kiedy się obudziło u nas poczucie narodowe i
uświadomienie narodowe, ale na tle liberalizmu – a z drugiej strony, kiedy
szyzmofilstwo rosyjskie groziło zanikiem katolickiego ducha w naszym Kościele.
To ostatnie niebezpieczeństwo Zakon odwrócił. Jakby pod tchnieniem powietrza
wiosennego zakiełkowało u nas nowe życie duchowe. Mniemam, że Zakon spełni
jeszcze i tamto zadanie, a mianowicie, że zapobiegnie rozkładowi duchowemu,
który nam grozi ze strony spaczonego nacjonalizmu.
Historia
narodu izraelskiego za czasów Proroka Jeremiasza – zwierciadłem i przestrogą
dla każdego narodu.
Gdy
zastanawiam się nad nieszczęsnym położeniem narodu naszego, staje mi przed
oczyma los narodu izraelskiego z czasów Proroka Jeremiasza. Naród izraelski w
owym czasie błądził w kwestiach wiary i moralności, oddał się bałwochwalstwu i
popadł w rozkład duchowy. Wtenczas Bóg powołał Jeremiasza i posłał go do
narodu, ażeby głosił opamiętanie i prorokował groźne kary, jeżeliby naród nie
opamiętał się. Jeremiasz był skromnego usposobienia, nieśmiały i bardzo
wrażliwy. Dlatego czuł się niezdolnym do tak ciężkiego działania i urzędu,
bronił się więc przed tym powołaniem. Kiedy jednak Bóg zapewnił go o swojej
pomocy, Jeremiasz poszedł za powołaniem Boskim.
Na samym wstępie pokazał mu Bóg w jednej z
wizji kocioł wrzący, z którego z północnej strony lały się kipiące wody. Była
to przepowiednia katastrofy, która w końcu nawiedziła naród izraelski. (Jer. I.
13 – 18).
Nieśmiało,
ale ufając w pomoc Boską, opuścił Prorok swą zaciszną miejscowość rodzinną i
poszedł do Jeruzalem, gdzie w przedsionku świątyni począł głosić swoje mowy i
grozić nieszczęściami, jeżeliby nie nastąpiło opamiętanie w narodzie. Początek
był dość pomyślny. Prorok znalazł podporę w pobożnym królu Ozjaszu, który
rozkazał powyrzucać bałwany Baala ze świątyni i spalić je, kapłanów pogańskich
wypędzić, wszelkie miejsca kultu pogańskiego zniszczyć, świątynię odnowić i
wprowadzić całe nabożeństwo w dawnej czystości i wspaniałości.
Wkrótce
jednak zobaczył Prorok, że reforma owa była tylko powierzchowna, bo
bałwochwalstwo pozostało nadal w ukryciu, a o usunięciu głęboko zakorzenionych
błędów moralnych, występków i rozkładu duchowego we wszystkich stanach narodu
nikt nie myślał. A tylko odrodzenie duchowe mogło uzdrowić naród i pojednać go
z Bogiem. Ale na to nie zanosiło się. Im więcej Prorok wglądał w życie
mieszkańców Jerozolimy, tym więcej widział zabagnienia moralnego. Myślał z
początku, że tylko ludzie stanów niższych nie znają drogi Pańskiej. I dlatego
zwrócił się do stanów wyższych. Niestety, przekonał się, że właśnie one
zrzuciły jarzmo Boże i spowodowały upadek moralny w narodzie. Jeszcze gorszy
ból wywołało u Proroka zaślepienie narodu, razem z jego przywódcami na czele. A
że wtenczas panował pokój polityczny, cały naród myślał, że Bóg odwrócił
wszystkie groźby kar. Jeremiasz przejęty bólem i jakby nim oszołomiony, wpada
między tłum przed świątynią i prorokuje ruinę, która ma nastąpić. Jednakowoż i
to nic nie pomaga. Na odwrót, uważają Proroka za ducha ciemnego, boć przecież
nie zanosi się na nieszczęście. Fałszywi prorocy, nawet kapłani, występują
przeciw niemu i usypiają naród w jego fałszywym spokoju. I dlatego Jeremiasz
głosi: Zdumienie i dziwy stały się na ziemi. Prorocy prorokowali kłamstwo, a
kapłani przyklaskiwali rękami swymi, a lud mój umiłował takie rzeczy; cóż się
tedy stanie na ostatku? (Jer. V. 30 – 31).
Prorok
nie zaprzestaje opamiętywać naród i grozić karami gniewu Bożego. Jednakowoż
wśród haseł zwodniczych, którym naród dawał posłuch, głos jego był głosem
wołającego na puszczy. Naród umiłował tych, którzy jemu schlebiali i usypiali
go w marzeniach zatrutych i grzechach. Wśród tego wszystkiego skarży się
Prorok, dlaczego on właściwie powołany został na ten urząd, kiedy nie ma
żadnego powodzenia? Na to otrzymuje od Boga odpowiedź, że jest na to
postawiony, ażeby udowodnić przed światem obłudę narodu swego i ażeby
usprawiedliwić sądy Boże nad tym narodem.
Tymczasem
zaszły groźne wydarzenia polityczne. Faraon egipski zagraża wojną państwu
izraelskiemu. Król Ozjasz zginął w owej wojnie, a na jego miejsce nie wstąpił
król wybrany przez naród izraelski, ale Joachim, mianowany przez Faraona,
niegodziwy jak jego przodkowie. Prorok Jeremiasz, który usunął się do zacisznej
miejscowości rodzinnej, występuje ponownie na publiczny widok. Zdziczenie w
narodzie podniosło głowę wyżej, aniżeli kiedykolwiek, a naród uspokajał siebie
przed wszelką karą, bo jakżeby mógł Bóg zniszczyć naród, który ma taką
wspaniałą świątynię! Wtenczas Jeremiasz wyrzuca narodowi i jego fałszywym
prorokom całą ich obłudę: „Nie ufajcie w słowa kłamliwych, bo one wam całkiem
nie pomogą, a mianowicie, kiedy mówicie: Świątynia Pańska, świątynia Pańska,
świątynia Pańska jest. Kiedy wy ufacie w obłudnych słowach, to z tego nie
będzie żadnej korzyści. I kradniecie i zabijacie, cudzołożycie, przysięgacie
kłamliwie, ofiarując Baalowi i idziecie za bogami cudzymi, których nie znacie,
a następnie przychodzicie do świątyni, stajecie przed obliczem Bożym i mówicie:
my zabezpieczeni za te wszystkie nasze obrzydliwości. Z tego powodu odrzuci was
Bóg od oblicza swego.” (Jer. VII. 2-4. 8-10, 13-15).
Jednakowoż
wszystko to nie pomaga. Kult bałwanów odżywa. Prorok, bólem i strachem
przejęty, pragnie uciec i ukryć się na pustyni, ażeby nie widzieć zguby narodu
swego. Jednakowoż Bóg go nie opuszcza. Nadchodzi jeszcze większe zło. Wszelkie
ślady reform z czasów Ozjasza niszczeją. Król Joachim daje największy gorszący
przykład i nakazuje nawet spalić upominania Proroka, ułożone na piśmie.
Zawiązuje
się organizacja, ażeby całkowicie usunąć kult Boga prawdziwego, a wprowadzić
kult Baala. Co gorsze, nawet w rodzinnej miejscowości planuje się zabójstwo
Proroka. W końcu właśni jego krewni uważają go za obłąkanego i starają się jego
uwięzić. Tak więc Jeremiasz został osamotniony i przez wszystkich opuszczony.
Jednakowoż
Bóg nie zostawia go w spokoju. Nakazuje mu głosić złowieszcze proroctwa na
placach publicznych, a nawet w świątyni. Ale nie widać żadnego opamiętania.
Wszystko się łamie na skutek optymistycznych zapewnień fałszywych proroków i
wszelkich łgarzy i oszustów. Jeremiasz modli się za naród, jednakowoż Bóg
postanawia zniszczyć naród za jego upór i zaślepienie. Zbliżają się straszliwe
nieszczęścia: miecz, krew, głód, łzy i spustoszenie.
Na
rozkaz Boży Jeremiasz wziął garnek gliniany i rozbił go na kawałki przed
starszyzną żydowską i kapłanami ze słowami: „Jako ten garnek rozbity, tak
rozbity będzie naród”. Przeciwnicy, budując swą potęgę i bezpieczeństwo na
wspaniałości świątyni Jerozolimskiej, wzięli ów występ Proroka nie tylko za
prowokację, ale nawet za bluźnierstwo. Przełożony świątyni polecił siec go
rózgami i wrzucić do więzienia, gdzie przesiedział całą noc.
Jednakowoż
tej samej nocy, kiedy Prorok Jeremiasz siedział w więzieniu, dał się słyszeć
około północy alarm wojenny. Nabuchodonozor zwyciężył Faraona egipskiego, z
którym Żydzi żyli wtenczas w przymierzu, zajął Jeruzalem i wykonał straszliwy
porachunek z pomsty za przymierze Izraelitów z Egiptem. Syna zmarłego króla
Joachima, większą część kapłanów i starszyzny żydowskiej, szlachty, właścicieli
większych posiadłości i rzemieślników uprowadzono do Babilonii. Był to pierwszy
początek niewoli babilońskiej.
Państwowości
Izraela wprawdzie nie zniesiono, bo na tron wstąpił Sedekjasz, jednakowoż
państwo izraelskie miało być zależne od króla babilońskiego Nabuchodonozora.
Lecz z tym nie mogła pogodzić się narodowa duma żydowska. Naród, opanowany
samoomamieniem, nie mógł pogodzić się z myślą, ażeby Bóg mógł zostawić go w
zależności od pogan. I dlatego był pewny, że Bóg wkrótce pomści się na
Chaldejczykach za uprowadzonych jeńców i za zabrane ze świątyni naczynia.
Jeremiasz
znowu występuje na widownię i na rozkaz Boży nakłada na siebie łańcuch
drewniany i głosi, że władza Babilonii jest wprawdzie jarzmem, ale przez Boga
dopuszczonym, zrzucenie zaś jarzma owego będzie całkowitą zagładą narodu.
Nawoływał nawet króla, ażeby zgiął szyję pod jarzmo Babilończyka, bo tym tylko
sposobem uratować będzie można życie.
Upomnienia
Jeremiasza poczęły budzić otrzeźwienie. Ale od czego są hurra-patrioci? Jak to?
Mamy szyję zginać pod cudze jarzmo? Przyskoczył Ananiasz, prorok fałszywy, i
rozerwał łańcuch drewniany na Jeremiaszu. Wtenczas powiedział Jeremiasz:
„Łańcuch drewniany rozerwałeś, ale przygotowałeś żelazny”. I, zaiste, w jego
miejsce kajdany żelazne spadły na cały naród. Bo naród, naszczuty przez
hurra-patriotów i szowinistów nacjonalistycznych, nie usłuchał Jeremiasza, ale
połączył się z Faraonem egipskim przeciwko Nabuchodonozorowi, ufając, że w ten
sposób potrafi zrzucić jarzmo babilońskie. Jeremiasza uznano za zdrajcę na
rzecz Babilonii, zakuto w kajdany i wrzucono do studni, w której jednak wody
nie było, tylko szlam błotnisty.
I
przyszła straszna kara. Spełniły się proroctwa o kipiącym owym kotle, z którego
z północnej strony lały się wody. Nabuchodonozor zdobył i spalił miasto Jerozolimę,
całkowicie zniszczył świątynię, dumę żydowską. Króla Sedekjasza złapano podczas
ucieczki, oślepiono i wraz z całym narodem uprowadzono do niewoli. Jeremiasza,
skutego w kajdany, polecił zwycięzca wyciągnąć ze studni, postawił go przed
cały naród, przeznaczony do niewoli i publicznie usprawiedliwił jego proroctwa,
które całkowicie się spełniły. Zwycięzca pozostawił Jeremiaszowi do wyboru,
albo iść do Babilonii, gdzie zapewnił mu wszelkie o nim staranie, albo zostać w
kraju. Jeremiasz pozostał w kraju i z sercem rozdartym patrzał za narodem,
uprowadzonym do niewoli. Potem usiadł wśród ruin i płakał głośno nad gorzkim
losem narodu swego. A synowie Izraela, którzy przez cały czas nie chcieli
zrozumieć, że przez Proroka przemawia Bóg, teraz, po uprowadzeniu do niewoli,
odczuli to i zrozumieli. I tutaj, w niewoli, nad rzekami babilońskimi,
wspominali Syjon święty i słowa Proroka *).
*)
Patrz obszerniej: Otto Cohausz S. J.: „Ein vielgeprutter Gottesmann”. Linzer
Quartalschrift. Heft. 3. 1930, str. 449-467.
Ukraińscy
hurrapatrioci i krótkowzroczni politycy.
Hurrapatrioci narodowi, szowiniści i
krótkowzroczni politycy ukraińscy spowodowali również gorzki los narodu
ukraińskiego. Ludzie ci, którzy postępowali raczej jak obłąkańcy, aniżeli jak
przywódcy, oni to właśnie oplwali wszelki poważny i rozważny prąd. Oni to
wprowadzili ten duchowy rozkład w narodzie, oni to podkopali wiarę i moralność,
oni to oślepili i zatruli naród. Oni to i nadal wywołują gniew Boży i gotowi do
tego doprowadzić, że z kipiącego kotła Wschodu poleje się lawa ognista, która
może nas całkowicie zniszczyć z oblicza ziemi.
„Staczamy
się coraz to więcej w dół. Strasznie mi się robi na myśl, że prawie nikt nie
widzi tego i nie zamierza zaradzić temu, ale na odwrót, przyśpiesza się ten formalny
rozpęd. Myśmy jeszcze nie dojrzeli do swego państwa, jednakowoż ogół
społeczeństwa głęboko jest przekonany, że Lloyd George ma w zanadrzu dekret na
nasze państwo i jutro zrobi nas prezydentami, ministrami, posłami i obrzuci nas
górami dobrej waluty... Dla tej sprawy ofiarowaliśmy w r. 1918-1919 kraj,
dziesiątki tysięcy doborowej młodzieży, niezliczone miliony majątku i
pieniądza, z tym tylko wynikiem, że kraj znalazł się na łasce i niełasce
Polaków. Za to garstka ludzi niesumiennych bawi się w państwo... Na ową zabawę
poszły już setki tysięcy dolarów, złożonych przez naiwnych emigrantów w
Ameryce, podczas gdy kraj nędznieje kulturalnie i ekonomicznie i tonie
politycznie.”
W ten
sposób pisał ś. p. Stefan Tomaszewski w r. 1922 w swych listach, będąc na
emigracji w Berlinie, do jednej osoby tutaj, w kraju.*) A w drugim liście, w
tym samym roku, pisał tak:
*)
Patrz: „Nowa Zorja” 1931, 2/XII. Nr 97.
„Kto
winien temu, że ziomkowie Twoi oddali talent swój w ręce lekkoduchów, a ci –
zakopali, myślisz? – nie, oni poszli na wyścigi konne i postawili cały talent
na jednego konia, zapalonego i przegranego z góry! Szkapa już złamała kark, a
ziomkowie Twoi nie rozumieją położenia, w którym znaleźli się” i dojdą do tego,
że „zamienią prawo swoje” na „łaskę zwycięzcy”.
Prawdę
ową, która już ziściła się w naszych oczach, powiedział ś. p. Tomaszewski,
którego przez cały czas obrzucano botem od stóp do głowy.
Ogół,
zwiedziony przez przez fałszywych proroków, wierzył nadal, że my „własnymi
siłami” zdołamy wydobyć się z tego strasznego położenia. Tutaj rzeczywiście
przytoczyć można słowa, które raz przecież udały się jednemu z naszych
polityków, a które można uważać za aksjomat polityki ukraińskiej, a mianowicie,
że umiemy „własnymi siłami” zarzucić sobie pętlicę na szyję, ażeby powiesić
się, ale oderżnąć jej „własnymi siłami” już nie możemy.
Tyle
krwi, łez, ofiar, tyle majątku i cierpień i wszystko nadaremne! Nie tylko
nadaremne, ale nie ma nawet jakiegoś opamiętania i zrozumienia sytuacji, w
której znaleźliśmy się. „My, 40-milionowy naród!” – „Nas więcej tu” – „Żyjemy,
żyjemy swoim życiem” – tak krzyczą dalej
nasi przywódcy, hurrapatrioci i narodowi szowiniści, którzy postawili cały
talent narodu swego na „jednego zapalonego konia w czasie wyścigów” i
przegrali. Oni to doprowadzili naród nasz do ostatecznej katastrofy.
Bardzo
przykre sprawy poruszyłem w tej pierwszej części, a nie mniej bolesne poruszę
także w części drugiej. Jednakowoż jestem zniewolony sumieniem nawoływać.
Nawet, gdyby coś najgorszego miało się dostać mi w udziale, nie mogę jednak
milczeć. Obowiązany jestem to uczynić, chociażbym miał być niezrozumiany i
chociażby nie było żadnego pozytywnego wyniku z mego nawoływania. Chrystus
osądziłby mnie ciężko, gdybym milczał dla uchylenia od siebie osądzenia ludzkiego.
CZĘŚĆ
DRUGA
O
PRACY KONSTRUKTYWNO-KONSERWATYWNEJ
Co
to jest postęp i konserwatyzm?
W
społeczeństwie ukraińskim słowo „postęp” bardzo jest w modzie, chociaż nie ma
zrozumienia, na czym właściwie polega postęp i zamiast postępu istnieje zanik,
czyli rozkład duchowy. Z drugiej zaś strony słowo „konserwatyzm” jest nam obce
i wstrętne. Słowo „konserwatyzm” wywołuje wrażenie mumii zabalsamowanej. Pod
konserwatyzmem rozumie się u nas zastój, zacofanie, zaskorupiałość. Nawet ci,
co uważają się za konserwatystów, nie mają zrozumienia i głoszą o
konserwatyzmie dziwaczne pojęcia.
Jeden
z najwybitniejszych konserwatystów polskich napisał w r. 1931 list otwarty do
konserwatysty ukraińskiego, w którym podał ogólne zasady konserwatyzmu *).
*) Dr
J. Bobrzyński: Nasza Przyszłość. Tom XV, 1931.
Na
list ów pojawił się cykl artykułów w „Mecie”, w którym autor daje publiczną
odpowiedź konserwatysty ukraińskiego. Artykuły owe, pełne wyszukanych frazesów,
są tak dalece niejasne i mętne, że trudno z nimi polemizować. Wskażę tylko na
dwie sprawy, a mianowicie: ów konserwatysta ukraiński stawia konserwatyzm na
równi z konserwatyzmem państwa rosyjskiego, które tak opłakanie skończyło,
natomiast w obronie własności prywatnej widzi materializm.
Już
to wykazuje, jaki u nas brak zrozumienia prawdziwego konserwatyzmu, bo przecież
konserwatyzm rosyjski nie był konserwatyzmem, ale zabójstwem ducha ludzkiego,
był mroczem lub lodem, który wstrzymywał wszelki rozwój życia. Prawo zaś
własności prywatnej – to nie podstawa materializmu, ale zachowanie
przyrodzonego prawa, nakazanego przez dekalog Boży. Że ktoś może nadużywać
prawa własności (jak i każdego prawa dekalogu Bożego) w ten sposób, że w
dobrach materialnych widzi wyłącznie najwyższe swe dobro i dlatego dba tylko o
owo dobro materialne, tego jeszcze nie można poczytać za zło zachowania i
bronienia prawa własności.
Czym
jest więc prawdziwy konserwatyzm? Prawdziwy konserwatyzm przyznaje i
zachowuje sprawy trwałe i niezłomne, same w sobie pożyteczne i cenne, sprawy
zaś przemijające i chwilowe traktuje jako takie i posługuje się nimi o tyle, o
ile w pewnym czasie i w pewnych warunkach mogą być przydatne i korzystne.
Prawdziwy więc i pozytywny konserwatyzm przyznaje i opiera się przede wszystkim
na przyrodzonych i nadprzyrodzonych prawach i zasadach Bożych, które są
niezłomne, wiecznie trwające i niezmienne. Opierając się na tych zasadach i
prawach, rozwija swą działalność, uszlachetnia ducha ludzkiego i prowadzi do
prawdziwego postępu jednostki i całego społeczeństwa ludzkiego. Otóż prawdziwym
postępem nie jest zdobywanie wyłącznie dóbr materialnych, ani też wynalazki na
polu techniki, ale przede wszystkim rozwój i uszlachetnianie ducha ludzkiego na
zasadach niezłomnych, wiecznie trwałych praw Bożych. Gdzie jest taki postęp,
tam dobra materialne i ulepszenia techniczne służą i wychodzą na dobro
prawdziwe. Lekceważenie zaś przyrodzonych i nadprzyrodzonych praw Bożych nie
tworzy postępu, ale powoduje rozkład, bo rodzi chłodny materializm, jaki
wytwarza wyzyskujących pasożytów, a u drugiej strony wyzyskiwanych
proletariuszy, a wszelki rozwój na polu technicznym prowadzi w tym wypadku do
nowego rozkładu i upadku życia duchowego, krótko mówiąc: do ruiny ludzkości.
