wtorek, 3 kwietnia 2018

Bł. Grzegorz Chomyszyn: "Problem ukraiński" (1933)


MOJE WPROWADZENIE


Publikacji najpierw oryginału, potem zaś (kiepskiego niestety!) polskiego przekładu znajdującego się dotychczas w rękopisie dzieła bł. Grzegorza Chomyszyna (1867-1945), od 1904 r. do śmierci greckokatolickiego biskupa stanisławowskiego, pt. "Dwa królestwa", towarzyszyła kampania propagandowa prowadzona w polskich kręgach "kresowo"-nacjonalistycznych, przedstawiająca "Dwa królestwa" jako dzieło wymierzone w ukraiński nacjonalizm. Ma to tyle wspólnego z prawdą, że Autor książki był ideowym przeciwnikiem tego nurtu politycznego, co znalazło też pewne odzwierciedlenie na stronicach "Dwóch królestw" - jest to jednak w całym tym dziele wątek zupełnie marginalny, zaś zasadniczym tematem książki jest krytyka działalności arcypasterskiej Czcigodnego Sługi Bożego Andrzeja Szeptyckiego (1865-1944), metropolity halickiego od 1901 r. - przede wszystkim w kontekście prowadzonej przez Metropolitę (a kontestowanej przez Błogosławionego) polityki reorientalizacji obrządku greckokatolickiego; polityki, której końcowym (za życia obu Hierarchów) aktem było rozpoczęcie pod auspicjami Piusa XI (1938), kontynuowanej już za Piusa XII reformy liturgicznej - reformy, której pierwsze przejawy  dały bł. Grzegorzowi bezpośredni asumpt do napisania "Dwóch królestw".
W tym kontekście zastanawiać musi, dlaczego ludzie dziś tak aktywnie promujący "Dwa królestwa" nie zdobyli się dotąd na republikację polskiej wersji innego, w o wiele większej mierze poświęconego rozprawie z nacjonalizmem ukraińskim dzieła bł. Grzegorza - książeczki zatytułowanej "Problem ukraiński", a wydanej swego czasu w 2 wersjach językowych, najpierw po ukraińsku (1932), a potem w przekładzie na język polski (1933). Jest to tym bardziej symptomatyczne, że ukraiński tekst bez trudu znaleźć można w sieci - czy to skan oryginału w formacie .pdf do ściągnięcia, czy też elegancko przepisany w .html-u na stronie poświęconej tradycjom i współczesności ukraińskiej Galicji-Hałyczyny Ukraińska wersja "Problemu ukraińskiego" doczekała się zresztą za mej pamięci co najmniej 3 wydań papierowych: najpierw na łamach gazety "Nowa Zoria" (w odcinkach), a potem przez tegoż wydawcę w postaci 2 wydań książkowych. Tak to właśnie w praktyce wygląda głoszona przez "kresową" propagandę teza o "wyklętym" i "zakazanym" w "banderowskiej Ukrainie" Biskupie-Męczenniku. Za to w Polsce - jak dotąd ani jednej publikacji! Owszem, była taka próba - na portalu POLONEWS, ale skończyła się na publikacji zaledwie małego fragmentu. Nie wiem, czy osobie zaangażowanej w to przedsięwzięcie po prostu się odechciało, czy były inne przyczyny; tak czy inaczej, trudno to uznać za pełnowartościową publikację.
Biorąc powyższe pod uwagę, już rok temu postanowiłem sam zapełnić ową lukę. Poniżej wklejam tekst przesłany mi przez Przewielebnego Księdza Witolda-Józefa Kowalowa, rzymskokatolickiego proboszcza z Ostroga na Wołyniu. Niczego w tym pliku nie zmieniałem, poza korektą paru rzucających się w oczy literówek.
Po co udostępniam ów tekst? Dla mnie, jako dla historyka, publikowanie źródeł jest wartością samą w sobie. Uważam przy tym, że o ile bł. Grzegorz nie jest ani "wyklęty", ani "zakazany" (ba, w środowisku okcydentalizujących politycznie inteligentów halickich zaczyna być nawet po troszę "modny", a przynajmniej odkrywany na nowo - dziś, w dobie zmagań z "russkim mirom", zupełnie inaczej patrzy się np. na dążenia Błogosławionego do zmiany kalendarza), o tyle Jego postać, działalność i myśl nie są jeszcze znane na tyle, na ile by zasługiwały. Skoro zatem autorskie prawa majątkowe do utworu wygasły w 2016 r. i można go bez przeszkód zamieścić nikogo nie pytając o zgodę - to czemu nie?
Na ile publikacja niniejsza jest wyrazem utożsamiania się z ideami Autora? To temat na dłuższą rozprawę, a zresztą do bł. Grzegorza - przede wszystkim w kontekście "Dwóch królestw" - powracać będę na tym blogu nie raz i nie dwa. Tu jedynie zasygnalizuję, że niewątpliwie sam rdzeń działalności Błogosławionego - jego żywa i bardzo na serio traktowana wiara w Chrystusa i oddanie Kościołowi świętemu - jest czymś, co stanowi wartość niekwestionowalną i nieprzemijającą. Podobnie i potępienie antychrześcijańskich prądów ideowo-politycznych, w tym i nacjonalizmu ukraińskiego. Natomiast są też wątki w twórczości bł. Grzegorza, które można uznać już to za przeżytki, już to za treści błędne już wtedy, w momencie pisania. Nie ma np. istotnego związku między stanem żonatym kleru czy dążnościami do reorientalizacji obrządku a nacjonalizmem (np. Polacy i Litwini mieli i kler bezżenny, i wspólny obrządek - nie wschodni bynajmniej - a stosunki między nimi na niwie kościelnej bywały i dotąd bywają mało idylliczne; prawda, dziś już nie biją się w kościołach), owszem - właśnie osłabianie obrządkowego filara odrębności Kościoła greckokatolickiego prowadzić musi do wzmacniania filara narodowego, czyli w konsekwencji do kształtowania się wspólnoty etnocentrycznej. O tym już pisałem i jeszcze zapewne napiszę. Krytykując zeświecczenie mentalności laikatu i kleru, bł. Grzegorz w ogóle np. nie uwzględnił takiego czynnika jak dziedzictwo józefinizmu, którego rola w procesach laicyzacyjnych jest trudna do zakwestionowania - tyle, że dla Błogosławionego józefinizm nie był zapewne dość wschodni, by przypisywać mu dziejowe winy (ciekawe, czy gdyby czytał był Konecznego, widzącego w józefinizmie przejaw "cywilizacji bizantyńskiej", uwzględniłby znaczenie tego właśnie czynnika). Zaś w fundamentalnej kwestii powrotu katolików wschodnich do źródeł własnej kultury religijnej vs. dalszej latynizacji Błogosławiony był już za Swego życia swego rodzaju epigonem - w Kościele katolickim od czasów Leona XIII (z różną konsekwencją) prowadzona była polityka reorientalizacyjna, zaś w przypadku Kościoła grekokatolików "ruskich" z b. monarchii habsburskiej już w latach czterdziestych rozpoczęła się liturgiczna reforma w duchu wschodnim, oprotestowana przez biskupa stanisławowskiego, lecz przecież rozpoczęta, kontynuowana i doprowadzona do końca przez Rzym; 19 lat po śmierci stanisławowskiego Arcypasterza Sobór Watykański II uchwalił dekret o katolickich Kościołach wschodnich "Orientalium Ecclesiarum", stanowiący najwyższej rangi potwierdzenie słuszności dążeń reorientalizacyjnych.
Nie był zatem bł. Grzegorz nieomylnym prorokiem, na którego niektórzy chcą Go dziś - całkowicie instrumentalnie i manipulując Jego wypowiedziami - kreować. Był jednak ważną postacią Kościoła greckokatolickiego w metropolii halickiej I połowy XX w., świadkiem wiary i męczennikiem, wreszcie interesującym ukraińskim działaczem społeczno-politycznym w II Rzeczypospolitej - warto zatem znać Jego dzieła i poglądy. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Tekst udostępniony dzięki życzliwości pani Lucyny Kulińskiej.

PROBLEM UKRAIŃSKI

Napisał dla duchowieństwa i świeckiej inteligencji narodu ukraińskiego
Grzegorz Chomyszyn
biskup stanisławowski

Tłumaczenie z oryginału ukraińskiego zamieszczone z upoważnieniem autora, w XXIX i XXX tomie (marzec i kwiecień-maj 1933) miesięcznika „Nasza Przyszłość”.

Warszawa – 1933

Odbitka artykułów z XXIX i XXX (marzec i kwiecień-maj 1933 r.) tomu miesięcznika
NASZA PRZYSZŁOŚĆ
Wolna Trybuna
Zachowawczej Myśli Państwowej

Wydawca i redaktor: Dr Jan Bobrzański.
Adres Redakcji: Warszawa, ul. Żurawia 11, m. 8, tel. 9-27-61.

Spis treści [jako uzupełnienie, nie było go w oryginale].

Wstęp

Część I.

O DESTRUKTYWNYM DZIAŁANIU MYLNIE POJĘTEGO NACJONALIZMU.

Nacjonalizm pozytywny jako cnota.
Destruktywny nacjonalizm przyczyną zniszczenia.
Rodowód ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.
Charakterystyka ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.
Nasze instytucje i organizacje na tle wypaczonego nacjonalizmu.
Niszczenie prawdziwych autorytetów i wysuwanie fałszywych.
Obłędny nacjonalizm idzie na lewo i rodzi gorzkie plony.
Obłędny nacjonalizm prowadzi do pogańskiego światopoglądu.
Ostateczna konsekwencja.
Obłędny nacjonalizm wstrzymuje ozdrowienie narodu.
Krótkowzroczny upór obłędnego nacjonalizmu.
Nerwowość i płytkość zatrutego nacjonalizmu.
Ogół naszej inteligencji pod względem religijnym.
Jaki jest duch w masie narodu?
Stanowisko naszego duchowieństwa.
Czy trzeba jeszcze najboleśniejszej rany?
Historia narodu Izraelskiego za czasów proroka Jeremiasza – zwierciadłem i przestrogą dla naszego narodu.
Ukraińscy hurrapatrioci i krótkowzroczni politycy.

Część II.

O PRACY KONSTRUKTYWNO-KONSERWATYWNEJ

Co to jest postęp i konserwatyzm?
Kościół katolicki jest instytucją najbardziej konserwatywną, a równocześnie najbardziej postępową.
Schizma i herezja, jako wpływ świata tego, nie prowadzą do prawdziwego postępu.
Świat zawsze łaknie nowości.
Prawdziwy konserwatyzm i fałszywa żądza nowatorska.
Dwie ostateczności, prowadzące do jednego celu.
Charakterystyka naszego konserwatyzmu.
Uprzedzenie względem kleru bezżennego.
Czego nie może w pełni dokonać kler w żonatym stanie.
Problem łączności duchowieństwa z Kościołem.
Życie duchowe i idea.
Imperatyw ofiary.
Problem ofiary w naszym duchowieństwie i społeczeństwie.
Ofiara i dobro publiczne.
Duchowieństwo żonate i stan zakonny.
Znaczenie stanu zakonnego w życiu narodu.
Problem autorytetu.
Obowiązek kleru do stanu bezżennego.
Główne źródło wszystkich problemów.
Wyjście z ciężkiej sytuacji.
Sprawy polityczne.
Dziedziczny konflikt pomiędzy Ukraińcami i Polakami.
Wina po stronie Polaków.
Wina po stronie Ukraińców.
Fałszywe metody.
Czy możliwa jest ugodowość.
Pocieszający objaw.
Trwałe prawo rozwoju wszystkich narodów.
Konserwatywne organizacje katolickie u niektórych narodów.
Ofiara miłości do Chrystusa Zbawiciela jako konieczne prawo odrodzenia.
Zakończenie.

Wstęp.

W 66-ym roku mego życia, na progu starości, po długim i bardzo gorzkim doświadczeniu, opartem na kilkudziesięcio-letniej pracy wśród mego narodu, poczuwam się do obowiązku przed Bogiem i sumieniem moim podać do publicznej wiadomości, a w szczególności warstwie przewodniej mojego narodu, wynik tego, co przemyślałem, nie w ciągu jednego dnia, miesiąca lub roku, ale przez lat dziesiątki. Mam za sobą prawie 40 lat kapłaństwa, z czego blisko już 30 lat obserwacji i pracy biskupiej. Dlatego też uważam, że wywołam zastanowienie przynajmniej u jednostek myślących i dobrej woli, kiedy wyłuszczę im otwarcie wynik moich wrażeń i swego doświadczenia, nabytego w ciągu tylu lat mego życia.