Kościół
katolicki jest instytucją najbardziej konserwatywną, a równocześnie najbardziej
postępową.
Kościół
katolicki jest najbardziej konserwatywny, bo chroni i zachowuje zasady
niezłomne, za żadną cenę nie odstępuje i nigdy nie odstąpi od dogmatów wiary i
etyli; nie zmienia swych przekonań z dnia na dzień, jak to widzimy w życiu
świata, ale nawet wśród prześladowań stoi zawsze na stanowisku, wyznaczonym
przez Założyciela swego, Chrystusa Pana. Kościół katolicki jest również
najbardziej postępowy, rozwija bowiem życie swoje i działalność w ramach
wiecznie trwałych zasad wiary i etyki, wytworzył i dalej wytwarza prawdziwą
kulturę. Kościół katolicki, spełniając przykazania Chrystusa, szuka głównie i
przede wszystkim Królestwa Bożego w duszach, ale przy tym osiąga i wszystko
inne w doczesnych sprawach dobrobytu życia ludzkiego. Kościół katolicki zrodził
nie tylko olbrzymów świętych, którym nie mogą równać się geniusze świata, ale
również wielkich uczonych, genialnych mistrzów na polu sztuki i wszelkiego
rodzaju wynalazków na polu techniki. Kościół katolicki założył i otworzył pierwsze,
najgłówniejsze uniwersytety, otwarł szkoły wiedzy w różnych kierunkach rozwoju
kulturalnego. Na Kościele katolickim spełniają się po wszystkie czasy Chrystusa
Zbawiciela: Szukajcie Królestwa Bożego, a wszystko inne wam się doda – jako
konieczny wpływ i konsekwencja wewnętrznego życia, opartego na zasadach
Królestwa Bożego. Kościół katolicki jest rzeczywiście owym uczonym
ewangelicznym, który, poznawszy zasady Królestwa Bożego i postępując wedle
nich, upodobnił się do człowieka zamożnego, który ze swego skarbu wynosi stare
i nowe wartości. Stare, bo wiecznie trwałe sprawy o wartości nadprzyrodzonej, a
równocześnie i nowe, bo tworzy ustawicznie nowe wartości, bo działa bez przerwy
i uszlachetnia swych wyznawców. „Każdy doktór uczony w Królestwie niebieskim podobny
jest człowiekowi gospodarzowi, który wyjmuje ze skarbu swego nowe i stare
rzeczy.” (Math. 13,52).
Schizma
i herezja, jako wpływ świata tego, nie prowadzą do prawdziwego postępu.
Na
odwrót ma się sprawa ze schizmą i herezją. Schizma – to obumarcie i
skostniałość ducha, bo tam nie ma światła życiodajnego i ciepła Ducha świętego,
podobnie, jak nie ma przyrodzonego życia w gałęzi, oderwanej od pnia żywego.
Skostniałe formy, a pod nimi zgniła treść, zamiast postępu, rozkład moralny.
Również różne herezje i sekty, wziąwszy rozbrat z wieczną i absolutną Prawdą,
błądzą po manowcach, z jednego fałszu wpadają w drugi, ustawicznie są w
niepokoju i również powodują rozkład duchowy. Wszystkie owe zboczenia od
prawdziwego Kościoła katolickiego podobne są całkiem do świata tego, którego są
wpływem. Świat bowiem ustawicznie faluje, niby morze wzburzone. Raz podnosi
się, to znów opada. Nagromadza bogactwa, dokonuje olbrzymich wynalazków na polu
techniki, buduje budowle, chełpi się cywilizacją, a potem, zamiast prawdziwego
postępu, powoduje kataklizmy, w których wszystko rozpada się i niszczeje; bo
świat, zaniedbując postęp duchowy, wytwarza upadek moralny, jako główną
przyczynę kataklizmów i to tym straszniejszych, że w takich ogólnych
kataklizmach zwykle ulegają zniszczeniu również zdobycze prawdziwej kultury,
podobnie, jak ogólna powódź lub inne kataklizmy w przyrodzie niszczą wszystko
bez różnicy.
Świat
zawsze łaknie nowości.
Ludzkość
tak oswoiła się i zżyła z owym nieustającym ruchem świata, że wydają się jej nudnymi
czasy pokojowe, prawdziwemu rozwojowi i życiu kulturalnemu pomyślne i
sprzyjające i dlatego łaknie zmian, pragnie nadzwyczajnych wydarzeń, a wojnę
przyjmuje z oklaskami radości, chociaż gorzko potem za to pokutuje. Wszystko,
co dawne, chociaż wypróbowane, trwałe i cenne, nie podoba się i zrzuca się, jak
niepotrzebną odzież, a imponuje to, co nowe, chociaż tylko pozornie dobre,
chociaż nawet szkodliwe i niebezpieczne.
Sprawa
więc całkiem jasna, że gdzie nie ma prawdziwego, pozytywnego konserwatyzmu, tam
nie ma również prawdziwego postępu.
Prawdziwy
konserwatyzm i fałszywa żądza nowatorstwa.
Trafne
zrozumienie konserwatyzmu, jak również fałszywego postępu, podaje znany
katolicki historyk i filozof, Ryszard Kralik we Wiedniu, w swej odpowiedzi na
zarzut, zrobiony mu przez jednego z krytyków, zresztą życzliwego. Krytyk ten
mianowicie zarzuca, że obszerna praca literacka Kralika nie daje nowego
impulsu, który by świat przełamał i nadał mu nowy kierunek. W odpowiedzi na ten
zarzut dowodzi Kralik owemu krytykowi, że właśnie zasadnicza tendencja
konserwatywna była bezwarunkowym celem jego twórczości, była jego zadaniem,
była prawie konieczną zasługą w tym rewolucyjnym czasie, w czasie, specjalnie
łaknącym nowości. Ażeby nie być podobnym do owych, wszystko wywracających
fałszywych proroków, przed którymi ostrzegał Jezus Chrystus po wszystkie czasy,
uważał za konieczne zbudować cały swój program kulturalny na autorytatywnej
tradycji Kościoła katolickiego. Uważał on wypracowanie pryncypium
konserwatywnego w chaosie naszych czasów za konieczniejsze, aniżeli nieudolne,
dziecięce próby dążenia do rzekomej genialności, do wymuszonej oryginalności,
aniżeli zakładanie nowych sekt i zezwalanie na plamienie wiecznych zasad Bożego
objawienia, czystej wiary i Kościoła heretyckim reformatorstwem, bezcelowym
„postępem”, dostosowywaniem się do zwodniczego ducha świata i dziwacznymi
formami nowego stylu.
Po
myśli tego uczonego prawdziwy styl, to najbardziej prosty sposób wyrażania się.
Raczej lakoniczny, albo suchy styl attycki, aniżeli błyszczący styl „azjatycki”
z czasów upadku. Konserwatyzm, pojedynczy styl – to geniusz.
Rozumie
się, że dzisiejszy czas, żądny nowości, nie jest do tego zdolny, jego brak
wiedzy jest taki wielki, jak brak smaku: gotów on odmówić genialności Zbawicielowi
Boskiemu, który powiedział: „Nie mniemajcie, żem przyszedł rozwiązywać Zakon
albo proroki. Nie przyszedłem rozwiązywać, ale wypełniać. Zaprawdę bowiem
powiadam wam: Aż przeminie niebo i ziemia, jedna jota albo jedna kreska nie
odmieni się w Zakonie, aż się wszystko stanie. A kto by czynił i nauczał, ten
będzie zwan wielkim w Królestwie niebieskim” (Math. 5, 17, 19).
Prawdziwie
tworzyć, znaczy przede wszystkim: to, co cenne, zatrzymać i dalej prowadzić.
Homera, Dantego, Szekspira nazwano kompilatorami, jednakowoż właśnie jako
kompilatorzy, stali się oni wielkimi, trwałymi filarami swoich narodów. Tylko
gdzie jest zdrowy konserwatyzm, tam jest poczucie swojskości domowej w tym,
przez Boga stworzonym świecie i poczucie optymizmu. Jako konserwatyści bowiem
oceniamy tradycję, rozumiemy wszystko, a zarazem wiemy, że i my kiedyś
zrozumiemy to, co dotychczas było dla nas niezrozumiałe. Naszym zadaniem w
pierwszej linii jest rozumieć, a nie krytykować. Nie można ganić jelenia, że ma
rogi, a konia, że nie ma rogów, nie możemy Szyllera że nie jest Goethem, ani
też Goethego, że nie jest Szyllerem. Również i taka filozofia jest niemożliwa,
kiedy Schopenhauer osądza świat cały jako nagany godny i w ten sposób wmawia
przygnębiający pesymizm, a Nitsche zachowuje się całkowicie jak obłąkany *).
*)
„Bekenntnis zum Optimismus”. Von Richard v. Kralik, „Schonere Zukunft”. 1932.
Nr 17, str. 374.
Dwie
ostateczności, prowadzące do jednego celu.
Prawdziwy
konserwatyzm sprzeciwia się dwóm krańcowościom, a mianowicie stagnacji życiowej
i zaskorupiałości, a z drugiej strony nieuzasadnionej, bezcelowej i gorączkowej
działalności. Jedna i druga krańcowość powoduje rozkład symptomów życiowych i
niszczy wszelki dorobek prawdziwej kultury. Gdy w organizmie ludzkim zatamuje
się obieg krwi, gdy zatrzyma się prawidłowy rozwój, wtenczas następuje zanik,
zdrowe soki psują się i przetwarzają w straszliwą gangrenę, która sprowadza
śmierć. Z drugiej zaś strony nadmierna gorączka, albo trujący narkotyk trawi
organizm, sprowadza nerwowość i zabija.
Podobnie
dzieje się i w życiu ludzkim, tak jednostek, jak i całego społeczeństwa.
Krótkowzroczny i egoistyczny konserwatyzm starego typu na jednym biegunie, a na
drugim rewolucjonizm – doprowadzają do niebezpiecznych wstrząsów, bo naruszają
istotę życiowych symptomów. Istota zaś symptomów życiowych polega na selekcji
wartości, a mianowicie na zgromadzeniu dobra kulturalnego, a z drugiej strony
na odrzuceniu odpadków*).
*)
„Niedorzeczny defetyzm”. „Nasza Przyszłość”. Tom XVIII, 1932.
Charakterystyka
naszego konserwatyzmu.
My,
Ukraińcy, jesteśmy znani ze swego konserwatyzmu. Jednakowoż konserwatyzm nasz
jest zgniły, negatywny i zgubny. U nas zamiast prawdziwego konserwatyzmu,
istnieją dwie skrajności. Z jednej strony chronimy troskliwie i uparcie sprawy
nie tylko wartościowe, albo bezwartościowe, ale nawet nam szkodliwe, uważając
je za cenne, nienaruszalne i dla nas konieczne – z drugiej zaś strony
przyjmujemy gorączkowo wszelkie chwilowe hasła, zgubne i ułudne, które
wytwarzają brak zasad i chaos. Ten nasz swoisty konserwatyzm przebija się nawet
w pieśniach ludowych. Weźmy np. „kołomyjkę”, która zaczyna się smutną, tęskną,
aż duszę przygnębiającą melodią, a potem już w następnej strofie następuje
skoczna i wesoła melodia pewnego szału duchowego tak, jakby dusza niejako
pragnęła pozbyć się poprzedniego nastroju i osądzić go. Dwie krańcowości.
Pesymizm i oszołamiająca radość. Jest to dowodem, że duch narodu naszego jest
chory.
Ów
chorobliwy nastrój podtrzymuje jeszcze więcej wpływ orientalizmu, który ogarnął
nasze umysły i serca, podsyca naszą naturę sentymentalną, mami fantazją i
odwraca od realnych, koniecznych i korzystnych spraw. Jest to nasze wielkie
zło, że przyjęliśmy religię ze Wschodu, a nie z Zachodu, że nie wyrośliśmy w
atmosferze Rzymu, ale Bizancjum.
Nie
odczuwamy, że sentymentalizm i fantazja rodzi w duszy tylko próżnię,
zniechęcenie, osłabienie niezdolność do inicjatywy i do walki życiowej, a na
odwrót, że realna, rozumna i pozytywna praca, trud, walka i ofiara prowadzą do
pozytywnych i trwałych wyników, rodzą wysokie idee i prawdziwą, szlachetną
poezję.
Obłuda
orientalizmu jest głównie przyczyną, że trzymamy się formy, a nie zwracamy
uwagi na treść. Stąd nie mamy pełnego zrozumienia wiecznych, niezłomnych
podstaw i prawd wiary i dlatego nie ziściliśmy ich tak, jak należy, we
wszystkich dziedzinach naszego życia. Przyjęliśmy formę wiary, a życiową treść
wypełniamy swymi wymysłami, tradycjami i zwyczajami, które sprzeciwiają się
nieraz nadprzyrodzonemu prawu Bożemu.
Lud
prosty zachowuje często zwyczaje zabobonne, jak największe świętości, a
Sakramenty i przepisy Kościoła lekceważy, albo ich nie rozumie.
Trafia
się, że włościanin dochowuje postu bardzo skrupulatnie na intencję bydła, ale
post, nakazany przez Kościół, lekceważy. Bo bydło jest dla niego najważniejsze,
aniżeli powaga i władza Kościoła. Śmieszne, niekulturalne zwyczaje przy różnych
okazjach i zabawach jest prawie niemożliwe usunąć. Nieestetycznych urządzeń w
Kościele, jak np. grubych krzyży, świec przed ikonostasem, zwanych postawnikami
i t. d., nie można zmienić, bo zaraz bunt wiernych. Tak mniej więcej wygląda
nasz konserwatyzm.
W
ogóle nasze poglądy na sprawy religijne, narodowe i polityczne są tak dalece
zaskorupiałe i zaściankowe, że zakrywają szerszy horyzont i nie zezwalają na
rozwinięcie sił życiowych. Np. nasz katolicyzm jest tak ścieśniony i związany
naszymi szkodliwymi tradycjami, że nie możemy należycie zrozumieć Kościoła
katolickiego. I dlatego Kościół katolicki odczuwamy pod pewnym względem jako
coś nieswoistego i nie bardzo nam koniecznego.
Uprzedzenie
względem kleru bezżennego.
Jak
dalece konserwatyzm nasz jest skostniały, krótkowzroczny i negatywny, najlepiej
pokazuje pogląd i rozumowanie naszego ogółu w kwestii celibatu i żonatego
kleru.
Chcę
obszerniej zająć się tą sprawą, gdyż w tym leży główna i bezpośrednia przyczyna
naszego negatywnego konserwatyzmu.
Sama
już nazwa celibatu wywołuje u nas nie tylko uprzedzenie, ale pogardę, pewnego
rodzaju obrzydzenie, a nawet formalny strach paniczny, podobnie jak u dziecka
obawa przed dziką babą w maku, którą w niego wmówiła jego matka. Żonaty kler
podniesiono do najwyższego znaczenia, bo kler żonaty – to podstawa i obrona
Kościoła i narodu, a celibat – to zdrada obrządku, Kościoła i narodu. Ktoś
obcy, biorąc obiektywnie całą kwestię, może zżymać się i mimo woli może
postawić sobie pytanie: czy naród ten, który uważa siebie za katolicki, ma
katolickiego ducha, czy pojmuje znaczenie i autorytet Kościoła, czy rozumie i
jest świadomy nadprzyrodzonego życia religijnego, czy odczuwa, w czym leży siła
narodu?
Gdy w
diecezji stanisławowskiej w 1920 r., a w diecezji przemyskiej w 1925 r.,
postanowili obaj Biskupi wyświęcić tylko tych kandydatów stanu duchownego,
którzy zdecydują się pozostać w stanie bezżennym, wtenczas powstał w kraju taki
krzyk między klerem żonatym i świecką inteligencją, jak gdyby ziemia miała się
zapaść. Prasa, wiece, agitacje, terror na alumnach ze strony agitatorów, jednym
słowem, wszyscy zorganizowali się jak gdyby przed najstraszniejszym wrogiem.
Posługiwano się przy tym niecnymi napaściami, niesumiennymi wymysłami tak, że
każdy środek, nawet nieetyczny, był u nich dobry, o ile tylko godził w celibat.
Aranżowano sztuczne wiece, przy pomocy agitacji zwoływano naród, uchwalano pod
dyktatem rezolucje bez dopuszczenia do dyskusji. Naród szedł, ale nie wiedział,
o co idzie, czy, ażeby odbierać zony księżom, czy wieśniakom? Na jednym takim
wiecu, po wygłoszeniu bezsensownego referatu i po ogłoszeniu bez dyskusji
rezolucji, jeden z włościan z galerii poprosił o głos. Z początku zabroniono
mu, bo dyskusja była niedopuszczalna, ale, kiedy ten włościanin domagał się
natarczywie głosu, wtenczas udzielono mu głosu w przypuszczeniu, że w imieniu
„narodu” zaprotestuje przeciwko celibatowi. Tymczasem doznano gorzkiego zawodu,
bo ów wieśniak odezwał się w ten sposób: „A co będzie z dzwonami, zabranymi w
czasie wojny?” To pytanie, po całym szeregu podburzających ustnych i prasowych
agitacji, aż nadto dobrze świadczy, jak naród interesuje się małżeństwem kleru.
Dla niego nawet dzwony są ważniejsze, aniżeli żona księdza. Drugi znowu
wieśniak, wracając z podobnego wiecu, wyraził się w ten sposób, że właściwie
nie wie, o co chodziło, ale wiernym chodzi o to, ażeby księża do szkoły
chodzili, dzieci katechizmu uczyli, ludzi do dobra prowadzili. Oto prawdziwy
konserwatyzm, który umiał ocenić, co konieczne, trwałe i korzystne, a co
dodatkowe i niekonieczne. Naród pragnie dobrego kapłana, gorliwego kapłana,
kapłana w całym znaczeniu tego słowa, ale nie jego żony, która nie ma nic wspólnego
z powołaniem kapłańskim i z urzędem kapłańskim.
Wprawdzie
obecnie ucichła ta burza, nieżonaty stan duchowieństwa osiągnął prawo
obywatelstwa, a nawet zaczyna się już przyznawać potrzebę stanu nieżonatego,
jednakowoż raczej z powodów materialnych, bo nastąpiły czasy bardzo ciężkie, w
których żonaty ksiądz nie może utrzymać rodziny i wychowywać dzieci. Jednakowoż
motyw ten jest niski, bo wskazywałoby to, że ksiądz musi być dobrze sytuowany i
nie obowiązany do praktykowania ubóstwa.
A
tymczasem właśnie ksiądz powinien być ubogi duchem, nie przywiązywać się do
żadnych dóbr ziemskich, nie być zniewolonym do zbierania pieniędzy i dóbr
materialnych, a w pewnych okolicznościach praktykować nawet całkowite ubóstwo.
Teraźniejszy
kryzys finansowy i bieda materialna jest również przyczyną, dlaczego tak mało
synów z rodzin duchowieństwa wstępuje do stanu duchownego. Minęły już bowiem te
czasy szczęśliwe, kiedy wygodny i dostojny stan duchowny przyciągał wielu
kandydatów. Jeden z naszych żonatych księży, zapytany przeze mnie, dlaczego syn
jego uczy się w świeckich szkołach i to za granicą, a nie poświęcił się
teologii, odpowiedział mi, że nie dlatego n. p., iż nie ma powołania, ale po
prostu dlatego, że on sam nie chce, ażeby syn jego biedował tak, jak jego ojciec.
Oto dowód, jaki duch i jakie zrozumienie panuje, ogólnie biorąc, w rodzinach
duchowieństwa o stanie duchownym. Taki kapłan i jemu podobni kwalifikują się
raczej do trenu, a nie do frontu w linii bojowej.
Tą
samą przyczyną da się również wyjaśnić owa obcość i uprzedzenie rodzin
duchowieństwa żonatego do stanu zakonnego. Tylko bardzo rzadkie bywają wypadki,
że syn, albo córka księdza poświęca się służyć w tym stanie Bogu i narodowi. A
przecież wedle wszelkiego rozumowania i z natury rzeczy klasztory powinny
zapełniać się najwięcej synami i córkami rodzin kapłańskich.
Czego
nie może w pełni dokonać kler w żonatym stanie?
Z
tego względu, że pozytywny albo negatywny konserwatyzm zależy głównie od kleru,
a ogół znowu naszego inteligentnego społeczeństwa stoi w obronie stanu żonatego
kleru, dlatego jestem zniewolony powiedzieć, że głównie kler żonaty, jako taki,
jest powodem naszego negatywnego konserwatyzmu. Kler bowiem żonaty nie może,
jakby należało, wychować duchowo narodu, zrodzić idei i jej urzeczywistnić.
Kler żonaty nie może w całej intensywności odczuć znaczenia ofiary i jej
wykonywać. Kler żonaty nie może w pełni uzyskać dla siebie należnego
autorytetu, ani tez istniejący podtrzymać i zachować. Kler żonaty nie może w pełni wróść w Kościół
katolicki i zżyć się zupełnie z jego życiem, które jest właśnie głównym źródłem
życia duchownego, pełnej, czystej i świętej ofiary i prawdziwego autorytetu. A
te cztery, wyżej wspomniane sprawy są podstawą, siłą i treścią prawdziwego i
pozytywnego konserwatyzmu i postępu.
Twierdzenie
moje opieram na historii naszego Kościoła i narodu, a następnie mam odwagę
powołać się na blisko 30-letnie swoje doświadczenie w czasie spełniania przez
mnie urzędu biskupiego. Zaznaczam, że te moje twierdzenia wypowiadam bez
uprzedzenia, ani gniewu do żonatego kleru, ani nie chcę przypisywać mu tych
niedomagań, jako świadomej, dobrowolnej i subiektywnej winy. W końcu zaznaczam,
że biorę tutaj pod uwagę kler żonaty jako stan.
Wśród
wielu innych powodów, dla których żonaty kler nie może, jakby należało,
wypełnić wyżej wskazanych swych zadań, jest jeden główny powód, a mianowicie
ten, że żonaty kler jest wedle słów św. Pawła Apostoła podzielony między żoną a
Jezusem Chrystusem, wcielonym synem Bożym (I. Kor. 7.32-33).
Problem
łączności duchowieństwa z Kościołem.
Dlatego,
że Kościół katolicki jest źródłem życia duchowego, ofiary i autorytetu,
zaczniemy rozważać najpierw o najściślejszej i całkowitej łączności
duchowieństwa z Kościołem, założonym przez Chrystusa.
W
jednym z moich poprzednich listów pasterskich, powołując się na jednego
katolickiego apologetę *), napisałem, że nie wystarczy tylko czerpać życie od
Chrystusa – podobnie, jak niemowlę ssie pokarm z piersi matki – ale należy wżyć
się w życie Chrystusa. Podobnie jak gałąź, złączona z pniem, żyje jego sokami,
tak też trzeba połączyć się z Jezusem Chrystusem i żyć Jego życiem. A to, co
powiedziano o Jezusie Chrystusie, wcielonym synu Bożym, to samo odnosi się
również do Kościoła katolickiego. Tutaj nie wystarcza tylko pewna lojalność, ale
konieczne jest całkowite i najściślejsze złączenie i zjednoczenie z Kościołem
tak, ażeby żyć jego życiem, z nim odczuwać, z nim cierpieć, z nim cieszyć się,
jego los uważać za swój.
*)
Albert Maria Weiss: Apologie des Christentums.
Przyczyna
tego jasna. Kościół katolicki jest nie tylko założony przez Jezusa Chrystusa,
wcielonego syna Bożego, ale jest również Jego zbiorowym ciałem mistycznym, w
którym On nadal żyje, przemawia i działa, jak ongiś żył, przemawiał i działał,
przebywając na tej ziemi. Syn Boży najpierw przyjął na siebie naturę ludzką i
wcielił się, potem, jak wcielony Syn Boży, przybrał sobie ciało zbiorowe, t. j.
Kościół, złożony z Hierarchii, przez Niego ustanowionej, i wiernych. W tym
Kościele pozostał Chrystus w Najświętszej Eucharystii i udziela siły swej i
życia całemu Kościołowi. Główny organ, przez który działa Chrystus, to Ojciec
Święty, Papież, a dalej Biskupi i kapłani, z Ojcem Świętym zjednoczeni. Jezus
Chrystus bowiem udzielił misji i władzy nie tylko św. Piotrowi, Apostołom i uczniom,
ale również ich następcom i dlatego misja owa i władza trwa po wszystkie czasy,
aż do końca świata.
Zbiorowe
ciało mistyczne Jezusa Chrystusa, t. j. Kościół katolicki, stanowi jeden
organizm, w którym krąży jedna siła i życie Chrystusowe. Jak w organizmie
ludzkim komórki złączone są z sobą życiem całego organizmu, tak też w Kościele
katolickim wszyscy zjednoczeni tworzą razem jeden organizm i żyją jednym życiem
Chrystusowym, o ile ożywieni są i zjednoczeni z Jezusem Chrystusem nie tylko
wiarą, ale też łaską i miłością *).
*)
Vide obszerniej: „Chrystus w życiu Kościoła” – Benson.
Kościół
zatem katolicki – to nie zwyczajna instytucja ludzka, ale instytucja
Bosko-ludzka. Ponieważ zaś jest ludzka, t. j. składająca się z ludzi, może, jak
każdy organizm ludzki, ulegać niedomaganiom i chorobom, pojedyncze członki mogą
całkiem odpadać, ale życie i siła całego organizmu nigdy nie może zaniknąć i
zatrzymać się, bo tutaj żyje i działa czynnik Boży. Dlatego też Kościół
katolicki, mimo wszystkich wrogich ataków, trwa i trwać będzie do końca świata.
Kapłan
w organizmie Kościoła katolickiego jest nie tylko zwykłą komórką, ale również
jednym z przewodników życia Chrystusowego i dlatego obowiązany jest jak
najsilniej zżyć się z tym organizmem, ażeby mógł w zupełności sam przejąć się
życiem Chrystusa i w zupełności działać i w pełni życie to rozprowadzać po
duszach ludzkich. Jednakowoż kapłan żonaty nie może tego w pełni wykonać, bo
jest on podzielony między żoną a Chrystusem, a w ślad za tym i między
Chrystusem w Jego zbiorowym, mistycznym ciele, t. j. Kościele katolickim.
Stanowisko jego w owym organizmie Kościoła katolickiego nie jest wprawdzie
bierne, jednakowoż do pewnego stopnia wstrzymane, częściowo zahamowane, a
życie, przez niego rozprowadzane, jest niejako anemiczne. Kapłan żonaty i sam
nie może, jakby należało, żyć pełnym życiem i nie może go dalej w całej pełni
udzielać. Kapłan żonaty ma swoją organizację domową, z którą tak ściśle i
niepodzielnie jest związany, że nie może oddać się w całości i niepodzielnie
życiu i organizacji Kościoła. Podobnie, jak w jego życiu jest duchowy dualizm,
tak i w jego działalności na polu kościelnym jest połowiczność. W tej
połowiczności z reguły jednakowoż bierze górę i absorbuje go ziemska i rodzinna
działalność.
Kto
poświęcił się duchownemu dziełu, ten pod groźbą rozterki życiowej nie może być
wpleciony swoimi myślami i pragnieniami w sprawy ziemskie w większej mierze,
aniżeli w sprawy duchowe. A przecież tak wpleciony jest kler żonaty przez swoją
rodzinę. Dlatego też wiekami trwa w owej bardzo ciężkiej rozterce. Tą
sprzecznością w w życiu naszego kleru żonatego można wytłumaczyć bardzo liczne
sprzeczności w światopoglądzie całego naszego społeczeństwa.
Tym
można sobie wyjaśnić owe rażące przeciwieństwa, że my, naród katolicki, nie
mamy zaufania do Stolicy Apostolskiej, podejrzewamy i posądzamy ją o
nieszczerość i brak życzliwości do nas. Chcemy być katolikami, ale równocześnie
staramy się odgraniczyć siebie i zabezpieczyć przed wpływem Kościoła
katolickiego. Czerpanie życia z Kościoła katolickiego uważamy za
niebezpieczeństwo latynizacji, a więc za kwestię istnienia. Uznajemy Kościół katolicki,
ale sami chcemy stanowić coś osobnego i całkowicie odrębnego. Nasz katolicyzm
więc nie jest wewnętrzny, nie jest wkorzeniony i zachodzi niebezpieczeństwo
jego zaniku przy pewnej zmianie okoliczności, albo politycznej koniunktury.
Nasz
katolicyzm schodzi na pewnego rodzaju lojalność, może silniejszą, aniżeli
lojalność dla świeckiego państwa, jednakowoż i w owej lojalności spotykamy
wykroczenia przeciw katolicyzmowi i to rażące. Przecież dawniej, a jeszcze i
teraz deklamuje się i śpiewa na koncertach publicznych ulubiony poemat
Szewczenki „Hus”. A przecież jest on obrzydliwym lżeniem i napaścią na Kościół
katolicki. W takich koncertach brali i biorą udział księża i ich rodziny, a
czasem nawet ktoś z duchowieństwa śpiewa w chórze albo nawet dyryguje.
A to
u nas nikogo nie razi. Nikt nie protestuje, bośmy wprawdzie katolicy, ale
lubimy śpiewać lub deklamować bluźnierczy poemat przeciw Kościołowi
katolickiemu!
Doszło
do mej wiadomości, że w czasie 300-letniego jubileuszu śmierci męczeńskiej św.
Jozafata, szermierza i męczennika za ideę katolicką, jeden z księży i to nawet
dziekan, wyraził się o tym świętym z taką złośliwością, że nawet nie chcę tutaj
tego powtarzać. Ten święty, nasz rodzimy święty, nie cieszy się u nas
popularnością, bo nie należał ani do „panów”, ani do „gaspadinów”, bo nie
podsycał gorączki partyjnej i nacjonalistycznej, ale dbał natomiast i modlił
się o nawrócenie i o ducha katolickiego w naszym narodzie, bo całą jaźnią swoją
odczuwał najwyższe dobro swego narodu w złączeniu i zjednoczeniu z Kościołem
katolickim.
Niedawno
temu, kiedy chodziło o obronę dogmatu małżeństwa katolickiego, jeden z księży
wyraził się z drwinkami, że czas już najwyższy pozbyć się tych formalistycznych
przeżytków w małżeństwie i usunąć je.
Liberalna
prasa nacjonalistyczna często występuje przeciw Stolicy Apostolskiej, bierze w
obronę schizmę, a ogół naszego duchowieństwa nie reaguje, ale nawet czyta i
prenumeruje ową prasę.
Tego
rodzaju fakty nie świadczą chyba o zakorzenionej u nas idei katolicyzmu.
Papieża
uważamy za najwyższego szefa kościoła, niejako w znaczeniu ludzkim, a nie
traktujemy go po myśli zasad wiary, jako Zastępcę Chrystusa na ziemi. Biskup o
tyle ma u nas znaczenie i popularność, o ile idzie po myśli świeckich
przywódców – „patriotów”, o ile schlebia naszym nacjonalistycznym tradycjom i
„świętościom”, o ile patronuje akcji różnego rodzaju komitetów
nacjonalistycznych, o ile milczy, albo toleruje ich uchybienia. Ale, kiedy
Biskup nie chce grać roli patriotycznego manekina, kiedy nie chce zejść z
wysokości swego urzędu biskupiego i nie chce stać się zwykłym agitatorem, a
jeszcze więcej, kiedy zajmie kategoryczne i odważne stanowisko, jako Biskup
katolicki, kiedy odważy się sprzeciwić złu i publicznie je osądzić, co jest
przecież jego świętym obowiązkiem, wówczas nie tylko traci popularność, ale
piętnują go jako wroga, szkodnika narodu, którego należy bojkotować, a prasa
organizuje na niego formalną nagonkę, niby na dzikiego zwierza. Biskup
pozostaje wtedy osamotniony i opuszczony nawet... przez własny kler.
U nas
doszło do tego, że kto trzyma z Biskupem, tego posądza się o brak patriotyzmu i
charakteru, ten jest skazany na odosobnienie od wszystkich. Gdy jeden z
wierzących rzemieślników bronił swego Biskupa przed świeckim inteligentem, ten
z oburzeniem zarzucił mu niejako występek, dlatego tylko, że trzyma stronę
Biskupa. Na to odpowiedział ze spokojem ów rzemieślnik: „Przecież jestem
wierzącym i jestem obowiązany trzymać ze swym Biskupem, boć nie będę trzymał z
rabinem żydowskim”.
U nas
tylko liberał świecki, lub radykał, czy też otwarty wróg Kościoła cieszy się
poważaniem. Ale, kiedy nawróci się, stanie się wierzącym chrześcijaninem –
katolikiem i broni praw wiary i Kościoła, wtenczas traci w naszych oczach na
powadze, czujemy pewnego rodzaju nieufność, a nawet posądza się go o brak
charakteru i to nawet ze strony... ogółu kleru.
Tak
samo, jak kler żonaty jest podzielony między żonę a Chrystusa i Jego Kościół,
tak też jest podzielony i między sobą. Kler żonaty nie ma w tym stopniu, jakby
należało, zdolności organizacyjnej i to nawet stanowej. Rozproszony służyć
będzie raczej w organizacjach świeckich, aniżeli we własnych.
Rzecz
prosta, bo mając swoje domowe i rodzinne organizacje, nie odczuwa potrzeby
łączności stanowej. Nawet, gdy stworzy organizację, to nie ma ona trwałości,
niknie i prędko upada. Nie pielęgnuje on nawet należycie sąsiedzkiego
współżycia, chyba między krewnymi. Zamiast zachowywać solidarność i organizację
stanową – rozluźnia ją raczej przez swój osobisty separatyzm. Wszystko prawie
kończy się na osobistej korzyści i celach osobistych, a nigdy nie ma się na
uwadze dobra ogólnego. Dlatego też dyscyplina kościelna i wypełnianie rozkazów
i przepisów Kościoła bardzo niedomaga i kuleje. Tym też da się wyjaśnić brak
jednolitości w nabożeństwach i obrządku.
Owe
podzielone stanowisko żonatego kleru w Kościele katolickim odbija się również
ujemnie w narodzie, w którym brak uczucia wspólności i solidarności dla celu i
dobra ogólnego. Nawet, gdy grozi ogólne niebezpieczeństwo, to i wówczas biorą
górę sprawy prywatne i osobiste nad dobrem całego narodu. Widzieliśmy to
własnymi oczyma w ostatniej naszej wojnie i przy tworzeniu państwa
ukraińskiego. W wspólności, jedności i jednolitości siła, a gdzie rozbicie,
rozdział i wydmy, tam i najliczniejszy naród jest bezsilny i niezdolny do
spełniania swych zadań tak pod względem narodowym, jak i państwowym. Kiedy w
budowli wiązania, słupy i ściany nie są spojone z fundamentem i między sobą,
wtenczas tworzą się rysy i szczeliny i przy pierwszym lepszym uderzeniu
nawałnicy gotowa się ona rozwalić. Podobnie też jest w budowli narodu, kiedy
nie ma silnego spojenia duchowego wszystkich stanów między sobą i z głównym
fundamentem, t. j. z Kościołem katolickim.
U nas
istnieje dziedziczna skłonność do rozkładu, do rozbicia, do waśni i niezgody. A
wszystko to nie jest ani konserwatyzmem, ani postępem, a jedynie upadkiem.
Życie
duchowe i idea.
Już z
wyżej powiedzianego wynika, że kler żonaty, podzielony między żonę a Jezusa
Chrystusa i Jego Kościół, nie może, jakby należało, wrosnąć i wżyć się w
organizm Kościoła katolickiego, a tym samym nie może sam należycie zaczerpnąć
dla siebie w pełni życia duchowego, ani nie może spełniać, jak należy, swego
zadania w sprawie rozprowadzania i udzielania życia Chrystusowego wśród reszty
organizmu mistycznego Kościoła, t. j. wiernych.
Kler żonaty bierze na siebie podwójny ciężar,
t. j. ojcostwo duchowe i ojcostwo krwi. Już przyrodzone ojcostwo wymaga
wielkiej pracy i wielkich starań, ażeby spełnić należycie swe obowiązki.
Duchowe zaś ojcostwo jest jeszcze cięższe, jest ono nawet za ciężkie na barki
aniołów. Dlatego też kler żonaty nie jest w stanie spełnić należycie obowiązków
jednego i drugiego ojcostwa. Względnie jedno spełni, drugie zaniedba. Trzeba
chyba nadzwyczajnego cudu, ażeby można godnie spełnić obowiązki jednego i
drugiego ojcostwa. Chrystus jednak nie tworzy tutaj cudu, nie ma do tego żadnej
podstawy.
Toteż
zwykle kler żonaty oddaje się i poświęca przyrodzonemu ojcostwu z krzywdą i
ujmą dla ojcostwa duchowego, gdyż ojcostwo krwi podpada bardziej pod zmysły,
jest, powiedzieć można, codzienna koniecznością i wymaga znacznej troski,
starań i pracy w ziemskich i doczesnych sprawach i dlatego absorbuje go i
odwraca od pracy nad swym osobistym doskonaleniem, jak również nad rozbudzeniem
i podtrzymywaniem życia duchowego w ogóle, tak w samym klerze, jak i w
narodzie. A gdzie jest upadek duchowy, tam nie może zrodzić się idea wyższa i
miłość do wzniosłych i szlachetnych spraw. Bo duch ożywia i podnosi, jak mówi
Pismo św.: „Duch jest, który ożywia: ciało nic nie pomaga”. (Joh. 6. 63).
Gdzie
jest upadek życia duchowego, tam powstają zgubne hasła, które uwodzą i powodują
duchową śmierć. W najlepszym razie wydźwignienie nacjonalizmu, albo
materialnych, ziemskich, doczesnych spraw. Jednakowoż, nacjonalizm i
patriotyzm, który nie powstał z idealnego, duchowego życia, wyradza się w
szowinizm, w nienawiść i zatrutą gorączkę, która trawi i zabija, stawia siebie
za bóstwo, negując Prawdę absolutną, niezłomne i konieczne podstawy nadprzyrodzonej
wiary i etyki. Tak samo wszelkie doczesne i materialne sprawy, bez wyższych
duchowych podstaw, albo nie udają się, albo stają się orężem przeciwko wierze,
Kościołowi i moralności, a tym samym przeciw ogólnemu dobru całego narodu.
Jedno i drugie dzieje się na naszych oczach.
Co
zaś tyczy się uznania dla kleru żonatego, że jest producentem inteligencji
świeckiej, to uznanie to raczej go poniża, aniżeli przynosi mu cześć. Bo
przecież stan duchowny ma wyższe powołanie, aniżeli produkować inteligencję. A
gdzież są plony ojcostwa duchowego? A czym odznacza się ogół tej inteligencji?
A w szeregach, a nawet na czele wrogich obozów, czy nie widać w wielkiej
liczbie członków rodzin księży? Czy jest dużo u nas znakomitości na polu
kościelnym z domów księży, jakby tego można się spodziewać? Nie chcę więcej nad
tym się rozwodzić, bo jest to bardzo bolesna rana. Nawet pod względem narodowym
członkowie rodzin księży nie dopisują, bo bardzo często już w trzecim i
czwartym pokoleniu wynaradawiają się – jak powiedział jeden poważny kapłan – i
całkowicie są straceni dla swego narodu.
Że
kler żonaty sam nie stanął duchowo wysoko, jak należy, i narodu duchowo nie
wychował, to jego najcięższa wina. Bez liczby namnożyło się tych
„kurpfuszerów”, którzy leczą tę nieszczęsną Ukrainę. Leczą oni jej organizm
wszelkimi zatrutymi „izmami”, od których ona wije się w drgawkach i bliska jest
śmierci. Ukraina potrzebuje odżyć życiem duchowym, życiem Chrystusa! I właśnie
tutaj zawinił kler, który nie postarał się o ten jedynie zbawienny lek. Naród,
duchowo nie wychowany, jest duchowo anemiczny, podatny na wszelkie złe wpływy i
wszelkie duchowe choroby. Od takiego narodu nie można oczekiwać zrozumienia
spraw wyższych i zachwycenia się nimi. Wśród takiej atmosfery nawet kler nieżonaty
jest i musi być ogólnie anemiczny duchowo, bez ideałów i przejęty duchem
chorobliwej atmosfery, jaką oddycha naród. Jakie duchowieństwo, taki naród, a
jaki naród, takie duchowieństwo – prawdziwe zaczarowane koło. Trzeba dużo
pokoleń, trzeba dużo cierpień i ofiar, ażeby organizm narodu duchowo odrodził
się.
Jaki
panuje zanik duchowego życia wśród ogółu kleru żonatego, świadczy o tym
zrozumienie i pogląd na stan duchowny. Stan ten rozpatruje się ze strony
materialnej, uważając go za stan dobrze sytuowany i wygodny, a nie za stan
poświęcenia się Bogu i narodowi. I dlatego, gdy nastał finansowy i materialny
kryzys, kiedy stan duchowny nie popłaca, jak w dawnych czasach, wówczas zaczyna
się ogólna dezercja synów duchowieństwa ze stanu duchownego, a jeśli już wstępują
do niego, to chyba tylko z konieczności.