Wiem, że niejedna z wypowiedzianych w piśmie tym myśli wywoła zdumienie, podrażnienie, a nawet oburzenie. Mam jednak w Bogu nadzieję, że myśli moje przyjmą się przecież kiedyś i że nastąpi czas, gdy ogół naszej inteligencji zdumiewać się będzie, mówiąc: „Jak można było kiedyś pisać, a nawet argumentować tego rodzaju samozrozumiałe [oczywiste] rzeczy!” Jeżeli takie będzie zdanie ogółu o mojej pracy, będzie to dowodem uzdrowienia mojego chorego narodu. Dlatego niczego tak gorąco nie pragnę dla niniejszej pracy, jak tego, ażeby stała się ona samozrozumiałą i przestała budzić jakiekolwiek zdziwienie. Z tym pragnieniem oddaję pismo to pod rozwagę trzeźwo myślącej części duchownej i świeckiej inteligencji narodu ukraińskiego.
Część I.

O DESTRUKTYWNYM DZIAŁANIU MYLNIE POJĘTEGO NACJONALIZMU.

Nacjonalizm pozytywny jako cnota.

Naród swój kochać nakazuje nam prawo przyrodzone. Gdy miłość ta pochodzi z wiary nadprzyrodzonej i miłości Boga, wtenczas jest ona cnotą i to cnotą nadprzyrodzoną, która ma swoje zasługi nadprzyrodzone, podobnie, jak każda inna cnota nadprzyrodzona. W ten sposób miłować naród swój, znaczy miłować dlatego, że tak nakazuje Bóg, że w tym jest wola Boża, że w tym jest upodobanie Boże, a w końcu, że przez tę miłość zaznacza się i wykonuje miłość Boga. W ten sposób miłować naród swój, znaczy miłować go według zasad i wskazówek nadprzyrodzonej wiary objawionej, kochać tak, jak tego wymaga wola Boża. W ten sposób zrozumiana miłość narodu swego – jak każda inna cnota, której nie wykonuje się bez ofiar i trudu – wymaga cierpienia, cierpliwości, wytrwałości i samozaparcia się. Taka miłość nie zraża się przeciwnościami, doznaną krzywdą i niewdzięcznością, nie szuka wyłącznie własnego zadowolenia, nie oczekuje uznania od ludzi, nie ma na oku korzyści własnej, słowem: nie jest samolubna. Głównym bowiem motywem takiej miłości – jest miłość do Boga, to też całe swoje zadowolenie znajduje ona w Bogu. 

Destruktywny nacjonalizm przyczyną zniszczenia.

Prawdziwej, świętej i szlachetnej miłości swego narodu przeciwstawia się nacjonalizm, wymysł czasów ostatnich, który uważa naród za najwyższego suwerena, detronizuje absolutny autorytet Boga, przeczy niezłomnym zasadom objawionej wiary nadprzyrodzonej, stawiając w ich miejsce swoje, przez ludzi wymyślone, mylne hasła, uważa je za dogmaty i niszczy nie tylko miłość Boga, ale i bliźnich; bo wprowadza gorączkę szowinizmu i nienawiści w stosunku do tych wszystkich, którzy nie podporządkowują się temu nacjonalizmowi.

Nacjonalizm ten należy uważać za największą aberrację umysłu ludzkiego, za coś gorszego od pogaństwa. Jest on najstraszniejszą nowoczesną herezją.

W porównaniu do Boga żaden naród nie może być najwyższym suwerenem, bo każdy naród, chociażby najpotężniejszy i najsilniejszy – jest wobec Boga siłą znikomą, jest czymś mniejszym, aniżeli kropla wody wobec oceanu. Ale nie tylko pojedynczy naród, ale i wszystkie narody ziemi, razem wzięte, są wobec Boga niczym, jak gdyby nie istniały, jak mówi prorok Izajasz (40, 17): „Wszyscy narodowie jakoby nie byli, tak są przed nim; a jako nic i próżność poczytani są jemu”. Człowiek bowiem, bez względu na to, czy pojedynczo, czy też jako masa zbiorowa, jest tylko stworzeniem, które zawdzięcza swoje istnienie wszechpotędze Boskiej i dlatego sam dla siebie jest bezsilne i we wszystkim zawisłe od Boga.

Oprócz tego człowiek – pojedynczy lub też jako masa zbiorowa t. zn. naród – podlega różnego rodzaju ułomnościom i zaciemnieniu duchownemu, może łatwo błądzić, a zbłądziwszy z drogi prawej, może stworzyć sobie zasady niezgodne, a nawet całkiem sprzeczne z niezłomnymi zasadami wiary objawionej i etyki, co w konsekwencji doprowadza do zła moralnego i upadku. Wtenczas bowiem wytwarza się chaos, zamieszanie i anarchia myśli i haseł, które później powodują w praktyce chorobliwy stan, w ostatecznej zaś konsekwencji śmierć duchową narodu.

W narodzie ogarniętym gorączką szowinizmu, z upadkiem autorytetu Bożego upada również wszelki prawdziwy, prawny i sprawiedliwy autorytet ludzki, bez którego nie mogą istnieć wspólne, solidne i pozytywne dążenia moralne, mogące być uwieńczone trwałymi korzystnymi wartościami. Natomiast występuje zgniły rozkład, nerwowa gorączka, która trawi i zabija wszelką żywotną siłę organizmu narodowego.
W narodzie, trawionym taką gorączką i zaślepionym szowinizmem, nacjonalizm jest najważniejszym i jedynym patentem na autorytet – „świętości narodowe” zastępują wszelką pozytywną moralność, a zbankrutowanych demagogów uważa się nieraz za „narodowych bohaterów i męczenników”. W takim narodzie, jak grzyby po deszczu, rosną wszelkie uzurpatorskie autorytety, które, idąc po linii najmniejszego oporu, schlebiają szkodliwym i zgubnym instynktom, podniecają gorączkę nacjonalizmu, biorą władzę i ster w swoje ręce i prowadzą naród w przepaść. Wśród takich okoliczności każdy demagog staje się autorytetem. Im bardziej gra na najniższych instynktach mas, tym większy ma wpływ i znaczenie. Wówczas powstają w narodzie różne partie z dziwnymi „zasadami”, albo też bez nich, które nawzajem bez litości się zwalczają. Tego rodzaju partie powstają bardzo łatwo, bo każdy zdolniejszy, albo bardziej wpływowy demagog, zdobywszy w oczach jakiejkolwiek grupy autorytet, natychmiast tworzy własną partię. Każdy z tych demagogów uważa siebie za „jedynego zbawiciela narodu”, bo naród, to „on”. Gdy jednak coś nie idzie po jego linii, wtenczas niech raczej ginie naród, aniżeli miałby ucierpieć jego autorytet. Wtedy demagog taki plwa nawet na cały naród, szuka żeru gdzie indziej, a nawet staje się renegatem, wysługuje się perfidnie u obcych ze szkodą własnego narodu.