Katolickie
świeckie rodziny innych narodów poczytują za honor dla siebie, gdy ich synowie
poświęcają się stanowi duchownemu. Same utrzymują ich w seminariach duchownych.
A u
nas alumn dostaje wszystko za darmo, a jednak niejeden z nich myśli, że łaskę
Panu Bogu robi, że raczył wstąpić do duchownego seminarium. A kiedy już ma się
wyświęcić w stanie bezżennym, to wtenczas, o ile tylko może, szuka gdzie
indziej chleba i przytułku. Tylko ostatecznością przymuszony zgłasza się do
seminarium duchownego. Przyczyną tego wszystkiego jest negatywne zrozumienie i
pogląd kleru żonatego na stan bezżenny kleru. I każdego nieżonatego księdza
traktuje się często z lekceważeniem w domach duchowieństwa. Słowem, stan duchowny
pojmuje się u nas z punktu widzenia ziemskiego, cielesnego i materialnego. U
nas nazwa „duchowny” stan, to można by powiedzieć „lucus a non lucendo”.
Z
powiedzianego wynika również, że stan zakonny, który jest wynikiem życia
duchowego, stanem doskonałości duchowej, jest jeszcze więcej niezrozumiały.
Ogół duchowieństwa żonatego jest jeszcze bardziej obcy i uprzedzony do tego
stanu, a częściowo nawet odnosi się do niego wrogo. Zakonnik, zakonnica w
oczach większości rodzin duchowieństwa – to niby widmo pozagrobowe.
Czy
wobec takiego upadku życia duchowego u nas mogą być zrozumiałe sprawy wzniosłe,
czy mogą zrodzić się idee szlachetnych i wzniosłych celów?
Imperatyw
ofiary.
Chrystus
Zbawiciel nie tylko żyje i działa w zbiorowym swym mistycznym ciele, w Kościele
katolickim, jak to wykazałem powyżej na swoim miejscu, ale przedłuża przez
niego swoje cierpienia i ofiarę. Nie znaczy to, by Chrystus cierpiał i ponosił
ofiarę podobnie, jak podczas swego życia na ziemi, bo już zmartwychwstał i nie
podlega cierpieniom, ale oznacza, że Chrystus po swoim zmartwychwstaniu i
wniebowstąpieniu, nie mogąc już cierpieć i ponosić ofiary sam na sobie,
przedłuża jednak swe cierpienia i ofiarę przez członków swego ciała
mistycznego, t. zn., że wszyscy członkowie tego zbiorowego ciała mistycznego,
połączeni z Jezusem Chrystusem wiarą i miłością, przedłużają w dalszym ciągu
Jego cierpienia i ofiarę na samych sobie i w ten sposób dopełniają po wszystkie
czasy, aż do końca świata, męki i ofiary Chrystusa, który już nie może osobiście
cierpieć. W tym znaczeniu też i zrozumieniu powiedział św. Paweł Apostoł, że on
dopełnia na sobie cierpienia Chrystusowe za ciało, którym jest Kościół: „Który
teraz się raduję w utrapieniach za was i wypełniam to, czego nie dostawa
utrapieniom Chrystusowym, w ciele moim za ciało Jego, które jest Kościół”.
(Colos 1, 24). Owego niedostatku cierpień Chrystusowych nie można tak rozumieć,
by cierpienia Chrystusowe i ofiara Jego były niejako niedostateczne do
odkupienia rodu ludzkiego. Nie! Aż nadto wystarczają do odkupienia i
zadośćuczynienia za grzechy całego świata i udzielenia wszelkich potrzebnych
łask i środków do uświęcenia dusz ludzkich – ale oznacza to, że Chrystus chce,
ażeby członkowie Jego mistycznego ciała ze swej strony dalej przedłużali na sobie
Jego cierpienia i ofiary i upodobniali się do niego, jeżeli chcą być
uczestnikami Jego chwały: „Jeżeli jednak spółcierpimy, abyśmy też spółbyli
uwielbieni.” (Ad Rom. 1.17).
Tak
więc każdy prawdziwy i żywy członek mistycznego ciała Chrystusowego, t. j.
Kościoła katolickiego, obowiązany jest cierpieć i przynosić z siebie ofiarę.
Ofiara ta może być krwawa, t. j. krwawe męczeństwo, albo bezkrwawa, na którą
składają się cierpienia całego życia. Ofiara ta musi pochodzić z
nadprzyrodzonego motywu, a nie z motywów wyłącznie przyrodzonych albo
egoistycznych, a następnie musi być święta i pochodzić z czystej miłości do
Boga.
W
czasach dzisiejszych urobiło się między chrześcijanami pewnego rodzaju
chrześcijaństwo salonowe.
Wieszamy
na ścianach domu obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, obrazy świętych, jednak raczej
dla ozdoby. Podziwiamy męki Chrystusowe, jak również męki i bohaterskie uczynki
i cnoty świętych, lecz na tym i koniec. To Chrystus tak cierpiał, to święci tak
walczyli i znosili prześladowania, ale do nas to się nie odnosi! Podobni
jesteśmy do owych widzów w teatrze, którzy podziwiają grę aktorów na scenie.
Chcemy lekko, wygodnie, niby w salonce pośpiesznego pociągu, zajechać do nieba.
Dlatego też, kiedy przyjdzie cierpienie, kiedy przyjdą niepowodzenia, kiedy
trzeba ponieść ofiarę z pieniędzy i majątku, a przede wszystkim, kiedy trzeba
stanąć w obronie dobrej i świętej sprawy, wówczas tracimy natychmiast odwagę,
opuszczamy ręce i stajemy się niezdolni do jakiejkolwiek sprawy. Stąd owa
dezercja chrześcijan ze sfery Chrystusowej do innych obozów, co to głoszą
modne, a przy tym negatywne i niebezpieczne hasła i pociągają za sobą masy i
cieszą się wpływem i znaczeniem. Postępować zaś w prywatnym i publicznym życiu
wedle zasad wiary nadprzyrodzonej, stać na gruncie etyki katolickiej – to w
oczach świata niemodne, to zaskorupiałość, to nawet idiotyzm. Dlatego też
wielu, chcąc uchodzić za „postępowych”, za „ideowych”, opuszcza szeregi
Chrystusa, a zapełnia szeregi wrogów Boga. Chrześcijanie wierzący zapominają zwykle
o bezwarunkowym imperatywie Jezusa Chrystusa: „Jeżeli kto chce za mną iść,
niech zaprze samego siebie, a weźmie krzyż swój na każdy dzień i niech idzie za
mną.” (Luc. 9, 23.). Zapominają o upomnieniach św. Piotra Apostoła: „Bo i
Chrystus ucierpiał za nas, zostawiając nam przykład, abyście naśladowali tropy
jego.” (Petr. 1, 22).
A
kiedy każdy członek Kościoła katolickiego obowiązany jest do ofiary, to tym
więcej obowiązany jest do niej kapłan. Już sama nazwa „świaszczennyk”
(poświęcony), oznacza to samo, co przeznaczenie na ofiarę. Chrystus powiedział
w swojej testamentalnej modlitwie w czasie Wieczerzy, że on poświęca siebie,
ażeby i Apostołowie byli poświęceni, t. j. ofiaruje siebie, ażeby i Apostołowie
ponieśli z siebie ofiarę: „A za nie ja poświęcam samego siebie, aby i oni byli
poświęceni w prawdzie.” (Joh. 17, 19.). Stąd też słowo „poświęcenie” siebie,
„poświęcać się”, znaczy tyle, co ofiara z siebie, i ofiarować.
Problem
ofiary w naszym duchowieństwie i społeczeństwie.
Kler
żonaty przyciemnił i poniekąd zwichnął prawdziwe zrozumienie powołania i
przeznaczenia kapłaństwa, którego zadaniem jest nie tylko rozbudzać i
podtrzymywać życie duchowe, ale jest ono również wyrazem i urzeczywistnieniem
ofiary. Jak już poprzednio powiedziano, u nas traktuje się kapłaństwo ze strony
materialnej, cielesnej, doczesnej i jako wygodny stan. Kandydat stanu
duchownego, wstępujący do seminarium, nie zdaje sobie sprawy z ważności i
odpowiedzialności urzędu kapłańskiego. W seminarium dostaje bezpłatne
mieszkanie, światło, opał, wikt, obsługę, słowem całe utrzymanie. Po ukończeniu
seminarium ma ponadto dostać jeszcze żonę, posag i całą wyprawę, a potem posadę
duszpasterską, która wedle jego mniemania nie wymaga większego trudu, jak tylko
odprawić w niedzielę i święta nabożeństwo, a w dnie powszednie spełniać funkcje
parafialne, oczywiście za datki w naturze i dochody w pieniądzach. Rzeczywiście
idealny stan! Tak, ale w rozumieniu świata tego, w rozumieniu czysto ludzkim i
ziemskim, a nie w rozumieniu i nie wedle wymagań Chrystusa i Jego Kościoła.
Przygotowanie
w seminarium duchownym do stanu duchownego, chociażby jak było idealne, zostaje
u takiego alumna bez wpływu i pożytku, gdyż alumn jest zajęty innym marzeniami.
Ćwiczenia duchowne wykonuje z konieczności, mechanicznie, powierzchownie, nie
bierze na serio, nie przejmuje się nimi na wskroś duszy. Bo gdyby rzeczywiście
wniknął w ich treść i przejął się nimi, musiałby porzucić wszelką myśl o
żeniaczce, albo opuścić seminarium. Niejeden alumn łudzi siebie i myśli, że
można pogodzić stan duchowny ze stanem małżeńskim. Ale kiedy ożeni się, wchodzi
w inne seminarium, w którym z reguły zawiesza na kołku to, czego nauczył się w
seminarium duchownym.
A cóż
dopiero mówić, jeśli w seminarium duchownym jest upadek? Takie seminarium, to
nie instytucja duchowna, to ruina duchowa. W takim seminarium nie ma ani śladu
kierunku duchownego, a wszelkie praktyki religijne, chociażby
najprymitywniejsze i najkonieczniejsze, to chyba drwiny z wszelkiego życia
duchowego. Nie chcę tu rozwodzić się o tych różnych zwyczajach i praktykach.
Może za bliskie czasy. Niechaj historia kiedyś rozsądzi. Boleśnie mi o tym
teraz pisać. W takim seminarium ja sam byłem. Przykre, gorzkie i smutne
wspomnienia pozostały u mnie dotychczas. Za wielką łaskę Bożą musi uważać ów
alumn, jeśli w podobnej atmosferze nie osłabił wiary, nie przytłumił sumienia.
A takie seminarium i to generalnie dla wszystkich diecezji tut. prowincji
kościelnej, istniało więcej, aniżeli przez jedno stulecie. Silnie odczułem ten
stan seminarium, kiedy w r. 1902 powołano mnie do tego seminarium na rektora i
kiedy zacząłem łamać wszystkie owe „tradycje” i „praktyki” w nim panujące.
Z
seminarium, dobrego czy zepsutego, wychodzi alumn nie jako przygotowany i
uzdolniony kandydat stanu duchownego, bo nie prosi nawet o święcenie zaraz po
ukończeniu studiów – ale wychodzi przede wszystkim jako kandydat do ożenki.
Jeśli nie jest zaręczony, to dłuższy czas jeszcze pauzuje i szuka żony. Dopiero
po ożenieniu staje się gotowym kandydatem do święceń kapłańskich.
Taki
kandydat marzy wprawdzie czasem o „poświęceniu się” dla narodu, ale to tylko
mrzonka, a właściwie farsa. Przychodzi bowiem później życie twarde, ciężkie,
mozolne, pełne trosk i kłopotów rodzinnych. Wtenczas głowa jego jest
zaprzątnięta sprawami materialnymi, a głównie jego starania skierowane do tego,
ażeby otrzymać intratną parafię. Im większe wymagania rodzinne, tym usilniej
stara się z jednej parafii przeprowadzić na inną, lepszą, bo pierwsza mu nie
wystarcza, a bieda przypieka. Wprawdzie taki ksiądz nieraz gorzko cierpi,
niesie ciężki krzyż, ale czy można nazwać to ofiarą w pełnym tego słowa
znaczeniu, t. j. ofiarą, przyjętą z wiary nadprzyrodzonej, ofiarą z czystej
miłości do Boga? A przy tym wszystkim staje drugie, jeszcze cięższe pytanie, a mianowicie,
czy może on spełniać należycie obowiązki urzędu kapłańskiego, nawet przy swej
najlepszej chęci?
Znalazł
się wprawdzie za dobrych czasów jeden czy drugi obrotny i sprytny ksiądz, który
umiał dobrze pochodzić koło „interesu”. Postarał się o dobrą parafię, był
niezłym finansistą, umiał dobrze strzyc owieczki duchowne, synowie kształcili
się w wysokich szkołach, a córki powychodziły za mąż, jedna za adwokata, druga
za lekarza, czy za jakiego innego, dobrze sytuowanego urzędnika, mniejsza o to,
że za liberała lub radykała, ale w każdym razie dobra partia. Krótko mówiąc,
dobrze wiodło się. Ale o jego rodzinie duchowej lepiej wtedy było nie mówić.
Ciemność dusz, spustoszenie moralne i ogólny upadek w całej parafii. Ksiądz
taki – to pasożyt, a nie ofiara dla Boga. Zatruł on całą parafię, a po śmierci
jego ruina moralna i materialna.
Niech
wszyscy zastanowią się nad tymi faktami, a zaświadczam, że są prawdziwe! Czy
możliwe jest, ażeby fakty takie, które stuleciami trwały, nie odbiły się ciężko
i strasznie na naszym Kościele i sile moralnej naszego narodu? I czy nie wymaga
to ofiary ekspiacyjnej, t. zn. całego szeregu pokoleń innego, duchem wyższego
duchowieństwa, zanim zrównamy się z moralnym poziomem innych narodów
katolickich?!
Jest
u nas rażącym zjawiskiem, że nie ma poczucia dobra publicznego. Troską i
staraniem jest, ażeby tobie było dobrze, a co będzie dla innych, to obojętne.
Kiedy ksiądz przenosi się na inną parafię, to zostawia nieraz formalną
pustynię. Zabudowania zniszczone, a gdy pozostanie jaki sad owocowy, to
administrator zwykle do reszty wyrąbie go na opał. Gdy ksiądz umrze, wtenczas
jego rodzina wszystko porozchwytuje i wszystko gdzieś niknie. Nie pozostaje nic
z jego dorobku dla następców i dla dobra ogólnego. Można po części powiedzieć, że
nieraz po księdzu pozostają ślady wandalizmu. W kościele ubogo. Kiedy ktoś z
parafian kupi dla kościoła jaki ornat, albo inny parament, to jeszcze się to
świeci, w przeciwnym zaś razie wszystko brudne, podarte, połatane i
zatłuszczone! Dlaczegoż sami duchowni nie poczuwają się do obowiązku dbać bodaj
częściowo własnym kosztem o ozdobę kościoła i o to wszystko, co jest potrzebne
do nabożeństwa? Przecież tyle dobra i pieniędzy kościelnych idzie na utrzymanie
rodzin księży! Nie dziw więc, że Chrystus nie błogosławi owym rodzinom i
dlatego cały ich dorobek niknie, albo zwraca się przeciwko nim, a wdowy po
księżach biadają ciężko, schodzą nieraz na kij żebraczy. Niechże nikt nie dziwi
się, że lud prosty, który od stuleci patrzy na ten materializm duchowieństwa –
który może u księdza przełamać chyba tylko osobista, albo polityczna ambicja –
ułożył przysłowie, którego nie chcę tutaj podawać. Chociaż w wielkiej mierze
przysłowie to przykre, świadczy jednak o bystrej obserwacji ludu prostego.
Rozumie się, że nie mam zamiaru poniżyć tym szlachetnych księży między
duchowieństwem.
Oprócz
tego zwracam specjalną uwagę na następujący, bardzo pouczający fakt: kiedy
wziąć do ręki wykaz ofiar różnych i przeróżnych narodowych instytucji
ukraińskich, w kraju i na emigracji, to wszystkie owe wykazy aż pstre są od
imion ofiarodawców-księży. A między ich ofiarami są nawet wielkie,
kilkudziesięciotysięczne sumy w dobrej walucie. Jednak za przeciąg
sześćdziesięciu kilku lat mego życia znam tylko dwa wypadki ofiar
grecko-katolickich księży na instytucje kościelne. I nie dziw, że Bóg nie
błogosławi takim księżom, takiemu duchowieństwu, takiemu narodowi, który wydaje
takie duchowieństwo, nie błogosławi takim instytucjom, na które idą nawet
bardzo wielkie sumy. Bo i te ofiary, dawane wyłącznie na wspomniane świeckie
instytucje, mimo woli wywołują wrażenie, że pochodzą z motywów świata tego, z
pragnienia sławy i rozgłosu, słowem, z pobudek egoistycznych.
Ofiara i dobro publiczne.
Z
braku pojmowania i wykonywania prawdziwej ofiary przez księży pochodzi również
ów ogólny egoizm w życiu narodowym, prawie we wszystkich jego dziedzinach.
Każdy troszczy się tylko o siebie, na siebie ogląda się, jednym słowem, u nas
„chapatnia”. Dlatego też z ciężkim trudem wzniesione u nas instytucje upadają i
rozpadają się. Nie widać trwałości i rozwoju.
Stąd
też brak u nas realnej i wytrwałej pracy, brak ofiarności i poświęcenia dla
dobra ogólnego. Pełno u nas sentymentów, pełno fantazji, częste zrywy chwilowe,
które, jak ogień słomiany, prędko wybuchają, ale też i prędko gasną, a potem
następuje zniechęcenie, upadek i przygnębienie, a w końcu narzekania na
wszystkich i na wszystko.
I
całkiem naturalnie. Bo całkiem inaczej pali się zapał wysokiej i prawdziwej
ofiary wśród takich społeczeństw, gdzie ofiara owa oparta na myśli o rzeczach
najwyższych i wieczystych, a całkiem inaczej wśród społeczeństwa, gdzie nawet
rzeczy najwyższych używa się i nadużywa do spraw zwykłych.
Kościół
katolicki, powodowany życiem Chrystusa, nakazuje miłować naród swój. On też na
całym świecie miłość ową praktykuje. Ale nakazuje on również robić to w sposób
rozumny, z wypełnieniem ofiary świętej.
U nas
tymczasem tylko fantazja przeważa, a nie ma rozumowania realnego i ofiary
pozytywnej. W oczach naszych, w fantazji naszej, Ukraina – to coś tak wielkiego
i koniecznego, iż wszystkie państwa powinny o nią dbać i dać nam gotowe państwo
ukraińskie. A ponieważ nam jego nie dają, to też wciąż narzekamy: krzywda,
krzywda nam! Nie! Naród i państwo tworzy się i kulturalnie się dźwiga nie fantazjami,
nie sentymentami, nie nadziejami próżnymi, ale bezustannym, realnym, wytrwałym
i pełnym ofiary poświęceniem jednostek i całego narodu.
Poznanie
jednak, zrozumienie, ocenę i urzeczywistnianie idei ofiary powinno dać
duchowieństwo. Jednakowoż duchowieństwo żonate nie może tego w zupełności
dokonać, bo jest ono podzielone między żoną a Chrystusem i Kościołem, nie może
więc poświęcić siebie niepodzielnie na ofiarę Bogu.
Duchowieństwo
żonate i stan zakonny.
Żonate
duchowieństwo nie tylko nie wyrobiło i nie dało naszemu narodowi zrozumienia i
oceny idei ofiary, ale na odwrót, zwichnęło tę ideę i poniżyło ją do
zwyczajnego egoizmu. Ogół duchowieństwa, biorąc stan duchowny ze strony
cielesnej, jako stan, materialnie intratny, a co do pracy lekki i wygodny, nie
tylko zaciemnił i zwichnął ideę ofiary w ogóle, ale specjalnie ideę ofiary
najwyższej, ofiary całopalnej, na jaką może tylko zdobyć się człowiek na ziemi,
a którą jest stan zakonny. Stan zakonny może tylko tam i wtedy rosnąć i
rozwijać się, gdzie i kiedy jest do tego odpowiednia atmosfera w
społeczeństwie. Atmosferę ową wytwarza i podtrzymuje kler. Żonaty jednakowoż
kler nie może tego zadania w pełni wykonać. Będąc obcym i uprzedzonym, a w części wrogim dla stanu
zakonnego, nie tylko nie wytwarza owej atmosfery, ale na odwrót, z reguły jest
przeciwny przejawom powołań do tego stanu i często je zabija jeszcze w zarodku.
Jeden
z naszych akademików, który studiuje w Belgii na uniwersytecie katolickim,
prowadzonym przez zakonników katolickich, pisał do ojca swego, że jeździł z
zakonnikiem, rektorem owego uniwersytetu, do jego ojca, bogatego przemysłowca.
Pisze on, że widział tam wspaniały dom, bardzo ładne urządzenie i wszelkie
dostatki, a w końcu wyraził woje zdziwienie, że tak majętny ojciec pozwolił synowi
swemu wstąpić do klasztoru i że syn tak majętnych rodziców zechciał poświęcić
się stanowi zakonnemu.
To
charakteryzuje wiernie życie duchowe rodzin katolickich innych narodów. A u
nas? Pewien, nie świecki człowiek, ale ksiądz, powiedział, że wolałby zobaczyć
córkę na katafalku, aniżeli w klasztorze, a drugi powiedział do zakonnicy,
która miała przepiękny głos, że szkoda jej do klasztoru, gdyby bowiem wstąpiła
była do teatru, zrobiłaby tam wielką karierę. To straszne, ale prawdziwe. Nie
można więc dziwić się, że u nas w ogóle brak licznych i silnych powołań do
stanu zakonnego, i że ten stan zakonny, który u nas istnieje, nie może w takiej
atmosferze, jak należy, rozwijać się i rozrosnąć.
Znaczenie
stanu zakonnego w życiu narodu.
Na
wielkich obszarach pracy i działalności Kościoła katolickiego między wszystkimi
narodami kuli ziemskiej szczytem jego mistycznej i organizacyjnej siły, która
przeznaczona jest na wychowanie narodów pod względem duchowym, jest stan
zakonny. Jest to organizacja, która stanowi najpotężniejsza gwardię św. Stolicy
Apostolskiej, gwardię, pełną samozaparcia się i samoofiarności w imię Boże,
Chrystusowe. Organizacja ta stanowi również dla wszystkich narodów najwyższe,
najczystsze, najszlachetniejsze i najbardziej w plony duchowe obfite pole dla
ćwiczeń w zdobywaniu wszystkiego najwyższego, co tylko ludzie na ziemi w
znaczeniu duchowym zdobyć mogą. I dlatego odpowiednio postawione i
zorganizowane zakony są miernikiem zdrowia i siły wszystkich narodów.
Jak u
nas postawiona ta sprawa? Najwyższy i powszechny ideał naszych młodych mężczyzn
– to dostać ładną i bogatą żonę, a najwyższy i powszechny ideał naszych młodych
dziewcząt – to wyjść za mąż za męża na stanowisku. Ideał ten u jednych i
drugich wkorzeniony jest tak głęboko i tak powszechnie, że nawet w najcięższe
czasy kryzysu ekonomicznego i bezrobocia, kiedy dziesiątki tysięcy naszej
inteligentnej młodzieży nie tylko nie mają żadnego stanowiska, mimo ukończonych
studiów, ale nie mają nawet nadziei na stanowisko i żyją nieraz w nędzy przy
ubogich rodzicach, materialnie zniszczonych – to jednak duch i myśl naszej
młodzieży obu płci nie zwraca się swym lotem i kierunkiem ku temu wysokiemu i
szerokiemu polu pracy, gdzie od czasów Chrystusa nigdy nie było i nie ma
bezrobocia i gdzie można zdobyć najwyższe zasługi dla siebie i dla swego
narodu. I to może jest najsmutniejszy widok, jaki przedstawia się w tym czasie
na naszej nieszczęsnej ziemi, widok, jak więdnie kwiat naszego narodu, więdnie
bezcelowo, zrujnowany materialnie i moralnie, i nawet na myśl mu nie przychodzi
podnieść się do tego miejsca, gdzie z żywego źródła bije czysta, uzdrawiająca
woda, która może ożywić i ten kwiat naszego narodu, i cały nasz naród.
I to
dzieje się przed naszymi oczyma w chwili, kiedy nasz św. Kościół unicki ma przed
sobą wielką misję, która potrzebuje wielu tysięcy młodych ludzi obojga płci do
pracy szlachetnej w winnicy Chrystusowej, tak za bliskim kordonem sokalskim,
jak też da Bóg – może nawet wkrótce na wielkich przestrzeniach Wielkiej Ukrainy
i dalej w Azji, gdzie wszędzie jest rozproszony nasz naród bez liczby i
rachunku!
Ale
cóż mówić o tych dalekich, a właściwie bliskich perspektywach, kiedy nawet
tutaj, u siebie, w naszej bliskiej ojczyźnie, nie możemy pokryć zapotrzebowania
Kościoła.
Równocześnie
słyszymy ze wszystkich stron, że nie ma do czego rąk przyłożyć. Równocześnie
zaś słyszymy zarzuty przeciw sprawiedliwości Bożej w słowach – ot sąsiadom
naszym o wiele lepiej powodzi się i nie wiadomo za co. Rzućmy dlatego okiem
przez chwilę na zorganizowaną samoofiarę młodzieży narodu sąsiedniego. Jaką
wielką ilość Zakonów obojga płci widać nie tylko na ich własnej ziemi, ale też
i daleko poza nią. Przynoszą siebie w ofierze Bogu i na służbę narodu ze
wszystkich stanów polskiego społeczeństwa nawet najlepiej wychowani i
wykształceni z najbogatszych rodzin, przed którymi stoi otwarta najwyższa
światowa kariera. Niedawno temu miałem sposobność rozmawiać z jednym z książąt
polskich i z jego żoną, która pochodzi z najwyższej arystokracji niemieckiej, a
którzy w rozmowie powiedzieli mi: „Wracamy z obłóczyn naszej córki, którą
oddaliśmy do klasztoru ŚŚ. Niepokalanek. Było to nasze dziecko najmilsze.
Odczuwamy pustkę w domu. Niech Bóg przyjmie naszą ofiarę.”
I
takich faktów między nimi więcej. I odbywają się one cicho, bez rozgłosu, bez
reklamy. A u nas rozlegają się krzyki rodziców i to nawet duchownych, ze strony
jednego, że wolałby widzieć córkę swoją raczej na katafalku, aniżeli w
klasztorze, a ze strony drugiego – współczucie z ust i serca kapłańskiego nad
zakonnicą, która, mając przepiękny głos, wstąpiła do klasztoru, a nie do
teatru, gdzie byłaby zrobiła wielką karierę i zarobiła dużo pieniędzy.
Porównajmy tę psychikę, jedną i drugą, porównajmy oba duchowe nastawienia, a
wtenczas zobaczymy, komu należy się moralna i materialna siła, a komu moralny i
materialny upadek. Pójdą więc szeregi polskie z modlitwą na ustach i z
samoofiarą życia swego dla Boga, dla Kościoła i narodu swego, pójdą walczyć o
najgłębsze i najsilniejsze zwycięstwo, jakie jest tylko możliwe między ludźmi i
narodami na świecie. A my, odwróceni od Boga i św. Kościoła, zapatrzeni w miraż
używania ziemskiego, w miejsce którego osiągniemy moralną i materialną nędzę –
będziemy z nienawiścią w duszy i ze zgrzytem zębów patrzeć na to, jak Bóg
błogosławi tym, którzy warci są błogosławieństwa i będziemy narzekać na swój
los gorzki, aż dopóki do samego korzenia nie zgnije i nie strupieszeje ten
pień, który rodzi takich, jak my. I nic nie pomogą nam nasze „chlubne” i
„tradycyjne” formy, pełne martwoty.
Problem
autorytetu.
Kościół
katolicki – to najwyższy autorytet na ziemi. Ma on wyciśniętą na sobie pieczęć
autorytetu Bożego. Ten autorytet swój zachował, zachowuje i zachowa aż do końca
świata. Na to on ma porękę swego Zbawiciela, Syna Bożego. On jednak nie tylko
sam posiada najwyższy autorytet, ale jest również obroną wszelkiego prawdziwego
i prawnego autorytetu ludzkiego na ziemi. A kto jest nierozerwalnie związany
złączony z Kościołem, kto żyje jego życiem, ten potrafi ocenić ważność i
znaczenie tego autorytetu i podporządkować się mu, a zarazem potrafi zrozumieć
ważność i konieczność wszelkiego innego autorytetu prawnego, jego bronić i jemu
się podporządkować.
Kler
żonaty, podzielony pomiędzy żoną a Chrystusem i Jego Kościołem, nie może
wytworzyć i zachować prawdziwego autorytetu, ani sam też nie może go posiadać w
należytym stopniu. Kapłan siłą swego powołania i stanowiska nie może zaliczać
się do żadnego z istniejących stanów w społeczeństwie, bo on ponad wszystkimi
stanami, on jest dla wszystkich stanów. Tymczasem ksiądz żonaty mimo woli musi
zaliczać się do pewnego stanu świeckiego, z którym jest związany dzięki swej
rodzinie i musi przystosowywać się do jego życiowych zwyczajów i potrzeb. On
nie wybija się ponad wszystkich, ale jest jednym z tych, do których się
zalicza. Jego wysokie stanowisko i urząd tracą aureolę i powszednieją. Nawet w
oczach prostego ludu nie ma takiego znaczenia, jakie powinien mieć, bo
„jegomość ma tak samo żonę i dzieci jak my” – myśli i mówi prosty lud.
Żonaty
ksiądz zwykle nawet we własnej rodzinie nie posiada pełnego autorytetu, jaki mu
się należy, jako głowie rodziny. Jest on zaprzęgnięty do woza rodzinnego i
zdaje mu się, że żyje i pracuje tylko na to, ażeby utrzymać rodzinę, tak długo,
dopóki nie padnie pod ciężarem pracy i mozołów. To może najważniejszy motyw
jego autorytetu w oczach rodziny. Zresztą, nie ma on nawet pełnego i
rozstrzygającego głosu, gdyż przegłosowują go żona, synowie, córki, a czasem i
wnuki. Żonaty ksiądz nie posiada nieraz własnego pokoju, przeznaczonego wyłącznie
dla niego, gdzie mógłby swobodnie modlić się, czytać i studiować. Całe bowiem
mieszkanie zajmuje rodzina, a on, kapłan, mieszka, jak to się mówi, „kątem” w
domu parafialnym.
A
jaki autorytet żonatego księdza w jego rodzinie, taki sam w parafii i w całym
społeczeństwie. Bojaźliwość, rezerwa, kompromisowość, nieuzasadniona
ustępliwość – to zwykłe cechy stanowiska żonatego kleru w parafii i w
społeczeństwie. Odbija się to również na jego działalności. Brak mu szerszej
orientacji, brak energii, w następstwie czego występuje upadek ducha. Nawet,
gdy daje inicjatywę do jakiejś akcji lub instytucji, to zwyczajnie nie na polu
kościelnym, ale świeckim, a wpływ i kierownictwo, jakie ma z początku w swych
rękach, przechodzi potem do rąk świeckich czynników, nawet wrogich Kościołowi i
religii, jako też i samemu duchowieństwu.
Nie
mówię, że kler ma wszystko ująć w swe ręce, rozkazywać we wszystkich sprawach,
jednakowoż jego zadaniem jest postarać się o to, ażeby wpływ i autorytet
duchowieństwa miał znaczenie i poszanowanie. Tymczasem ani sam kler nie ma
należytego autorytetu, ani też nie jest zdolny do należytego podniesienia i
zachowania prawnego i słusznego autorytetu w Kościele i w narodzie. Na odwrót,
można powiedzieć, że kler sam przyczynia się do podkopywania autorytetu, i to
tak swego, jak też i Hierarchii. Księża bowiem, zamiast zachować solidarność
wśród kleru, swymi plotkami i odosobnieniem się podkopują raczej powagę stanu
duchownego. Co zaś tyczy się władzy kościelnej, to nie ma tutaj ścisłego zjednoczenia,
szacunku i pietyzmu, ale jest za to oziębłość, przepaść, a nawet wypadki
najgorszego rodzaju napaści i intryg. Przecież napaści na Św. Stolicę
Apostolską i na Biskupów – nie odbywają się bez przeważającego udziału ogółu
społeczeństwa, a jeśli już nie udział, to przynajmniej przyczyna i źródło tego
leży po stronie duchowieństwa. Jest jakaś złośliwa i zawzięta radość u ogółu
duchowieństwa, kiedy prasa wroga atakuje i błotem obrzuca Biskupa. I z tego
powodu autorytet Kościoła maleje.
Tak
to więc w wielkiej, jeżeli nie w przeważającej części sami księża spowodowali
upadek swego autorytetu i stali się wiernymi służalcami świeckich, nawet
liberalnych czynników, a następnie podkopali autorytet Kościoła oraz zaufanie i
pietyzm do niego. Wystarczy, gdy demagogiczna prasa napisze, że jakieś
czasopismo jest biskupie, by było owiane niechęcią i uprzedzeniem, by stało się
niepopularne. Żeby nie wiedzieć jak Biskup polecał, przedstawiał i dowodził
potrzebę podtrzymywania, czytania i rozpowszechniania prasy katolickiej, to
głos jego pozostanie głosem wołającego na puszczy, co więcej, nawet ogół kleru
żonatego będzie raczej czytać i prenumerować prasę liberalną, aniżeli
katolicką.
W
parze z podkopywaniem autorytetu Kościoła i kleru idzie podkopywanie wszelkiego
słusznego i prawnego autorytetu w całym społeczeństwie. Z tej też przyczyny
powstaje chaos i anarchia, jak to wykazano w pierwszej części. Podnoszą się
różne demagogiczne, fałszywe autorytety, które zwalczają nie tylko Kościół, ale
zwracają się także przeciw klerowi, a naród obałamucony idzie ślepo za ich
przewodem. Wszystkie te niedomagania mają źródło swoje i przyczynę w stanowisku
i zachowaniu się duchowieństwa.
Czy
mają więc księża rację i prawo narzekać, że w dzisiejszych, niespokojnych
czasach naród od nich się odwraca, nie słucha ich i przeciwko nim się buntuje?
Das ist der Fluch der bosen Tat!
Obowiązek
kleru do stanu bezżennego.
Ktoś
może zarzucić, że jeśli kler żonaty jest podzielony między żoną a Chrystusem i
Jego Kościołem, to wobec tego i świecki człowiek nie powinien wstępować w stan
małżeński, bo wówczas i on będzie podzielony. Na zarzut ten odpowiadam:
Świeckie osoby nie są obowiązane do bezżenności, chyba, że Chrystus wyraźnie
woła kogoś do tego doskonałego stanu. Dla nich stan bezżenny jest tylko radą
ewangeliczną, a dla księdza obowiązkiem, jak to widzimy z praktyki Zachodniego
Kościoła katolickiego, który, opierając się na tradycji od czasów Apostolskich,
uważa za swój obowiązek wymagać prawnie od kandydatów stanu duchownego
bezżeństwa. Jeżeli nie ma u nas dotychczas wszędzie tej praktyki i prawa, winę
tego ponoszą Biskupi, jak to powiedział mi jeden z naszych zakonników,
wyrażając przy tym zdumienie, że Biskupi, stojąc wyżej i będąc w ścisłym
kontakcie z Kościołem katolickim i Św. Stolicą Apostolską, przez przeciąg
stuleci nie odczuwali tej potrzeby, albo nie mieli odwagi wyraźnie i otwarcie
sprawę tę ogłosić i ją urzeczywistnić.
Następnie
należy wziąć pod uwagę, że osoby świeckie mają spełniać obowiązki tylko
ojcostwa przyrodzonego, ojcostwa krwi, a nie również ojcostwa duchownego, jak
to się rzecz ma u kapłana, który, zrzekając się ojcostwa krwi, ma w całości
spełniać obowiązki ojcostwa duchownego wobec swych dzieci duchownych i
uzupełniać im wszystkie owe niedomagania duchowne, jakie są złączone z
obowiązkami ojcostwa krwi u ludzi
świeckich. I dlatego właśnie, że kapłan spełnia obowiązki ojcostwa duchownego,
nazywa się on „ojcem duchownym”, a stan kapłański nazywa się również „stanem
duchownym”.
Przy
tej sposobności podkreślam jeszcze raz, że w sprawie kleru żonatego nie biorę
pod uwagę pojedynczych osób księży żonatych, ale stan żonaty kleru, jako taki i
twierdzę, że stan kleru żonatego, mimo cnotliwych i pracowitych jednostek,
chociażby jak licznych, zawsze w ogólnym wyniku okazuje bilans ujemny, o czym
świadczy historia naszego Kościoła i narodu naszego. Na odwrót, stan kleru
bezżennego, mimo upadku jednostek, a takie trafiają się i w małżeńskim stanie w
ogóle, a nawet w stanie małżeńskim księży, bo małżeństwo nie jest jeszcze
całkowitym zabezpieczeniem wstrzemięźliwości – mimo więc tych upadków
jednostek, stan bezżenny księży zawsze wykazuje końcowy bilans dodatni, jak to
widzimy w historii Zachodniego Kościoła katolickiego i narodów katolickich, u
których kler jest bezżenny.
Główne
źródło wszystkich problemów.
Domyślam
się, jakie zdumienia wywoła fakt, że począwszy pisać o pozytywnej,
konstruktywnej i konserwatywnej pracy, tak długo zastanawiam się nad stanem
kleru żonatego. Przyczyna prosta. Życiowy bowiem rozwój, siła i kultura narodu,
bez względu na to, czy ma on swoje państwo, czy nie, zależy od tego duchowego
życia i od idei, od pojmowania i urzeczywistniania ofiary, od zachowania
autorytetu i od ścisłej łączności z Kościołem katolickim, który jest źródłem
wyżej wyliczonych spraw. Do wykonania i urzeczywistnienia wszystkich owych
spraw jest obowiązany i powołany przede wszystkim kler. Do Apostołów i uczniów,
a zatem do Biskupów i księży, powiedział Chrystus: „Wy jesteście solą ziemi”
(Math. 5, 13). „Wy jesteście światłość świata” (Math. 5, 14). Rzeczą więc kleru
jest pilnować i zachowywać wszystkie wiecznie trwające i niezłomne zasady i
pryncypia wiary i moralności, wszystkie pożyteczne i konieczne wartości, na
których opiera się pozytywny konserwatyzm. Kler ma przyświecać wśród zaćmienia
duchowego i normować prawdziwy rozwój i postęp życiowy.
Tego wszystkiego kler żonaty nie spełnił, jak
należy, bo nie mógł, i nie może tego ani sam w całości spełnić, ani też w
całości narodowi udzielić.
I w
tym tkwi pierwsza i najgłówniejsza przyczyna, dlaczego u nas konserwatyzm jest
krótkowzroczny, egoistyczny i negatywny, i zamiast postępu – upadek. Stąd też
pochodzi, że konserwujemy, zachowujemy i zawzięcie bronimy naszych szkodliwych
tradycji, naszych czysto ludzkich zasad, a lekceważymy, a nawet negujemy sprawy
wysokie, trwałe, konieczne i bardzo pożyteczne. Stworzyliśmy, jeżeli nie wydmę,
to rozluźnienie, zamiast ścisłej łączności i całkowitego zjednoczenia z
Kościołem katolickim. W ślad za tym daliśmy pierwszeństwo materializmowi i
wymaganiom ciała przed koniecznym rozwojem życia duchowego i idei. Daliśmy się
omamić sentymentami, fantazjami i wszelkimi wymysłami, a zlekceważyliśmy i
lekceważymy realną i pozytywna pracę i ofiarę. Wybraliśmy raczej anarchię,
aniżeli prawdziwy autorytet. Krótko mówiąc, postawiliśmy prawdę swoją, ludzką,
ponad nadprzyrodzoną prawdę Bożą.
U nas
zagnieździł się i ogarnął nas fantom wschodni, który zrodził w Kościele naszym
stan kleru żonatego. Dlatego fantom ów z takim uporem broni swego stanu, z
drugiej zaś strony kler żonaty z takim zawzięciem trzyma się tego fantomu.
Fantom wschodni otoczył żonaty stan kleru takim silnym murem, że zdaje się być
nie do zdobycia. Wymyślił takie argumenty, że zdają się być nienaruszalne.
Wedle owych to argumentów bez kleru żonatego przyjdzie upadek Kościoła,
zniszczenie narodu, a przede wszystkim latynizacja i upadek obrządku.
Bezżeństwo
zaś kleru otoczył podejrzeniami, posądzeniami, obrzucił obelgami, tak dalece,
że wspomnienie o nim wywołuje u jednych pogardę, a u drugich lęk i bojaźń.
Owe
pozorne i nieuzasadnione argumenty za klerem żonatym i za odrzuceniem
bezżeństwa kleru wsiąkły, rzec można, w kość i krew naszego kleru i świeckiej
inteligencji. One bowiem dogadzają naszemu zgniłemu konserwatyzmowi i
schlebiają naszym krótkowzrocznym poglądom i błędnym przekonaniom. Po linii
tych argumentów idą wszystkie dążenia, ażeby, broń Boże, nie wytworzył się
wyłom od zasady „odrębności naszego Kościoła”, ażeby nie przerwała się tradycja
„sławnej przeszłości” naszego narodu.