Cała jednak ta demagogia, cała ta anarchia, wszystkie te autorytety, wszystkie te partie, chociaż siebie wzajemnie i bezwzględnie zwalczają, to przecież w jednym są zgodne, a mianowicie w zaprzeczaniu autorytetu Bożego, w podkopywaniu i niszczeniu wszelkiej moralności i religii.

Jednym słowem, nacjonalizm na podłożu liberalizmu religijnego, a raczej ateizmu, stanąwszy na zasadzie hasła „naród ponad wszystko”, początkowo chce używać prawdziwej religii dla swych własnych celów, a gdy mu się to nie udaje, wysuwa, albo też wspomaga różne sekciarskie, rozkładowe surogaty przeciw prawdziwej religii, operując z zamiłowaniem hasłami racjonalistycznymi w dziedzinie religii i w końcu z reguły podnosi otwarty bunt przeciw Bogu, niszcząc wszelkie Boskie instytucje i ich wpływ.

Bunt ów przeciw autorytetowi Bożemu nie zawsze musi być otwarty i jawny, niszczenie Królestwa Bożego nie zawsze musi być świadome i planowo obliczone, nie mniej jednak wykonuje się je w praktyce. Dlatego nawet wierzący chrześcijanin, nawet kapłan, a co więcej, nawet zakonnik, oszołomiony zatrutą atmosferą mylnie pojętego patriotyzmu i szowinizmu narodowego, może w praktyce wyrządzić sprawom Bożym większe szkody, aniżeli jawny i otwarty liberał, albo ateista. Wystarczy wyjść z mylnego założenia o patriotyzmie i nacjonalizmie, ażeby w dalszej konsekwencji dać się uwieść zwodniczym hasłom, zejść na manowce i zwalczać sprawy Boże, nie zaprzeczając nawet zasadom wiary i moralności, które, rozumie się, zajmują w duszy takiego człowieka miejsce podrzędne, a za to na pierwszym miejscu dominuje efemeryda nacjonalizmu. Wszystko to tym łatwiej mu przechodzi, ze kochać naród swój nie tylko nie jest złem, ale przeciwnie, jest to piękna zaleta, a nawet cnota. I tu kryje się główne niebezpieczeństwo nacjonalizmu. Wystarczy bowiem nieznacznie tylko odchylić się od wiary nadprzyrodzonej, od pozytywnej etyki, albo też przez jakiś czas o nich nie myśleć i na nie nie zważać, a już duszą owładnie fantom nacjonalizmu, który nęci, schlebia egoizmowi, obiecuje wpływy, rozgłos, łatwe zdobycie popularności i sławy. Wystarczy bowiem mieć tylko silne gardło i obrotny język, wystarczy masom schlebiać i potakiwać, wystarczy obiecywać im złote góry i raj na ziemi – a oto gotowy patent na wielkiego działacza-patriotę, na zbawcę i bohatera narodu, nawet na męczennika narodowego.

Rodowód ukraińskiego nacjonalizmu destruktywnego.

Demon nacjonalizmu, który w czasach ostatnich zagarnął pod swój wpływ prawie świat cały, nie oszczędził również narodu ukraińskiego, a to tym więcej, że nacjonalizm ukraiński nie ze wszystkim wyszedł z wiary i miłości Boga i bliźniego, nakazanych prawem Bożym, bo wyrósł na gruncie, który jeszcze nie przesiąkł był należycie duchem Kościoła katolickiego. Dlatego też już w samym początku i u korzeni nacjonalizm ukraiński wadliwy jest i zatruty. Największa bezwarunkowo zasługa narodowego uświadomienia należy się naszemu poecie Tarasowi Szewczence, który całą siłą duszy swej i talentu swego odczuł nieszczęsny los swego narodu. Jednak temu uczuciu narodowemu i uświadomieniu nie dał Szewczenko pozytywnych kierunków, nie zbudował go na pozytywnych zasadach. Zaszczepił bowiem w swoich poezjach racjonalizm liberalny i to dość płytki. On to rzucił bluźnierstwo na najwyższe dostojeństwo N. Panny Marii, jako Matki Boskiej. On to wyśmiał kościół w ogóle, a specjalnie Kościół katolicki. On zgloryfikował hajdamaczyznę, jako też nienawiść względem przeciwników narodowych i wrogów do tego stopnia, że bohaterem u niego jest hajdamaka-ojciec, który zabija dzieci swe dlatego, że były wychowankami konwiktu zakonników katolickich, w którym sam je przedtem umieścił. W końcu przybrał Szewczenko w formę poetycką macierzyństwo „pokrytki”, t. zn. nieślubnej dziewczyny. A więc nacjonalizm Szewczenki obcy jest zdrowym zasadom wiary i etyki. A ponieważ kult Szewczenki stał się u nas najpopularniejszy i powszechny, dlatego też z jego pojęciem nacjonalizmu przeszczepiły się do nas jego błędne i szkodliwe kierunki, które z czasem wytworzyły u nas dzisiejszą zatrutą atmosferę.

Drugim pionierem swoistego ruchu narodowego był Michał Dragomanów, ateista i anarchista czystej krwi. Po Szewczence owładnął on najbardziej w swoim czasie umysłami inteligencji, a przede wszystkim młodzieży, wśród której jeszcze do dzisiaj ma swych zwolenników.

Trzecim autorytetem stał się Iwan Franko, który przy swoim wielkim talencie i encyklopedycznej uczoności wprowadził w nas bezbożną filozofię materialistyczną, a tym samym oziębił i stłumił wzlot ducha ogółu naszego do wysokich i szlachetnych idei.