Duchem
tym, atmosferą ową przejęte jest również wyższe duchowieństwo. Wiadomo, że
kanonicy odpędzali alumnów od święceń w stanie bezżennym i nakazywali im wprost
żenić się, albo też sami starali się ich ożenić. A i z Biskupów, jedni nie
odczuwali konieczności mówienia otwarcie o tej sprawie i zrealizowania jej, a
inni, chociaż rozumieli i odczuwali ją, nie mieli odwagi wystąpić z nią
publicznie, ażeby nie narazić się na osądzenie ze strony kleru i inteligencji
świeckiej i ażeby nie stracić całkowicie autorytetu.
Tak
więc kler nasz we wszystkich swych stopniach hierarchicznych, zamiast być
głównym czynnikiem rozwoju i rozrostu siły życiowej w organizmie narodu we
wszystkich dziedzinach jego życia, nie spełnił, jak należało, tego swego
wysokiego zadania. Dlatego tak w kościelnym, jak i społecznym organizmie wzięła
górę skostniała i egoistyczna martwota, puste formy, zamiast pełnej i ważkiej
treści. Stąd to zatamowanie i zastój siły życiowej. I dlatego organizm jest
anemiczny, chory. Z drugiej znowu strony wytworzyła się gorączka, która
dochodzi prawie do paroksyzmu duchowego. Bezustanna fluktuacja dążeń i haseł,
niby w kalejdoskopie, stan wiecznie płynny, niezdolny do pewnej konkretnej i
pozytywnej formy i konsolidacji. Bezustanne wstrząśnienia, jakby w konwulsjach.
Niczym wzburzona woda podczas powodzi, która wszystko porywa i niszczy. Narody
i państwa, które już przestały istnieć na ziemi, pozostawiły po sobie
przynajmniej wspaniałe ruiny twierdz i budowli, które świadczą o ich stopniu
kultury i o ich dążeniach życiowych, a z naszej przeszłości nawet ruiny nie
pozostały.
Wyjście
z ciężkiej sytuacji.
Innego
wyjścia z naszego ciężkiego i gorzkiego położenia nie ma, chyba takie, ażeby
cały kler, żonaty i bezżenny, wziął się do odnowienia siebie i narodu. Kler
żonaty niech odrzuci od siebie dotychczasowe błędne i „słynne” tradycje,
ziemskie szkodliwe poglądy, zachwycenie „poczynaniami”, które zawsze zostają
tylko poczynaniami, a za to niech otwartymi oczyma wglądnie w realną i trwałą
prawdę, niech powoduje się zasadami wiary nadprzyrodzonej. Niechaj otwarcie,
chociaż z upokorzeniem, przyzna swoje podzielone stanowisko w Kościele
katolickim i niech działa, ile tylko w jego mocy. Chrystus zapisze to dodatnio
na koncie ich życia, tym bardziej, że księża żonaci w dobrej wierze wstąpili w
stan małżeński, bo nie słyszeli i nie byli w pełni uświadomieni o wysokim, ale
również bardzo odpowiedzialnym zadaniu stanu duchownego, chyba, że ktoś
świadomie i uparcie poszedł przeciw swemu powołaniu do stanu bezżennego.
Bezżenny zaś kler niech zrozumie łaskę swego powołania, niech również w pokorze
wszystko działa, co do niego należy, niech przejmie się lekiem, że wszelkie
zaniedbanie z jego strony zapisze Chrystus na jego koncie, jako ciężki złoczyn,
gdyż kapłan bezżenny może wszystko spełnić, co do jego zadań należy.
Następnie,
niech złączą się z klerem świeckie osoby dobrej woli ze wszystkich stanów,
ażeby w ten sposób stworzyć organizację, w której ludzie dobrej woli mogliby
prowadzić pozytywną, realną i konstruktywną pracę. Organizacja ta położyć
powinna pierwszą tamę powodzi zniszczenia, pierwszy kamień, wokoło którego z
wolna można by gromadzić dalsze kamienie, ażeby wznieść narodową budowlę
trwałą, silną i niewzruszoną.
Wszyscy,
złączeni w swej organizacji, winni stać na czysto katolickim gruncie i w
najściślejszym zjednoczeniu z Kościołem katolickim. Wszelkie uprzedzenia,
wszelkie nasze dotychczasowe błędne poglądy w tej sprawie należy odrzucić. Bo
uprzedzenie i nieszczerość dla Kościoła katolickiego jest również oddaleniem od
samego Jezusa Chrystusa. Z Kościołem katolickim mamy się zżyć, z nim zrosnąć i
z nim odczuwać. Kościół katolicki posiada niewyczerpane skarby najwyższych
dóbr. Dlatego powinniśmy pełnymi rękoma brać te skarby. Kościół katolicki jest
źródłem pełnego i prawdziwego życia i dlatego powinniśmy czerpać i pić pełnymi
ustami z owego źródła i tym sposobem odżyć duchowo i nabrać sił do
urzeczywistnienia wysokich idei. Tutaj, w Kościele katolickim, mamy nauczyć
się, nabrać sił i zapału do niesienia codziennego swego krzyża przez sumienne i
ścisłe spełnianie obowiązków swego stanu, przez pozytywną i realną pracę, przez
intensywny trud, jak również przez prawdziwe poświęcenie i ofiary dla dobra
ogólnego. Tutaj, w Kościele katolickim, mamy zrozumieć i ocenić znaczenie i
doniosłość autorytetu, wszelki prawdziwy i słuszny autorytet szanować i bronić,
jak również rozpowszechniać i popularyzować znaczenie autorytetu w naszym
narodzie. W końcu winniśmy nie tylko korzystać z Kościoła katolickiego, ale
również stać w obronie jego praw i wszystkich jego dóbr przeciw wrogim zakusom,
jak również pomagać i brać udział w jego dążeniach i działalności i zawsze być
gotowymi na jego zew.
Obrona nienaruszalności małżeństwa
katolickiego musi być w tej organizacji również jednym z głównych punktów programu.
To pierwsza i główna przyrodzona podstawa zdrowego i silnego narodu, to
pierwszy warunek jego rozwoju kulturalnego. Bez tego naród, czy państwo, musi
utonąć w bagnie moralnego rozkładu. Z nierozerwalnością małżeństwa stoi w
ścisłej łączności dobro rodziny, która jest pierwszym zawiązkiem narodu i
państwa. Jakie rodziny, taki naród, takie też i państwo. Cnotliwa i świątobliwa
rodzina wychowuje młode pokolenie, które jest nadzieją pięknej przyszłości nie
tylko pojedynczych rodzin, ale też całej ludzkiej społeczności. Tutaj, w
szlachetnej rodzinie, wyrabia się pierwsza, przyrodzona podstawa autorytetu, w
myśl wymogów czwartego przykazania dekalogu. Gdzie rodzina w upadku, tam
młodzież rośnie dziko, bez poczucia autorytetu, tam dominuje pajdokracja, która
jest jątrzącą raną narodu. Jest to też zarazem największą karą, jeśli młodzież
lekceważy autorytet starszych, jeśli sama dyktuje. Wtenczas powstaje upadek w
narodzie, wtenczas wywraca się ład i porządek, tak konieczny dla prawdziwego
postępu. Za grzechy narodu izraelskiego zagroził mu Bóg najcięższą karą, a
mianowicie, że odbierze od niego wszystkich poważnych i mądrych mężów, a w ich
miejsce postawi młodzieńców książętami, a błazny będą rozkazywać im i że
napadać zacznie człowiek na człowieka i na bliźniego swego i że niedorostek
rzuci się na starca: „I dam dzieci za książęta ich, a niewieściuchowie panować
im będą. A oburzy się lud, mąż na męża i każdy na bliźniego swego: powstanie
chłopiec na starca.” (Izajasz, 3, 4-5).
U nas
młodzież dała się wplątać w bardzo zgubne sieci, leci sama na oślep w przepaść
i na naród swój sprowadza gorzki los. Bardzo smutny horoskop naszej
przyszłości. Dlatego też ratować i opamiętywać naszą młodzież – to również
główne zadanie wszystkich zjednoczonych w tej organizacji.
Prawo
własności jest zastrzeżone i nakazane dekalogiem. Ono nie może być zmienione.
Negacja tego prawa prowadzi do skrajnej nędzy materialnej, jak to widzimy na
eksperymentach bolszewickich. Również jednak i nadużycie prawa własności i
egoistyczny, lichwiarski kapitalizm wytwarzają z jednej strony kastę pasożytów,
z drugiej zaś proletariat. Zarówno więc lekceważenie prawa własności, jak i
jego nadużywanie, niszczy wszelką prywatną inicjatywę, wszelki dorobek
ekonomiczny i dobrobyt jednostek, a tym samym całego społeczeństwa. Obrona
prawa swojej własności, poszanowania i przestrzegania prawa cudzej własności –
to najsilniejsze przedmurze przeciw wszelkiemu materialistycznemu socjalizmowi
i bolszewizmowi, bo w tym tkwi właśnie źródło i przyczyna tej materialnej
nędzy, pod jaką jęczy cała dzisiejsza ludzkość.
Prawo
własności, wzięte i pojęte w duchu i świetle Ewangelii, nie ogranicza się
wyłącznie do używania go na własną korzyść i wygodę, ale musi brać też pod
uwagę potrzeby bliźnich i dobro ogólne. I w tym też bierze początek cała
chrześcijańska charytatywna działalność, jak również tworzenie i wspieranie
instytucji dla dobra ogólnego. Obok tego wszystkiego nie wolno spuszczać z oczu
koniecznych reform ekonomicznych i socjalnych, przeprowadzanych w duchu chrześcijańskiej
miłości i sprawiedliwości.
Otóż
prawa własności w pojęciu dekalogu i Ewangelii, a zatem charytatywno-społecznej
działalności, nie powinno również brakować w programie owej organizacji ludzi,
którzy mają za zadanie odnowić nasz naród.
Wszystkie
te, powyżej wymienione sprawy, stanowią główną podstawę prawdziwego
konserwatyzmu, rozwoju życiowego, prawdziwego postępu i prawdziwej kultury
narodu. W tym leży całe doświadczenie narodu. W tym mieści się i zdrowy
nacjonalizm i prawdziwa miłość swego narodu.
Nie
wolno jednak pominąć jeszcze jednej sprawy, koniecznej dla urzeczywistnienia
wyżej podanego programu, a mianowicie sprawy prasy katolickiej. Organizacja ta
bez niej, to tak, jak wojsko bez oręża. U nas rozpanoszył się formalny
bandytyzm prasy liberalnej, radykalnej i ateistycznej, która, niczym huragan,
niszczy wszystko i doprowadza do upadku. Prasa owa inspiruje, intryguje,
terroryzuje i porywa prawie całe społeczeństwo ukraińskie, które, jakby
zahipnotyzowane, nie tylko nie reaguje, ale nawet idzie ślepo za jej przewodem.
Za pomocą prasy tej myśli ono, mówi i działa. Ażeby więc można zwalczać ów
zgubny wpływ wrogiej prasy i tym samym łatwiej i skuteczniej realizować wyżej
podany program, trzeba koniecznie wspierać, rozpowszechniać i propagować prasę
katolicką. Sprawa więc prasy katolickiej jest piekącym i koniecznym postulatem
tych wszystkich, którzy pragną i chcą przyczynić się do odrodzenia swego
narodu.
Stanąwszy
na wyżej podanych zasadach, należy całkowicie zerwać z dotychczasowym
szowinizmem i rozkładowym nacjonalizmem, również z wszystkimi
nacjonalistycznymi i lekkomyślnymi przywódcami, a zabrać się do rozumnej i
realnej pracy.
Wśród
dzisiejszej ruiny religijnej, oświatowej, ekonomicznej i politycznej odwołuję
się do tych wszystkich, którzy jeszcze nie stracili sumienia i wiary, ażeby
odważnie wystąpili przeciw wszystkim gorszycielom dusz w narodzie naszym. Tylko
śmiało i odważnie! Nie trzeba lękać się terroru i napastliwego krzyku! Im
liczniej i odważniej wystąpimy, tym więcej będą się oni nas bać! W tym bowiem
leży nasz zło, że wichrzyciele wtedy odważniej występują, kiedy widzą naszą
bierność lub zajęczą bojaźliwość.
Nam
trzeba organizacji ludzi, którzy by wszystkie swoje poczynania budowali na
trwałych, niezłomnych i cennych zasadach wiary i etyki. Nie Liga Narodów, nie
dyplomaci zagraniczni, nie płatni agenci na cudzym żołdzie mają być naszym
jedynym ratunkiem, ale Chrystus Zbawiciel, któremu „dana jest wszelka władza na
niebie i ziemi” (Math. 28, 18) i który kieruje losem nie tylko pojedynczych
ludzi, ale również wszystkich narodów i państw. Nam nie pokładać nadziei w
władcach tego świata i w ludziach, bo u nich nie ma zbawienia. „Nie ufajcie w
książętach, w synach człowieczych: w których nie masz zbawienia” (Ps. 145, 2).
Przeklęty bowiem ten człowiek, który pokłada swoją nadzieję wyłącznie na
ludziach. „Przeklęty człowiek, który ufa w człowieku” (Jer. 17, 5). Gdy
Chrystus będzie z nami, wówczas da nam ludzi, którzy nam prawdziwie pomogą.
Dlatego należy nam wpierw uzyskać pomoc i ratunek u Chrystusa-Zbawiciela.
Nawet, gdyby była nam zamknięta wszelka instancja ludzka, to jednak otworem
stoi dla nas instancja u Boga.
Kiedy
w życiu naszym będziemy urzeczywistniać zasady objawionej wiary i
chrześcijańskiej etyki, kiedy będziemy spełniać przykazania Boże i słuchać
Kościoła, wówczas wyrobimy w sobie siłę duchową, zdobędziemy walory i wartości
duchowe, przed którymi nawet przeciwnik musi mieć respekt i szacunek. Kiedy zaś
to osiągniemy, t. j., kiedy wprowadzimy Królestwo Boże w dusze nasze, wtenczas
wytworzy się akcja pozytywna na zewnątrz, wtenczas praca nasza będzie owocna w
realne i trwałe wyniki, wtenczas będziemy mieć możność wywalczenia lepszego
losu dla naszego narodu.
Nam
trzeba ludzi, którzy by w swych postanowieniach, jak w ogóle w swych
poczynaniach, byli stali, konsekwentni i wytrwali tak dalece, ażeby nie
potrzebowali zmieniać z dnia na dzień swego frontu, jak to dotychczas u nas się
dzieje. A będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy cała nasza działalność będzie
wychodzić z wiecznie trwałych i niezłomnych zasad wiary i etyki katolickiej.
Wtenczas także wytworzy się u nas stały kierunek i skonsolidowanie pozytywnych
sił.
Z
tego zaś względu, że wszystko znajduje się u nas w chaosie i zamieszaniu, że
nie ma u nas ścisłego zróżnicowania prawych i lewych, dlatego to zadaniem
naszym musi być wyszukiwanie ludzi dobrej woli, skupianie ich, uświadamianie i
wciąganie do wspólnej pracy. Im więcej takich ludzi zorganizuje się trwale, tym
prędzej oczyści się u nas atmosferę, a demagogia straci wpływ i siłę. Ludzi
dobrej woli jest dość, są oni tylko zastraszeni i sterroryzowani, stoją z dala
i boją się pojedynczo występować, ale zorganizowani nabiorą odwagi i ochoty do
walki przeciw czynnikom destruktywnym. Musi się koniecznie oddzielić światło od
ciemności, ziarno od plewy, bo gdzie chaos i anarchia, tam wyjścia i ratunku
nie ma.
Sprawy
polityczne.
Ażeby
nie powtarzać się, przypominam mój list pasterski o politycznym położeniu
narodu ukraińskiego w państwie polskim. Treść listu swego w zupełności podtrzymuję
i niczego nie odwołuję, bo w dzisiejszych warunkach innego politycznego wyjścia
nie ma. Tutaj pragnę podkreślić to, czego nasi nacjonaliści patrioci absolutnie
nadużywają do swej agitacji przeciwko mnie, cytując niektóre ustępy z listu
mego nie w pełnej treści. Np. mówią, że jestem nie tylko za lojalnością wobec
państwa polskiego, ale również za staraniem się o wzmocnienie tego państwa, a
nie przytaczają dalszych mych słów, a mianowicie, że należy się starać, ażeby
państwo było sprawiedliwe, i to jako conditio sine qua non, a to w tym
celu, ażeby naród ukraiński w państwie tym, jako sprawiedliwym, mógł
kulturalnie rozwijać się, wzmacniać i przygotowywać siebie, by w pewnych,
pomyślnych warunkach koniunktury politycznej i w pewnej chwili historycznej
mógł również osiągnąć swoją państwową suwerenność. A jest to jedyne wyjście,
bez względu na to, czy bylibyśmy w polskim, czy w jakimkolwiek innym państwie.
Nie tylko polityk, ale żaden rozumny człowiek nie może wskazać innego wyjścia
dla nas, zwyciężonych i poddanych państwu polskiemu, jak to, które ja
wskazałem.
Oprócz
tego pragnę jeszcze podkreślić, że nie powinniśmy zrażać się i wpadać w
przygnębienie wskutek naszego opłakanego położenia. Nawet jak zwyciężeni,
zachowajmy naszą godność. Zwykle, gdy sprawa idzie gładko, nadymamy się,
udajemy odważnych bohaterów, ale, gdy przyjdzie cierpieć, uginamy się i
płaczemy. W cierpieniu należy hartować dusze. Prawdziwe bohaterstwo i siła
ducha okazuje się w cierpieniu. Paździerze trzeszczą w ogniu, spalają się i pozostaje
tylko popiół, ale złoto w ogniu milczy i wychodzi jako oczyszczone złoto.*)
*)
Keppler: Leidensschule.
Ażeby
w naszym opłakanym położeniu nie tracić ducha i nie dać się złamać, musimy
zrozumieć i mieć na uwadze, że taki los przyszedł na nas z naszej własnej winy.
Przegraliśmy wojnę i nie zbudowaliśmy swego państwa wskutek własnej
nieudolności, następnie zaś nasi politycy i patrioci, w swej niezrozumiałej
opozycji i krótkowzroczności, stracili wszystko, co jeszcze mogli uzyskać.
„Ustawicznymi prowokacjami i nietaktem, postępowaniem, które bierze rozbrat z
najprymitywniejszymi wymaganiami zdrowego rozsądku, jadem prasy paralitycznej
doprowadzili do tego, że Europa (tak jest, Europa!) zobaczyła konieczność
położenia kresu dzikiemu tańcowi i konieczność odebrania tym samym ostatniej
prawnej podstawy naszej teoretycznej niepodległości, która to podstawa mogła
kiedyś w przeszłości być dla nas narzędziem ratunku. Teraz przepadło. Nas
oddano formalnie, definitywnie i bez zastrzeżeń Polsce”..., która z nami „postępuje
tak, jak każde inne państwo postąpiłoby, gdyby miało z nami do czynienia.
Jeszcze w 1919 r. wszystkie misje zagraniczne, jawne i tajne, które bywały u
nas, stwierdzały na konferencji paryskiej unisono, że nie nadajemy się nawet do
autonomii, chyba bardzo ograniczonej. Późniejsza nasz polityka, a szczególnie w
ostatnim roku, musiała zniszczyć ostatki wiary w naszą żywotność. Tak oto
abstynencja wyborcza, absolutnie niezrozumiała dla każdego obcego polityka,
konszachty z bolszewikami, natrętność – sit venia verbo – (naszej)
dyplomacji dobiły nas” (List ś. p. Stefana Tomaszewskiego z 1923 r., patrz, jak
powyżej). Zamiast więc narzekać i wpadać w przygnębienie, należy poznać swoją
winę, wyciągnąć z niej konsekwentną naukę i postanowić na przyszłość inaczej
postępować. Nie bądźmyż dzieckiem, które płacze, że bite, ale nie chce
powiedzieć, za co!
Należy
również zrozumieć, że nasz gorzki teraźniejszy los – to nie tylko skutek
nierozumnego i mylnego postępowania naszych polityków i patriotów, ale głównie kara
za nasze grzechy i winy przeciw Bogu. Właśnie grzechy nasze i naszych
przywódców spowodowały, że Chrystus ich zaślepił i dlatego też doprowadzili
naród do katastrofy. Dlatego nie wystarczy grzech i winę poznać i żałować, ale
trzeba również ponosić wszystkie ich gorzkie skutki. Podobnie i marnotrawca,
straciwszy majątek, musi nie tylko spowiadać się i żałować, ale w pokucie
upokorzeniu winien ponosić wszystkie skutki swego marnotrawstwa. Chociaż nie
wszyscy są uczestnikami tych grzechów i przewinień, niemniej jednak wszyscy
stanowimy jeden organizm narodowy i dlatego to dobrzy muszą cierpieć za złych,
jako też cały naród za siebie i za swych przywódców, w których ręce oddał
przewodnictwo nad sobą.