Są to trzej główni twórcy nacjonalizmu ukraińskiego i całego ruchu nacjonalistycznego wśród narodu ukraińskiego. Obok nich są jeszcze inni, prawie z tymi samymi kierunkami. Wyjątek stanowi Markjan Szaszkiewicz, który pierwszy w Galicji obudził uświadomienie narodowe. On jednak, jako „pop”, nie jest na tyle uznawany wśród naszej liberalnej inteligencji, jakby na to zasługiwał. Nie dziw więc, że z chwilą rozbudzenia u nas świadomości narodowej, rozpowszechniły się i zakorzeniły również zasady, wrogie wierze i religii. Stąd zrodził się u nas liberalizm religijny, jak również wrogi Kościołowi radykalizm, w końcu także jawny ateizm. Te prądy ogarnęły ogół naszej inteligencji, przede wszystkim młodzieży, i wciskają się nawet w sfery włościańskie.
   
 Charakterystyka ukraińskiego destruktywnego nacjonalizmu.

Ów wadliwy, zatruty i szkodliwy nacjonalizm stał się u nas nową religią, podobnie jak materializm u bolszewików. „Ukraina ponad wszystko” – to dogmat naszego nacjonalizmu. Sprawy wiary, Kościoła i religii nie mają w ogóle znaczenia, albo ustąpiły na drugi plan, z łaski tolerowane jeszcze dla tradycji, albo zwyczaju. Wszystko, co jest narodowe, uważa się za święte, cenne i konieczne, a sprawy wiary, Kościoła i religii uważane są jako zbyteczne, nieproduktywne i zacofane. Stąd owa obcość, nieuprzejmość, niepopularność, a nawet wrogi stosunek do wszelkiej akcji, do wszystkiego, co tchnie duchem religijnym. Dlatego też całkiem słusznie radził pewien świecki inteligent redaktorowi organu katolickiego, by, o ile chce organowi temu przysporzyć prenumeratorów i przemienić go na dziennik, niech pod tytułem czasopisma napisze tylko: „liberalny i antykatolicki organ”, a potem może już pisać co chce, nawet w duchu katolickim, a będzie miał zapewnione powodzenie w naszym społeczeństwie. Rada owa wygląda na ironię, ale nie jest bezpodstawna. Duchowieństwo ma u nas o tyle tylko znaczenie, o ile składa ofiary materialne na cele narodowe, zapędza naród w sieci działaczy narodowych – przede wszystkim podczas wyborów – i rzetelnie spełnia ich rozkazy. Obelżywe słowo „pop” – to powszechna nazwa kapłana. Biskup powinien być również tylko służalcem wszelkich narodowych komitetów i słuchać ich rozkazów, nawet w sprawach kościelnych. Prasa nacjonalistyczna albo też ulica – to trybunały, które mają u nas już tradycyjne prawo sądzenia Biskupów. Nasze tradycje narodowe, albo też jakiekolwiek poczynania, prawie nigdy nie wychodzą z zasad wiary i religii. Z początku nie występują one wprawdzie przeciw Kościołowi i nawet uwydatniają swoją „przychylność i życzliwość” względem niego, potrzebują bowiem „popów”, ażeby pomagali i agitowali. Owe jednak instytucje, jak również i inne objawy życia narodowego, były i są tylko poczwarkami, z których wylegały się i wylęgają zabójcze hasła i destruktywne prądy, które zagrażają zniszczeniem całego narodu. Dzięki swej nacjonalistycznej firmie i marce nie mają w społeczeństwie naszym opinii niebezpiecznych i zgubnych, ale na odwrót, cieszą się wpływem i powodzeniem. Co jest bowiem narodowe, to musi być święte, nietykalne, chociaż byłoby nawet zgniłe, rozkładowe i zanosiło trupem.

Nasze instytucje i organizacje na tle wypaczonego nacjonalizmu.

Weźmy dla przykładu Towarzystwo „Proświta”. Wszyscy byli nią z początku zachwyceni. Ze strony duchowieństwa popłynęły ofiary materialne, bogate darowizny. Nie szczędzono trudów dla jej spopularyzowania i rozpowszechnienia. Założenie czytelni „Proświty” w parafii było wprost punktem honoru i powagi księdza w naszym społeczeństwie. „Proświta” zdobyła sobie potężne wpływy między ludem. Przyznać też należy, że z początku wykonywała wielką pracę i wywierała korzystny wpływ swymi wydawnictwami w formie oświatowych książeczek, między nimi nawet religijnej treści. Ale z czasem poczęło w tej „Poświcie” światło gasnąć. Przeszła bowiem na liberalizm i wpływy jej okazały się negatywne i szkodliwe. Czytelnie „Proświty” po parafiach – czego nikt nie może zaprzeczyć – stały się w przeważającej części gniazdami radykalizmu, schroniskiem sekciarstwa, rozkładu moralnego, a nawet selrobizmu i bolszewizmu. Nie należy się jednak temu dziwić. Na jednym bowiem walnym zgromadzeniu „Proświty” wybrano zarząd główny, w skład którego wchodzą również i radykałowie, a prezes zarządu, jak informowała prasa, zainterpelowany, czy dalej stoi na stanowisku radionofilskim, które podkreślił był przedtem przy pewnej sposobności, nie dał żadnej odpowiedzi.

Co do czytelni „Proświty” po parafiach, to ogółem dają się słyszeć narzekania księży, którzy muszą toczyć wprost walki z tymi czytelniami. Szczęśliwym się czuje ten ksiądz, który nie ma takiej czytelni w swojej parafii.

Do tego samego celu, co „Proświta”, zdążają również i inne nasze instytucje narodowe, m.in. także „Ridna Szkoła”, o ile nie wstąpi na drogę pozytywną, albo jeżeli duchowieństwo nie postara się o ukraińskie szkoły katolickie, co znowu nie jest tak trudne do wykonania. W przeciwnym zaś wypadku duchowieństwo gotowe mieć, oprócz czytelń „Proświty”, również i placówki „Ridnej Szkoły”, jako rozsadniki destruktywnych kierunków.

Powiatowe kółka „Ridnej Szkoły” tu i ówdzie stoją wprawdzie pod kierownictwem ludzi wierzących, jednakowoż nie ma tam zabezpieczonego na przyszłość wpływu chrześcijańsko-katolickiego. Idzie zaś głównie o centralę „Ridnej Szkoły”. Lat temu parę postawiono ze strony dwóch naszych Ordynariatów żądanie, by do zarządu głównego wchodzili ex offo, a nie drogą wyborów, również delegaci Ordynariatów. Temu jednak żądaniu sprzeciwiono się z błahych i nie uzasadnionych powodów. A gdy na walnym zgromadzeniu „Ridnej Szkoły” kwestię ową rozpatrywano, podniosły się głosy, ażeby „Ridna Szkoła” była nawet bezwyznaniowa. Na owym zgromadzeniu nie powzięto wprawdzie w tym kierunku żadnej decyzji i sprawa ta do dziś spoczywa. Widać jednak, że na przyszłość nie ma żadnej rękojmi co do chrześcijańsko-katolickiego wychowania w „Ridnej Szkole”.

Obok innych naszych instytucji, „Proświta” i „Ridna Szkoła” są u nas najpopularniejsze, a równocześnie i najpotrzebniejsze, dlatego też bardzo trzeba uważać i dołożyć wszelkich starań, by istniały one i rozwijały się na trwałych i pozytywnych podstawach, w przeciwnym bowiem razie spowodują tym większe zniszczenie w narodzie. I dlatego właśnie w latach ostatnich wskazywałem publicznie w moich argumentowanych odezwach do kleru mego na mylną i niebezpieczną drogę, na jaką wstępują nasze instytucje narodowe, wskazując między innymi na „Proświtę” i „Ridną Szkołę”. Nie występowałem przeciwko nim, jako takim, przeciwnie, zaznaczyłem potrzebę takich instytucji u nas, jednakowoż, o ile mają one przynieść prawdziwą korzyść naszemu narodowi, muszą stać i rozwijać się na zasadach Kościoła i etyki katolickiej. I za to spotkałem się z oburzeniem i osądzeniem, bo są to przecież instytucje „narodowe” i naruszać je, chociażby w imię słusznej konieczności, oznacza u nacjonalistów zbrodnię wobec obrażonego „majestatu narodowego”.

Na walnym zgromadzeniu „Ridnej Szkoły” w r. 1931 jakiś parobczak począł odczytywać pismo, ułożone – jak twierdzi opinia ogółu – przez jednego z panów inteligentów. W piśmie tym powiedział m. in.: „Nam, włościanom, nie podoba się wystąpienie biskupa Chomyszyna przeciw 'Ridnej Szkole'.” Przeważająca część zgromadzenia przyjęła ten występ rzęsistymi oklaskami. – Ośmielony tym parobczak, zaprzestał już nawet tytułować Biskupa i mówił „prosto”, pozwalając sobie na głupie dowcipy o naszej Hierarchii: „Nie chcą, ażeby gimnazjum „Ridnej Szkoły” było imienia Franka? A może chcą, aby nazywało się imieniem Ilkowa?” I za to dostał huczne brawa. A prezydium zgromadzenia nawet nie zareagowało ani słówkiem!

Naoczny świadek owego zebrania, tak m. in. opisał w prasie swoje wrażenia: „We wspomnianej napaści ani jednego argumentu, ani jednego słówka rzeczywistej krytyki. Tylko, jak to mówią, 'nie podobał się występ Biskupa', a dlaczego się nie podobał, ani słowa. A zachowanie się prezydium! A zachowanie się przeważającej części zgromadzenia! Oni to przeistoczyli zgromadzenie w widowisko dawnego Zaporoża, które klaskało i krzyczało z radości, gdy jego dowódcy sypano śmieci i błoto na głowę. Czytajcie jakąkolwiek historię, jakich chcecie narodów, a nigdzie nie znajdziecie takiego zwyczaju, ażeby dowódcy sypać na głowę błocisko wśród radości ogólnej. I dlatego właśnie, że nasi Zaporożcy mieli tego rodzaju zwyczaje, nie stworzyli niepodległej władzy na wielkim obszarze, nie potrafili zbudować ani jednej twierdzy, ani jednego kawałka muru. Gdy skończyło się ich istnienie, pozostały po nich tylko wspomnienia. Smutne, ale prawdziwe.” (Nowa Zoria, 2.4. 1931. Nr. 24).

Po tym wszystkim Zarząd „Ridnej Szkoły” miał czelność zwrócić się do znieważonego w ten sposób na zgromadzeniu Biskupa, z prośbą, o polecenie duchowieństwu zajęcia się kolędą na rzecz „Ridnej Szkoły”. Z wydaniem sądu o takim zachowaniu się Zarządu Głównego „Ridnej Szkoły” wstrzymuję się, bo nie mam na to odpowiednich słów.

Nie dziw więc, że i podczas zgromadzenia „Ridnej Szkoły” w r. 1932 jeden z akademików wystąpił przeciwko mnie z ciężkim zarzutem, że ja, którego on zresztą nie uznaje za Biskupa, kradnę zbiórki na „Ridną Szkołę” z okazji kolędy. Jest to ciężki i krzywdzący mnie zarzut, gdyż wszystkie zbiórki, zebrane przez duchowieństwo z okazji kolędy w Diecezji, rozdzielam pomiędzy prywatne szkoły ukraińskie, a wykaz i sprawozdanie ze zbiórek i wydatków przesyłam rok rocznie do Głównego Zarządu „Ridnej Szkoły”, a nadto ogłaszam w „Wiadomościach diecezjalnych”. Widać, że tego było już za dużo nawet samemu prezydium zgromadzenia, które zareagowało na to, odbierając głos owemu akademikowi, a jeden z obecnych inteligentów zaprotestował przeciw tak zuchwałemu i niesprawiedliwemu wystąpieniu.

Z poważnej strony spotkałem się z zarzutem, że nasze instytucje oświatowe („Proświta”, „Ridna Szkoła”) są niby drugim naszym Kuratorium i do nich powinni wstępować dobrzy kapłani, bo gdy oni będą się ociągać, wtenczas siłą faktu staną drzwi otworem dla wszystkich wysłanników szatana, z ich zgubnymi siłami i hasłami, wrogimi nauce, św. Kościoła kat. Wtenczas głosiciele szatana będą niszczyć naukę św. Kościoła, a nie będzie komu stanąć w obronie J. Chrystusa i Jego św. nauki. Niech lewicowcy ustępują przed naszym, a nie my, katolicy, pod ich naciskiem.