Niech
nikt nie usprawiedliwia się tym, że w innych narodach, np. i w polskim,
popełniają się również nieraz wielkie winy, że również i gdzie indziej są
czynniki destruktywne i wszelkiego rodzaju uchylenia i zbłąkania. Na to
odpowiem przykładem Sodomy i Gomory, które byłyby oszczędzone, gdyby znalazło
się w nich dziesięciu sprawiedliwych. I tych dziesięciu byłoby obroniło owe
miasta i powstrzymało straszną karę zniszczenia, bo u Boga więcej znaczy jeden
sprawiedliwy, niż tysiące grzeszników. „Lepszy jest bowiem jeden bojący się
Boga, niźli tysiąc synów niezbożnych” (Ekkl. 16, 3).
Tak i w każdym narodzie. W narodzie polskim
jest dużo dusz w klasztorach, które modlitwą i ofiarą swoją przepraszają Boga i
przynoszą ekspiację za grzechy narodu swego. Jest również dużo innych
organizacji, które swymi pięknymi dziełami i cnotami równoważą przewinienia
swego narodu. Również wielka część inteligencji polskiej manifestuje się, jako
wierzący i wierni katolicy, Oprócz tego jest tam też reakcja przeciw złu. Tam
widać walkę między obozem prawdy i obozem fałszu. U nas zaś nie ma w tym
stopniu tego, jakby należało. I dlatego nie ma u nas dostatecznej liczby
sprawiedliwych, którzy równoważyliby winy narodu. U nas rozpanoszyło się ogólne
błądzenie. A kiedy są sprawiedliwi, to nie reagują oni jawnie na jawne zło. A
gdy nawet kto reaguje, to głos jego jest głosem wołającego na puszczy, tym
więcej będzie on osamotniony, wyśmiany jako idiota, a co więcej, uważany nawet
za wroga narodu. U nas brakuje więc dostatecznie silnej, zorganizowanej i
skonsolidowanej armii, która by skutecznie zwalczała wpływy obozów
destruktywnych i torowała narodowi drogę do jego prawdziwego dobra.
Dziedziczny
konflikt między Ukraińcami i Polakami.
Między
Ukraińcami i Polakami istnieje historyczna, plemienna nienawiść i bezdenna
przepaść. Ukraińcy uważają Polaków za swych dziedzicznych wrogów i gnębicieli,
zieją przeciwko nim zawziętością, w nich widzą wyłączną przyczynę swego
nieszczęścia i niepowodzenia. Ukraińcy mają więcej zaufania do każdego innego
narodu, nawet do Chińczyków, Turków, czy innych, aniżeli do Polaków, względem
których są to tego stopnia uprzedzeni, że wszelkie zbliżenie do nich uważają
nie tylko za niepotrzebne, ale za formalną prawie zdradę narodową.
Polacy
znowu, czy jako naród, czy też jako państwo, zawsze uważają Ukraińców za naród
drugorzędny, jeden z minorum gentium, plemię, niezdolne do rozwoju
kulturalnego, nadające się raczej na lokai pańskich i fornali dworskich, albo
na zbójów i hajdamaków. Nawet dziad polski spod kościoła uważa się za
arystokratę w porównaniu z Ukraińcem. Mentalność szowinistów polskich dąży do
tego, ażeby naród ukraiński zasymilować i eksterminować.
Między
Ukraińcami i Polakami prowadzi się walka wiekowa, zacięta, na życie i śmierć.
Rzecz jednak jasna, że jedni i drudzy nie są bez winy.
Wina
po stronie Polaków.
Nie
chcę wchodzić w przeszłość, bo wyszłoby to poza ramy niniejszego mego pisma, i
dlatego wskazuję tylko na dzisiejsze stosunki, powołując się na mój list
pasterski o politycznym położeniu narodu ukraińskiego w państwie polskim. Treść
listu mego pod względem traktowania narodu ukraińskiego przez państwo polskie,
jak również i przez społeczeństwo polskie, podtrzymuję w zupełności,
podkreślając, że gnębienie narodu ukraińskiego nie przyniesie korzyści ani
państwu polskiemu, ani narodowi polskiemu. Nie przeczę, że państwo jest
usprawiedliwione, gdy reaguje na wszelkie wrogie poczynania ze strony
destruktywnych ukraińskich czynników dla państwa, składać jednakowoż winę tego
na cały naród i gnębić go za to – jest polityką niczym nie usprawiedliwioną!
Również dla domniemanych pozorów albo na zasadzie bezpodstawnych i nie
usprawiedliwionych doniesień – pochodzących nieraz z osobistych animozji –
szykanować, odmawiać słusznego prawa, wydawać krzywdzące nawet niewinnych
obywateli-Ukraińców orzeczenia, jest bardzo bolesne i podrywa zaufanie do
państwa, nawet u ludzi najlepszych chęci.
Podam
przykład. Pewna panienka ukończyła gimnazjum i odbyła studia na Uniwersytecie
Jagiellońskim w Krakowie. Wniosła następnie prośbę do władzy szkolnej nie o
etatową państwową posadę, ale o zezwolenie uczenia przynajmniej w szkole
prywatnej. Prośbę jej jednak odrzucono – bo odnośna władza polityczna
zarzuciła, że brat jej służył w armii ukraińskiej, a ona, jeszcze jako
uczennica, należała do „płasta”. Nie jest to przecież jej winą, gdyż za brata
nie odpowiada i miała zaledwie 7 lat, kiedy brat jej wstąpił do armii
ukraińskiej. Zresztą nie jest to zbrodnią, że brat jej walczył za swą ojczyznę,
gdyż postąpił tak, jak nakazywała mu prawdziwa miłość ojczyzny i swego narodu.
A co do „płasta”, to należała ona do niego wówczas, kiedy jeszcze płast był
dozwolony przez władzę szkolną. I dla tych to „przyczyn” odmówiono jej prawa
nauczania nawet w prywatnej szkole, gdzie państwo za to nic nie płaci. Jest to
rzeczywiście bardzo rażące i bolesne. W końcu otrzymała ona prawo nauczania we
wszystkich szkołach publicznych, ale trzeba było do tego używać wszelkiego
rodzaju instancji.
Nie
mogę tutaj pominąć sprawy sekciarstwa. Wprawdzie w Polsce istnieje wolność
religii, jednakowoż u nas czynniki administracji państwowej, z nieznanych mi
przyczyn, nie powzięły odpowiednich kroków przeciw sekciarstwu, które wnosi
zarzewie niezgody w narodzie ukraińskim. A przecież owi sekciarze niekoniecznie
oddają dobre usługi nawet państwu polskiemu. Praca ich bowiem jest rozkładowa,
a ich przywódcy są podejrzanej wartości i stoją zwykle na żołdzie zagranicznym.
Wiadomym mi jest wypadek, że sekciarze, rozrzucając swoje ulotki agitacyjne,
podklejali pod spodem ulotki bolszewickie i antypaństwowe. *)
*)
Zwracam uwagę, że różnego rodzaju sekciarstwo mnoży się również w całej Polsce
i wrogo występuje przeciwko Kościołowi katol. Dziwię się wprost, że w narodzie
polskim, który jest na wskroś katolicki, który uważa, że nazwy Polak i katolik
są synonimami, że w tym narodzie szerzy się również sekciarstwo. Czy wyjdzie to
na dobre narodowi i państwu polskiemu, pozostawiam ocenie kompetentnych
czytelników.
Takie
i podobne postępowanie władz państwowych nie tylko nie wywoła u obywateli
ukraińskiej lojalności, ale wprost przeciwnie, wywoła ból, żal i gorycz, które
udzielają się ogółowi, starszym i młodszym, a nawet dzieciom.
W
pewnej ochronce sierocej mali chłopcy, od lat 6 do 10, zebrali się w gromadkę i
poczynają rozmowę. Jeden z nich mówi: „Słuchajcie chłopcy, dzisiaj imieniny
Piłsudskiego, dlatego zaśpiewajmy „Szcze ne wmerła Ukraina”. Słyszała to
Siostra zakonnica w drugim pokoju i nie mogła nadziwić się, kto mógł tego
dzieciaków nauczyć, bo przecież w ochronce nikt im czegoś podobnego nie mówił.
Ale na tym nie koniec. Potajemnie, nocą, wycięli chłopcy z papieru trójząb i do
dnia nalepili go na bramie.
Ta
dziecięca zabawa z pewnością podoba się nacjonalistom ukraińskim, oni bowiem
bawią się podobnie i myślą, że wystarczy to do zbudowania państwa ukraińskiego.
Przytoczyłem tę zabawę dziecięcą na dowód, jak to gorączka nacjonalizmu
ogarnęła wszystkie warstwy narodu ukraińskiego. Nie powinny jej lekceważyć
sfery rządowe, gdyż gorączkę tę mogą podsycać do tego stopnia domorośli
demagodzy i postronni agenci – im zaś mniejsza o skutki – że naród w
paroksyzmie bólu zrobi nierozważny krok i rozbije sobie wprawdzie głowę o mur,
ale nie wyjdzie to również na dobre i państwu polskiemu. Niech polskie
społeczeństwo zapyta się historii, a ona mu powie, że ilekroć Polska
lekceważyła Ukrainę, tyle razy ciężko potem pokutowała.
Opatrzność
Boska wręczyła Polsce bicz, ażeby nas smagać za nasze winy, jednakowoż nie na
nasze zgnębienie i zniszczenie, ale na nasze dźwignięcie i uzdrowienie, i to
dla dobra samego państwa polskiego. Jeżeli jednak Polska nie zrozumie swego
posłannictwa i nadużyje swej władzy, wówczas może Opatrzność Boska bicz ów
zwrócić przeciwko niej samej.
Niech
polskie czynniki rządowe i to wezmą pod uwagę, że budowla państwowa – nie jest
martwą budowlą, w której bryły kamienne lub kloce drewna, ułożone przy pomocy
siły fizycznej, leżą nieruchomo. Budowla państwowa – to żywa budowla z żywych
obywateli, to wewnętrzna, immanentna organizacja. Pojedyncze części składowe są
żywe, chcą żyć i rozwijać się. Gdy zatrzymuje się ich życie i konieczny rozwój,
nie obumierają wówczas, ale reagują, wstrzymują i wstrząsają rozwojem również
całego państwa, podobnie, jak to dzieje się i w organizmie ludzkim. Gdy
rozwijają się pojedyncze części, rośnie razem z nimi i rozwija się cały
organizm. Gdy zaś jedna tylko część, choćby nieznaczna i maleńka, cierpi,
wtenczas cierpi i ponosi szkodę cały organizm. Tutaj musi współdziałać cały
organizm ze wszystkimi swymi pojedynczymi częściami, jako też wszystkie
pojedyncze części z całym organizmem. Nie jest w interesie państwa wymagać od
obywateli, by byli lojalni z musu, wbrew woli, ale należy dążyć do tego, ażeby
byli lojalni z własnej woli. A z własnej woli będą lojalni wtenczas, gdy będą
zadowoleni i zaspokojeni w swym życiu i rozwoju.
W
końcu zaś państwo polskie i społeczeństwo niech nie traktuje Ukraińców na
podstawie swej siły i przewagi jak niewolników, albo lokajów, których można
lekceważyć lub gnębić, gdyż każdy naród ma przyrodzone prawo do życia i
rozwoju, nawet murzyni...
Wina
po stronie Ukraińców.
Nam, Ukraińcom,
nic nie pomoże wskazywać na błędy drugich, a swych nie widzieć i z nich nie
poprawiać się. Nic nam nie pomoże osądzanie Polaków i spychanie na nich całej
winy. Musimy wglądnąć w siebie, o ile sami zawiniliśmy i o ile sami dawaliśmy i
dajemy powód Polakom do traktowania nas w ten sposób.
Kiedy
chcemy być co do siebie szczerzy i obiektywni, to musimy przyznać, że naszym,
może najgłówniejszym niedomaganiem jest to, że kulturalnie różnimy się od
Polaków już przez to samo, że oni zrośli i wzmocnili się zachodnią kulturą
katolicką. Odłam żonaty naszego kleru, który jest głównym pionierem
kulturalnego podniesienia naszego narodu, nie może w pełni dorównać
duchowieństwu łacińskiemu, już przez to samo, że jest żonaty. Pewien wybitny
polityk i dyplomata powiedział mi przy jednej sposobności, że dopóki kler
ukraiński będzie żonaty, tak długo naród ukraiński nie może się przejąć kulturą
zachodnią.
Konsekwencją
tego jest m. in., że nie wyrobiło się u nas prawdziwe, gruntowne i świadome
poczucie i pojmowanie własnej godności. Stąd też pochodzą u nas liczne objawy
niewolnictwa, aż do poniżenia, albo upór i zawzięta pycha, prawie aż do
szalonego terroru. Albo gniemy się, jak niewolnicy, albo, jak dzieciaki, lżymy
i popełniamy nieraz nierozważne uczynki. Brak u nas roztropności i
zastanowienia, dajemy porwać się uczuciu, a nie powodujemy się rozsądkiem. Nie
znamy i nie rozumiemy tej zasady, która mówi: „Fortiter in re, suaviter in
modo” i nią się nie powodujemy.
Przy
jednej sposobności widziałem taką scenę: Pewna arystokratka rozdzielała łakocie
między ubogie dzieci. Wśród nie zamieszał się z ciekawości chłopiec, który nie
należał do tych ubogich dzieci, chociaż był również, jak i one, ubogo ubrany.
Kiedy przyszła na niego kolej, cofnął się i nie przyjął łakoci. Pani owa
zwróciła na to uwagę i znacząco na niego popatrzyła. Nie wiem, co ona
pomyślała, domyślam się jednak, że nabrała przekonania o wysokim poczuciu jego
własnej godności.
Fałszywe
metody.
Również
metody, jakich używają Ukraińcy wobec Polaków, są nie tylko mylne i
bezskuteczne, ale wręcz szkodliwe. I tak, znaczna część ukraińskiego
społeczeństwa po wszystkich niepowodzeniach i zawodach zajęła bierne
stanowisko. Prawie apatycznie żyje z dnia na dzień, czekając, co dzień
przyniesie. Takie stanowisko – to krótkowzroczność i małoduszność. Oznacza ono
wegetowanie, a raczej wyrzeczenia się rozwoju życiowego, albo innymi słowy,
przemienienie się w żyjącą mumię. A to jest na rękę polskim szowinistom.
Głupotą
jest również, byśmy, jako słabsi i bez należycie przygotowanego gruntu pod
nogami, stali tylko na punkcie negacji, zadzierżystości i prowokacji wobec
silniejszego. Tym nie tylko nic nie zyskamy, ale jeszcze więcej rozjątrzymy
przeciwnika i damy mu powód i oręż do ręki, ażeby mógł nas tym silniej zwalczać
i niszczyć. Podobni bylibyśmy do tego słabszego człowieka, który, dostawszy w
twarz od silniejszego przeciwnika, zamiast uchylić się, albo ratować innym
sposobem, wyprostował się, przybrał zuchwałą postawę i woła: „Ano, spróbuj
jeszcze raz, ja tobie pokażę!” I dostaje drugi raz w twarz, ale i to również
nie pomaga, gdyż stojąc nadal w zajętej pozycji, znowu krzyczy: „Ano, jeszcze
raz, a zobaczysz, co z tego będzie!” I dostaje trzeci raz w twarz. A potem
chełpi się, że wytrwał do końca i postawił na swoim.
A już
bezwarunkowo i w najwyższej mierze zgubne są dla nas polityczne zabójstwa i
sabotaże. Tym sposobem absolutnie Ukrainy nie zbudujemy, a na odwrót, los jej
tym bardziej się pogorszy. Polacy przecież nie dadzą się wystrzelać, jak
wróble, a jako pod każdym względem silniejsi, zareagują i zgnębią nas do
reszty. Po każdym akcie terrorystycznym cały naród ukraiński nie tylko nie
doznaje żadnej ulgi, lecz na odwrót, drogo jeszcze płaci. Czy młodzi, którzy
dokonują takich uczynków, zastanawiają się nad tym, że Polacy, mając własne
państwo i przewagę, mogą te odosobnione bojówki ukraińskie kłaść na karb całego
narodu ukraińskiego z wielką dla niego szkodą?!
Ponadto
akcja taka nie uszlachetni narodu ukraińskiego, ale przeciwnie, zdemoralizuje
go i zdeprawuje. Akcja taka wychodzi zawsze z zasad ideowych, ale następnie
wyradza się zawsze w rozbójniczy szantaż i bandytyzm. Tak było u Rosjan, tak
było u Polaków, nie inaczej będzie i u nas, bo taka jest konsekwencja owych
podziemnych organizacji w ich dalszym rozwoju. Szantaż ten i bandytyzm może
odwrócić się później przeciwko swoim, a nawet przeciw tym, którzy dzisiaj
kierują owym ruchem terrorystycznym. Kierownikom bowiem może łatwo wyślizgnąć
się ster z rąk i mogą z łatwością potworzyć się osobne bojówki na własną rękę,
które będą uprawiać szantaż i terror wobec swoich dla niskiego zysku i
pieniądza. Łatwo jest wywołać ducha, ale potem trudno jest go uspokoić. Łatwo
jest dom podpalić, ale ciężko, a może nawet niemożliwe, ogień ugasić. Chrystus
Zbawiciel mówi: „Albowiem wszyscy, którzy miecz biorą, mieczem poginą.” (Math.
26, 52).
Wyżej
przedstawiona konieczna konsekwencja poczyna już działać. Znany jest mi taki
fakt: Pewien nasz młody patriota cieszył się u nas wielką popularnością,
uważano go za wybitnego działacza, miał wielki wpływ na naszą młodzież, wciągał
ją do tajnych organizacji i bojówek, a równocześnie donosił na nią do władzy.
Czy nie szatańskie to dzieło? Sprzeniewierzywszy następnie poważną sumę w
jednej z naszej instytucji, uciekł za Ocean. A owo podpalanie parafialnych
budynków i dobytku, które trafia się w ostatnich czasach, czy nie jest
konsekwencją tej tajnej akcji? Nauka nie idzie w las. Kij ma dwa końce.
Czy
możliwa jest ugodowość.
U nas
ugodowość wobec Polaków uchodzi za złoczyn. Ale bezpodstawny to strach.
Ugodowość ta bowiem w dzisiejszych warunkach nie ma pozytywnych widoków, gdyż
Polacy nie myślą poważnie o ugodzie z nami i o ustępstwach, nam należnych.
Cóż
mamy więc robić? Czy zachowywać się biernie i czekać na nasze obumarcie? Czy
mamy dalej stać na stanowisku negacji i prowokacji? Czy mamy nadal uprawiać
akcję terrorystyczną i w ten sposób roztrzaskać głowę i runąć w przepaść?
Nie!
Pierwszy krok z naszej strony – to stanowisko lojalności dla tego państwa, w
którym się znajdujemy. Dyktuje nam to zdrowy rozum. Bo chociaż nie otrzymamy
pozytywnych rezultatów i pomyślnych korzyści, to przecież zwiążemy Polakom ręce
tak, że nie będą mieli powodu nas gnębić i prześladować. Będziemy mogli bodaj
oddychać, przyjść do siebie i odżyć.
A
potem musimy między sobą skonsultować się, prowadzić pozytywną pracę we
wszystkich dziedzinach naszego życia narodowego, ażeby w ten sposób wyrobić w
sobie siłę, ażeby móc uzyskać pewne, korzystne wartości i walory. Słowem,
ażebyśmy się stali czynnikiem, z którym każdy musi się liczyć. Wtenczas i
Polacy będą zmuszeni poważnie nas traktować, a mądrzy spośród ich polityków
będą musieli wejść z nami w kontakt i dojść do porozumienia w sprawie
spokojnego współżycia dla dobra tak państwa polskiego, jak i narodu
ukraińskiego.
Pocieszający
objaw.
Z
radością należy zaznaczyć, że przed kilku laty zawiązała się u nas organizacja,
która postawiła sobie za zadanie zdrowy i pozytywny rozwój narodu ukraińskiego
na gruncie katolickim. Partia ta nazwała się: Ukraińska Katolicka Partia Narodowa
(U. K. N. P.). Potem zmieniał nazwę swoją na „Ukraińska Narodna Obnowa” (U. N.