Na ten zarzut odpowiadam: Jest to już stara piosenka, którą zawracało i zawraca sobie głowę duchowieństwo. Zamiast bowiem zapobiec złemu, duchowieństwo raczej dawało i daję firmę, pod która zło wzmaga się i wzmacnia. Duchowieństwo bowiem, jako mniejszość, nie miało i nie ma rozstrzygającego głosu. Tego rodzaju mentalność jest mentalnością ogółu naszego duchowieństwa i jest naszą bolesną tragedią, która skończy się katastrofą duchowieństwa i narodu. Z tego też powodu spadnie przekleństwo J. Chrystusa na duchowieństwo za to, że nie zorientowało się w sytuacji i nie zapobiegło niebezpieczeństwu, że nie odczuło zatrucia naszego nacjonalizmu już w korzeniu, który idzie zawsze w lewo, jak też i za to, że nie zabezpieczyło, jak należy, naszych instytucji przed tym zgubnym wpływem, albo, że samo nie postarało się założyć takich samych instytucji pod wpływem Kościoła. Jak dowodzi doświadczenie i rozwój naszego nacjonalizmu, nie lewi ustąpią pod naszym naciskiem, lecz oni to kopną duchowieństwo, gdy wzrosną w siłę pod dotychczasową egidą naszego duchowieństwa. Dzięki tej formie katastrofa wprawdzie się opóźni, ale wybuchnie za to z tym większa mocą ku ruinie Kościoła naszego i narodu. Lecz o tym będzie jeszcze później mowa. 

Niszczenie prawdziwych autorytetów i wysuwanie fałszywych.

U nas słowa same „naród”, „sprawa narodowa”, „dobro narodowe” stały się jakimiś hipnotyzującymi hasłami, jak również najwyższą, absolutną dewizą, jaka ma zastąpić nie tylko formę, ale i wszelką treść. Wystarczy powiedzieć: „w imię sprawy narodowej”, lub „dobra narodowego”, a już ludzie darzą to nieograniczonym posłuszeństwem i zaufaniem bez zastrzeżeń, nie zastanawiając się, do czego prowadzi owa „sprawa narodowa”, czy „dobro narodowe”, jak również nie pytając, kto i jakiej wartości jest ten, który sprawę tę podnosi. Nie dziw więc, że gdy młody parobczak podczas walnego zgromadzenia „Ridnej Szkoły” „w imię sprawy narodowej” rzuca błotem na Biskupa, wówczas zebrani ku ogólnej radości biją mu brawo. W ten sposób powstają u nas różne niepowołane „autorytety narodowe”, a prawdziwa i prawowita władza, która ma wszelkie znamiona prawdziwego i słusznego autorytetu, pada wyśmiana i zlekceważona. Niestety jednak wszelką prawowitą i słuszną władzę, ale również ludzi poważnych i rozważnych, którzy mają doświadczenie i zasługi, usunięto na bok i zlekceważono. U nas dochodzi już do tego, że nawet ulica staje się trybuną, przed którą pociąga się do odpowiedzialności wszystkich, którzy nie idą po jej linii. Dodajmy jeszcze do tego naszą młodzież, która dyktuje i terroryzuje! Czy wśród takiej anarchii możliwe jest u nas jakiekolwiek porozumienie i wspólna owocna praca?

Do seminarium duchownego zgłaszają się kandydaci na pierwszy rok. Między nimi wielu usilnie prosi o przyjęcie, bo są ubodzy i nie mają możności rozglądnięcia się za innym chlebem. Przyjęci do seminarium, dostają bezpłatnie całe utrzymanie i pomieszkanie. I nie upłynął jeszcze jeden miesiąc, a już zwołują potajemnie więc i uchwalają pójść demonstracyjnie do Katedry na Nabożeństwo żałobne w dniu 1 listopada za ukraińskich bohaterów poległych na wojnie. A gdyby któryś z kolegów miał odwagę nie podporządkować się tej uchwale, będzie zbojkotowany, albo, innymi słowy, dostanie ekskluzję koleżeńską. Motorem jednak tej uchwały alumnów byli ludzie świeccy spoza seminarium, którzy tak to postanowili. Podkreślam, że Rektorat zarządza zawsze nabożeństwo i św. Komunię w seminarium za poległych bohaterów ukraińskich. Po takiej uchwale wysyła więc delegację do rektora, ażeby pozwolił, a raczej przyjął do wiadomości pochód demonstracyjny do Katedry. – Pytam więc, z jakiego tytułu i jakim prawem alumni z pierwszego roku mogli w ogóle zbierać się na więc i uchwalać pod terrorem coś podobnego? Oczywiście, że cały ten kierunek szedł zawsze w lewo i dlatego z niego to wyłonił się kierunek radykalny, który jest poprzednikiem selrobizmu i bolszewizmu.

Na Zachodniej Ukrainie dwa główne kierunki, t. zn. wszystko, co występuje pod marką ukraińskości, jako też wszystko, co występowało i występuje pod marką rusofilstwa, wszystko jedno, czy prawego, czy lewego, aż do czerwonego włącznie – oba one są na wskroś niezdrowe i to z tych samych przyczyn, tylko, że w innych formach. Te przyczyny polegają wyłącznie na pragnieniu zdobycia i zabezpieczenia sobie, ewentualnie swemu narodowi, „dobrego”, t. zn. sytego życia na tej ziemi. Ta tylko różnica zachodzi między nimi, że pierwszy kierunek: ukraiński, zamierza zdobyć to „dobre” życie własnymi siłami, a drugi siłami bratniej Moskwy. Oba te kierunki są niezdrowe przez swój liberalizm. Liberalizm ów wszędzie jednakowy, najbardziej konsekwentnie okazał się w bolszewizmie. A bolszewizm – jest to ruch bezwzględny, gdy idzie mu o osiągnięcie swych celów. Na Ukrainie przybrał on maskę nacjonalizmu ukraińskiego, aż do „addielenja”, w tym celu, by naród ukraiński, a przede wszystkim jego inteligencję, przywabić do siebie i złowić w swe sieci. Osiągnąwszy swój cel, niszczy teraz inteligencję ukraińską, a wieśniaków ukraińskich wysyła na Sybir, na Sołowki, albo zabija głodem i gnębi w tiurmach. W ostatnich czasach zaczęli używać bolszewicy maski nacjonalizmu również i w Galicji, ażeby tym łatwiej omamić i złowić ciemnych w swe sieci, a przede wszystkim wciągnąć młodzież w swe organizacje. Biada nam, jeżeli nie przejrzymy! Bolszewizm ten przybiera nie tylko maskę nacjonalizmu, ale gotów wziąć na siebie nawet maskę tolerancji religijnej, czego pierwszą nutę słyszeliśmy już w mowie komunisty na posiedzeniu Politbiura w Moskwie. I dlatego jesteśmy gotowi jeszcze widzieć, oprócz zawziętej agitacji nacjonalistycznej, prowadzonej przez bolszewików na naszej ziemi, również i perfidnie proklamowaną przez nich tolerancję religijną. Bo kto idzie w obłudnej pielgrzymce do Mekki z przyczyn politycznych, ten z tych samych przyczyn pójdzie również w pielgrzymce do naszego Kościoła. Jednakowoż tego rodzaju sposoby, chociaż niebezpieczniejsze dla Kościoła od otwartego wrogiego stosunku, skończą się tak samo, jak i otwarte prześladowanie, bo Bóg nie pozwoli siebie oszukiwać.