O.). I dobrze się stało. U nas bowiem od jakiegoś czasu zauważyć można pewne
dziwo. Przedtem nazwa „katolik”, „katolicki”, nie była popularna, nie miała
obywatelstwa, była, można powiedzieć, lekceważona. A teraz, w ostatnich
czasach, nazwa ta jest często używana, a „katolicy” rosną, niby grzyby po
deszczu. Czy oznacza to może, że katolicyzm tak głęboko wkorzenił się naszym
narodzie? Bez wątpienia, katolicyzm wsiąka coraz więcej w nasze życie
społeczne, ale nie należy być optymistą i uważać tych wszystkich za katolików,
którzy mienią się być katolikami. Mam tutaj na myśli patriotów z obozu
nacjonalistycznego. Tam bowiem panuje duch liberalny, radykalny a nawet
bolszewizujący! I o dziwo! Wielu z nich stało się naraz katolikami i należą do
stowarzyszenia o nazwie katolickiej. Czym to wyjaśnić? Może cud? Raczej
uwierzyłbym w to, że woły albo konie przemieniły się w ludzi, aniżeli w to, że
nasi liberałowie, radykałowie i radianofile masowo i nagle przemienili się w
katolików. W jaki więc sposób wyjaśnić sobie ów dziwny objaw? Rzecz jasna, u
ogółu naszych patriotów nie ma stałych, wewnętrznych przekonań, bez względu na
to, czy nazywają siebie prawymi, czy też lewymi. Tym można objaśnić sobie tę
ich dwulicowość i to nie tylko pod względem religijnym, ale nawet narodowym i
politycznym. I dlatego, którędy wiatr wieje, zmieniają swój front, przede
wszystkim, o ile idzie o osiągnięcie jakiejś korzyści.
Przecież
ci liberałowie, radykałowie i radianofile zechcą kiedyś stanąć jako kandydaci
na posłów. Wówczas to będzie bardzo wygodnie apelować do duchowieństwa w
sprawie agitacji na ich korzyść i powoływać się przed duchowieństwem na fakt,
że oni są przecież „katolikami”, a duchowieństwo uwierzy oczywiście na ślepo.
Dobrze
więc stało się, że wyżek wspomniana organizacja U. K. N. P. w nowej wersji U.
N. O. opuściła słowo „katolicka” , a za to zaznaczyła, że stoi na gruncie
katolickim i że będzie bronić prawa Kościoła katolickiego. Lepiej zaznaczyć
swój katolicyzm dziełem, aniżeli tylko nazwą. Dobrze stało się jeszcze i
dlatego, gdyż uchyla się wszelkie kolizje, podejrzenia i posądzenia, jakoby
organizacja owa miała na celu nadużywanie katolicyzmu do politycznych, a więc i
zmiennych celów.
Bardzo
trafnie nazwała się owa organizacja „Obnową”, a nie partią. U nas aż kipi od
wszelkiego rodzaju partii, które się wzajemnie zwalczają i powodują coraz to
większy rozkład narodowy. Partia zawsze jest ekskluzywną. Tymczasem wspomniana
organizacja ma na celu odrodzić całe życie narodowe i to na zasadach
Chrystusowych, o czym mówi św. Paweł Apostoł: „W Chrystusie wszystko naprawić.”
(Ad Eph. 1, 10).
Wysoka
to idea. Urzeczywistnienie jej wytworzy uzdrowienie narodu, wytworzy z czasem
walory i siłę, z którymi liczyć się muszą wszystkie sfery rządowe, nawet
wszyscy przeciwnicy i wrogowie. Urzeczywistnienie tej idei – będzie również
najpewniejszym i najsolidniejszym przygotowaniem narodu do własnej
państwowości. Bez takiego przygotowania żaden naród, nawet w najbardziej
pomyślnych warunkach, nie stworzy swego suwerennego państwa, a gdyby je nawet
osiągnął, prędko ono upadnie. I dlatego niech owej organizacji przyświeca idea,
a nie osobiste korzyści, nie politykierstwo, nie czasowe polityczne korzyści,
nie wyłącznie zdobycie mandatów parlamentarnych, z upływem których upada
również i odnośna partia polityczna. Wszystko może minąć, ale idea trwa
wiecznie. A idea ta – to urzeczywistnienie programu, podanego poprzednio na
właściwym miejscu w dzisiejszej mojej
pracy. Sprawy te są bowiem wieczne, spoczywają na niezmiennych, trwałych
prawach Bożych.
Z tej
samej przyczyny niech nowa ta u nas organizacja nie łakomi się na licznych
członków. Nie trzeba wszystkich przyjmować, którzy się zgłaszają. Członkami
niech będą tylko ci, którzy wewnętrznie są przeświadczeni i przejęci ideą
organizacji. Nie w liczbie siła, ale w idei. I dlatego niech owa organizacja
nie spodziewa się z miejsca pomyślnych wyników, a do tego jeszcze w naszym
krótkowzrocznym i politycznie nie wyrobionym społeczeństwie. Ale tym lepiej. Im
powolniej będzie rozwijać się, im więcej mieć będzie przeszkód i trudności, tym
solidniejszy i trwalszy będzie jej rozwój. Trzeba będzie może dziesiątek lat,
zanim przyjdzie ona do znaczenia i wpływu. Chwasty i burzany rosną prędko, ale
też i prędko giną. Dąb rośnie pomału, ale za to trwa stulecia.
Niech
więc organizacja owa będzie bardzo uważna i rozważna w swych postanowieniach i
w całej działalności. Przy rozstrzyganiu każdej sprawy niech dobrze zastanowi
się, a gdy już rozstrzygnie, niech konsekwentnie wykonuje i niech nie odstępuje
i nie opuszcza rąk, chociażby się wyłoniły nie wiedzieć jakie trudności, a
nawet prześladowania. Po dobrze obmyślanej i wytycznej linii niech kroczy
niezachwianie.
Trwałe
prawo rozwoju wszystkich narodów.
Każdy
naród, który chce kulturalnie rozwijać się i zapewnić sobie istnienie, musi
mieć trwałą i silną organizację, stworzoną na pozytywnych i trwałych
podstawach. Taka organizacja jest sumieniem narodu i dopóki ona istnieje i ma
wpływ, dopóty naród nie może upaść, bez względu na to, czy ma swoje niezawisłe
państwo, czy też poddany jest cudzemu państwu. Podobnie, jak w każdym człowieku
niskie namiętności buntują się przeciw rozumowi i cnocie, a jednakowoż sumienie
nie uśpione i baczne ostrzega, hamuje i normuje – tak też w każdym narodzie czy
państwie, chociaż lewicowe i rozkładowe czynniki, czy partie ciągną do rozkładu
życiowego sił narodu, to jednakowoż nie zdołają osiągnąć swego celu i zniszczyć
narodu, dopóki w nim istnieje i ma wpływ zachowawcza organizacja, oparta na
trwałych i pozytywnych zasadach.
Jest
to trwałe prawo rozwoju, a nawet istnienia wszystkich narodów. Prawo to
zaznaczyło się już w starożytności. Wiemy z historii narodów starożytnych, że z
chwilą, kiedy upadała w którymkolwiek z nich organizacja konserwatywna,
zaczynał się niepowstrzymany pochód w przepaść. Tak było w starożytnym Rzymie,
tak było w starożytnym Bizancjum, tak było u wszystkich znanych nam narodów.
Konserwatywne
organizacje katolickie u niektórych narodów.
W
Niemczech istnieje taka organizacja pod nazwą „Centrum”, które, jako
organizacja konserwatywna i katolicka, miało wielkie znaczenie dla narodu
niemieckiego. Na tej skale opierały się, powiedzieć można, cały los i
przyszłość narodu niemieckiego. W Niemczech stanowią katolicy jedną trzecią
ludności. I mimo to, od katolickiej organizacji zależała polityka całych
Niemiec w daleko większej mierze, aniżeli od organizacji pozostałych dwóch
części. Podobnie ma się sprawa z organizacją konserwatywną w Holandii, gdzie
liczebnie jest jeszcze mniej katolików, aniżeli w Niemczech, a mimo to wpływ
ich w tym państwie jest wielki, częstokroć nawet rozstrzygający.
Z
natury rzeczy zastanowię się także nad konserwatywną organizacją u Polaków,
naszych sąsiadów. Chcę wskazać na podobną ich organizację pod nazwą „Prawica
Narodowa”, albo „Krakowska Szkoła Konserwatywna”. Jest to najstarsza
organizacja konserwatywna w Polsce. Jej rozważna i realna polityka doprowadziła
do tego, że Galicja wprawdzie de jure była krajem monarchii
austriackiej, ale de facto rządzili Polacy. Tutaj, w Galicji, najsilniej
pulsowało i koncentrowało się prawie całe życie Polski wszystkich zaborów. Z
owej szkoły wyszli najzdolniejsi politycy polscy, jak również wybitne
osobistości we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Jednakowoż organizacja
ta przeszła ciernistą drogę, zanim doszła do znaczenia i wpływu, jak to podał
autor publicznego listu konserwatysty polskiego do ukraińskiego, o czym również
powyżej była wzmianka.
Ideologia
i główne rysy programu polskiego obozu konserwatywnego pod nazwą „Prawica
Narodowa” są następujące: Pierwszy rys, to uniwersalizm, a nie wąski,
ekskluzywny partykularyzm. Drugi rys, jeszcze ładniejszy, to ideowość, a nie
chwilowe zyski, chwilowe kombinacje i koniunktury. Trzeci, najpiękniejszy, to
absolutne przyznawanie i i oparcie się na najwyższym Bożym Autorytecie i
Trybunale, rozumie się, z wszystkimi prawami i postulatami tego Bożego
Autorytetu we wszystkich dziedzinach życia narodowego i rozwoju państwowego *).
*)
Patrz: Odczyt D-ra Jana Bobrzyńskiego w Łodzi, 18/3 1932, później ogłoszony w
„Naszej Przyszłości”. Tom XX. 1932, str. 9-a.
Ofiara
z miłości do Chrystusa-Zbawiciela, jako konieczne prawo odrodzenia.
Wszelkie
dobre dzieło osiąga się tylko z trudnościami. Wszelka twórczość odbywa się
wśród bólu. Ofiara – to nieubłagane prawo prawdziwego dobra i postępu. Tak
jednostka, jako też i naród, musi przyjąć na się ofiarę i wykonywać ofiarę,
jeśli chce utrzymać się i rozwijać.
To
prawo ofiary musi zrozumieć i wykonywać również naród ukraiński, jeśli chce
siebie odrodzić i nabrać sił do wykonywania swego posłannictwa. I dlatego nasz
wzrok, nasz umysł i serce muszą zwrócić się do ofiary Chrystusowej, przejąć się
nią i urzeczywistniać ją w całym swym życiu. Bo ofiara Chrystusowa – to źródło
ratunku i zbawienia wszystkich ludzi pojedynczych i całej ludzkości, razem
wziętej. Stąd wyszło światło, które świat oświeciło, stąd przyszło odrodzenie
dla upadłego rodzaju ludzkiego. A ofiara ta – to wynik miłości Boga-człowieka,
wcielonego Syna Bożego, i to miłości najwyższej, najświętszej i najczystszej.
Na
Golgocie skrystalizowały się w krańcowej formie przewrotność i nienawiść, żądza
krwi i zniszczenia, jako symbol i wykwit zatrutego ducha ludzkiego. Nad tym
oceanem zła i grzechu zawisła jeszcze wyżej, bo najwyższa, ofiara miłości
Chrystusa Zbawiciela, do krzyża przybitego. Tak też ofiara miłości zwyciężyła.
Otóż
ta ofiara Syna Bożego, ofiara najświętszej miłości, niech będzie drogowskazem i
przykładem dla nas, Ukraińców. Tylko urzeczywistnianie tej najwyższej ofiary
miłości Chrystusa Zbawiciela może nas uratować i odrodzić.
Tę
najwyższą ofiarę i miłość przejęła od Chrystusa Zbawiciela Jego Oblubienica,
Kościół katolicki. Historia jego – to historia cierpienia i miłości, a zarazem
również i historia jego ustawicznego zwycięstwa. On narodził się na krzyżu z
przebitego Serca Chrystusowego, z tego Serca, które jest siedliskiem
Bosko-człowieczej miłości, a zarazem odkupienia i zbawiciela. Jego kolebka w
katakumbach, a nad kolebką, jak trafnie wyraził się jeden kaznodzieja,
przyśpiewywał ryk dzikich zwierząt w amfiteatrach rzymskich. Trzyletnie
prześladowanie jego miłości upiększyło jego skroń najpiękniejszym diademem
niezliczonych męczenników i męczennic. W dalszym swym życiu wydał on największych
geniuszy, jakimi świat może się pochlubić. On odradza ludy i kładzie podwaliny
prawdziwej kultury dla wszystkich narodów, które przejęły się duchem jego
ofiary i miłości. We wszystkich swych dążeniach doznaje on ciągłych napaści od
wrogów, a również i ran bolesnych od swoich. Jednakowoż ofiarą i miłością
wszystko zwycięża i nigdy nie traci sił. Chociaż tyle setek lat istnieje, nie
starzeje się, nie słabnie, ale w świeżej młodości zawsze jaśnieje siłą i
pięknością.
W tym
to Kościele katolickim, w tej Oblubienicy Chrystusowej, narodzie mój,
odrodzenie twoje, siła twoja i przyszłość twoja.
* * *
Kończę
na tym. Szczerze i otwarcie odkryłem wszystkie rany bolesne i nieszczęsny stan
narodu mego, i to z miłości do niego, a zarazem wskazałem na lekarstwo,
prawdziwie uzdrawiające i skuteczny sposób ratunku.
Powiedziawszy
to wszystko, składam los narodu mego za pośrednictwem Niepokalanie Poczętej
Panny Marii – pod której orędownictwem stanąłem już z początku, przy moim
wstąpieniu na tron biskupi – składam u stóp Chrystusa Zbawiciela, mego
Najwyższego Pasterza i Wodza, który również i za mój naród spełnił najwyższą,
najczystszą ofiarę Bosko-człowieczej miłości.
Przeglądając
tę pracę moją już po jej ukończeniu, widzę, że odkryłem przed przewodnią
warstwą narodu mego dwie drogi: jedną, po której ta warstwa przewodnia już
dawno kroczy i naród prowadzi, a na której doszła i doprowadziła go na krawędź
przepaści – i drugą drogę, na którą wołam ludzi dobrej woli. Wołam do
starszych, a przede wszystkim do młodzieży, do wszystkich wołam: Nie dajcie się
dalej mamić pomyślnymi wynikami na szlaku, którym dotychczas kroczycie! Nie
dajcie się mamić nawet wtenczas, kiedy obok tego szlaku zobaczycie już silne
swoje organizacje, oświatowe, ekonomiczne, polityczne, owiane dotychczasowym
duchem. Nie dajcie się mamić nawet wtedy, kiedy zobaczylibyście pod swoją
komendą nawet silne swoje armie. Bo wszystko to pryśnie i zniknie, jak cień,
zniknie tak, jak to już nie raz znikało w naszej historii. Trwale stać może
owoc pracy ludzkiego umysłu i dzieło rąk ludzkich wtedy tylko, kiedy spólność
ludzka ma w sobie ugruntowane owo wyższe posłannictwo, spólność, która uważa
tylko za poboczne i małowartościowe to wszystko, co może stworzyć potęga ludzka
na ziemi nawet w przeciągu długich stuleci. Tę oto duchową siłę, to oto
mistyczne wnętrze, które daje ludziom obraz i formę Bożą, chciałem wedle nauki
św. Kościoła katolickiego, Oblubienicy Chrystusa Zbawiciela na ziemi,
utwierdzić i wkorzenić w was, jako w przewodniej warstwie mego narodu.
Tylko
wtedy, kiedy naukę tę przyjmiecie i przejmiecie się nią, staniecie się
przewodnią warstwą nie ku zgubie, lecz dla dobra swego narodu.
Pisano
i dano w Bohorodczanach, dnia 15 sierpnia n. st. 1932 r.
+
GRZEGORZ, Biskup.
Już
po wydrukowaniu mojej niniejszej pracy piśmiennej uważam za wskazane dodać
jeszcze dwie uwagi.
Jeżeli
w swoim miejscu niniejszego mego pisma zaznaczyłem, że żonaty stan księży nie
może odpowiedzieć w pełni i w całości swemu wysokiemu zadaniu względem Kościoła
i narodu, to przez to nie miałem całkiem zamiaru poniżyć tego stanu. Dlatego
zaznaczam, że ten stan, tak księży, jak też świeckich ludzi, ma swoje poważanie
i szacunek, że małżeństwo jest św. Sakramentem. Z tego powodu starałem się i
staram się nikomu z księży żonatych nie okazywać uprzedzenia albo niechęci.
Owszem, starałem się i staram się odczuć ich trudne położenie i według możności
pomagać.
Również
odczuwam nieszczęsny stan wdów i sierot po księżach i w tutejszej diecezji
doznają takiej opieki, jak może w żadnej innej.
Tak
samo jeszcze raz podkreślam, że nie chcę poczytywać żonatym księżom za osobistą
winę ich niedomagania w wypełnianiu pełnego i całkowitego zadania stanu
kapłańskiego.
Uznaję,
że ogół duchowieństwa żonatego poniósł wiele trudu i pracy na polu kościelnym i
narodowym. Wielu żonatych księży w konkretnych wypadkach wyżej stanęło, niż
niejedni bezżenni. Nie mogę także poczytywać za osobistą winę żonatym księżom
dlatego, bo oni w dobrej wierze wstąpili w stan małżeński, bo Biskupi na to
pozwalali i jako żonatych wyświęcali. A jednakowoż historia nie może zaprzeczyć
niedomagań żonatego kleru. Tych więc niedomagań trzeba szukać nie w osobistej
winie księży, lecz w ich stanie żonatym. I dlatego niedomagania te żonatych
księży wziąłem w moim piśmie na karb ich stanu żonatego. Ten stan, jako żonaty
stan księży, traktowałem obiektywnie, jako czynnik historyczny, który okazał
się niedostatecznym w historii Kościoła i narodu. Ten ujemny, czy raczej
niedostateczny wpływ żonatego stanu księży jest niczym innym, jak tylko potwierdzeniem
słów Ducha św., wypowiedzianych przez św. Pawła Apostoła, że żonaty jest
rozdzielony między Chrystusem a żoną, a jeszcze więcej innych słów tegoż
Apostoła, a mianowicie, że ożeniony dba o rzeczy doczesne i ziemskie. „Kto bez
żony jest, stara się o to, co Pańskiego jest, jakoby się podobał Bogu. A który
z żoną jest, stara się o to, co światu należy, jakoby się podobał żonie: i
rozdzielon jest” (I. Kor. VII, 32-33).
I
tutaj jest związek tego tragizmu, który tak bardzo ujemnie odbił się i odbija
na losie Kościoła u nas, jak też naszego narodu. Tego tragizmu nie ma w stanie
małżeńskim ludzi świeckich, dla których bezżenność jest tylko radą ewangeliczną
i którzy nie mają obowiązku podwójnego ojcostwa, t. zn. duchownego i krwi.
Niechaj kto, jak chce, broni stanu żonatego księży, niechaj kto, jak chce,
gniewa się na mnie i mnie osądza, jednakowoż wyżej przytoczone słowa Ducha św.,
potwierdzone praktyką życiową i historią, są i pozostaną po wszystkie czasy,
jako prawdziwe, niezbite i nienaruszalne.
* * *
Jedno
nacjonalistyczne czasopismo, które w nielegalny sposób przyszło w posiadanie
mojej broszury jeszcze przed jej ogłoszeniem, napisało, że „Ukraińska Narodowa
Obnowa” (U. N. O.), jak też moja niniejsza broszura, są ofertą pod adresem
polskiego rządu.
Insynuację
tę odpieram stanowczo, jako zupełnie nieuzasadnioną. Ani ja, ani „Ukraińska
Narodowa Obnowa”, nie jesteśmy do sprzedania i dlatego żadna oferta nie może
mieć miejsca. Tak „Ukraińska Narodowa Obnowa”, jak też ja, mamy ręce czyste i
wolne. Dewizą tak dla mnie, jak też dla „Ukraińskiej Narodowej Obnowy”, są i
muszą być słowa Chrystusa Pana: „Oddajcież tedy, co jest cesarskiego,
cesarzowi, a co jest Boże, Bogu” (Mark. XII, 17).
Wyżej
wspomnianą insynuację podało owe nacjonalistyczne pismo na podstawie wywiadu ze
mną przedstawiciela Agencji „Wschód”.
Dla
wyjaśnienia zaznaczam, że w tej sprawie w tym znaczeniu wyraziłem się: Rząd
polski i polskie społeczeństwo nie powinno posądzać całego narodu ukraińskiego
za przewinienia jednostek, albo jakiejś grupy, bo nie cały ukraiński naród
solidaryzuje się z takim postępowaniem. Ogół ukraiński jest dobrej woli,
jednakowoż domaga się spełnienia swoich słusznych postulatów i rząd polski
powinien to wziąć pod uwagę. Fabrykowanie zaś na eksport „chlebojedów” nie
przynosi zaszczytu i korzyści ani rządowi polskiemu, ani polskiemu narodowi,
ukraińskie zaś społeczeństwo tym tylko się rozgorycza i uważa to za prowokację.
Mniemam,
że tych słów, w tym znaczeniu, nie można brać w żaden sposób za ofertę.
Autor.