Co się tyczy naszych stronnictw lewicowych, to wprawdzie i inne narody je mają, a nawet lewe stronnictwa wyłaniają się tam z prawych, jednakowoż jest wielka różnica między stosunkami u nas, a u innych narodów. Gdzie indziej stronnictwa prawicowe nie tylko nie tolerują, ale nawet zwalczają partie lewicowe, a u nas nie ma właściwie stronnictw prawicowych, bo wszystkie prawie są lewicowe, a różnią się tylko stopniowaniem: o ile które z nich więcej, albo mniej obce lub wrogie są Kościołowi i wierze.

Gdy obok czytelni „Proświty” zakładali radykałowie swe czytelnie i tworzyli swoje organizacje, nacjonaliści ukraińscy nie zdobyli się nawet na sprzeciw, godny uwagi. Ale, kiedy Biskup katolicki polecił duchowieństwu zakładać czytelnie parafialne i tworzyć organizacje pod opieką Kościoła, wtenczas powstał pomiędzy nacjonalistami wielki krzyk, że rzekomo Biskup „rozbija jedność narodową”, że „łamie front narodowy” i t. p.

Gdy radykałowie nie tylko zakładali swe czytelnie i organizowali swe towarzystwa, ale nawet prowadzili całą swą pracę rozkładową, nacjonaliści ukraińscy, po paru delikatnych uwagach, patrzyli na całą tę pracę radykalną tak, jak gdyby jej nie było i wkrótce poczęli nawet z nimi wchodzić w symbiozę.

Główni liderzy radykalizmu agitowali na wiecach, tworzyli swe kadry, deprawowali lud, stawiali swych kandydatów na posłów – i to wszystko prasa nacjonalistyczna tolerowała. Dlaczego? Bo owi liderzy plugawili Biskupa, wyśmiewali „popów” i niszczyli wiarę i religię. Natomiast wszelką działalność na polu kościelnym i religijnym uważało się i uważa za „wstecznictwo”, a nawet niebezpieczeństwo dla „sprawy narodowej” i dlatego należy ją zwalczać. Jednym słowem – wszystko, co ma u nas piętno religii objawionej, etyki chrześcijańskiej i Kościoła katolickiego, jest w oczach naszych nacjonalistów zbędne, albo szkodliwe i wrogie. A przyczyna tego jest ta, że ruch nasz narodowy wyszedł z błędnego założenia, był już w korzeniu swym zatruty, a w dalszym rozwoju staje się wrogi i zgubny nie tylko dla Kościoła i wiary, ale również dla wszelkiego pozytywnego i kulturalnego dobra narodu. Koniec końców obłędny nacjonalizm we wszystkich swych formach doprowadził naród nasz do bardzo ciężkiego położenia na wszystkich odcinkach życia publicznego i to pod każdym względem, co powinni wszyscy już dojrzeć i nad tym poważnie się zastanowić. 

  Obłędny nacjonalizm prowadzi do pogańskiego światopoglądu.

Nacjonalizm począł u nas przybierać cechy ducha pogańskiego, albowiem wprowadza pogańską etykę nienawiści, nakazując nienawidzić wszystkich, którzy są innej narodowości, a nawet wzbraniając nieść im pomoc i okazywać miłosierdzie w ich nieszczęściu. To właśnie jest przeciwne etyce chrześcijańskiej. Chrystus bowiem nakazał słowem i swoim przykładem miłować bliźnich swoich i to nie tylko przyjaciół i swoich, ale również i wrogów osobistych, oraz ludzi obcych narodowością. Również Zbawiciel nakazuje ratować nieszczęśliwych bez względu na to, czy są oni tej samej narodowości, czy też obcy, przyjaciele, czy nieprzyjaciele.

Gdy w r. 1931 powódź na Wileńszczyźnie spowodowała wielkie szkody i mnóstwo ludzi pozbawiła dachu nad głową i chleba, wtenczas zarządziłem składki w diecezji na rzecz poszkodowanych powodzią. I to osądziła nasza prasa nacjonalistyczna, jako coś niezgodnego z nacjonalizmem ukraińskim. Czy nie jest to duch pogaństwa? A przecież, gdy w naszych okolicach lat temu kilka powódź wyrządziła również wielkie spustoszenie, wtenczas z Wileńszczyzny przyszła nam pomoc, i to poważna! Zauważę, że z naszej diecezji wpłynęła dość skąpa kwota (około 2.000 zł.), a nie wielkie tysiące, i nie na Mazurów, jak to pisała prasa nacjonalistyczna.

Ostateczna konsekwencja.

Ale nie tylko duchem pogańskim zaczął zionąć nasz ukraiński nacjonalizm. Co gorsza, na tle nacjonalizmu ukraińskiego zjawiły się oznaki pewnego rodzaju satanizmu. Mam przed sobą fotografię „Leśnych Czartów” po balu. Fotografia ta przedstawia przeszło setkę mężczyzn i kobiet, w młodym i średnim wieku, w strojach balowych, a nad nimi unosi się diabeł z rogami, z długim ogonem i przygrywa na dwóch fujarkach.

Tutaj już chyba klerykalne pismo „Nywa” nie potrafi bronić tak, jak przedtem broniło ogólnie znanej sprawy sztandaru ukraińskich skautów, którzy przybrali sobie dziwną nazwę „Czartów leśnych”, wyjaśniając, że „Czarci występują na sztandarze tym tylko jako dodatek dekoracyjny, jak np. wszystkie zwierzęta na godłach, albo potwory w budownictwie gotyckiego kościoła” („Nywa” Nr 7-8, 1929, str. 320). Wyjaśnienie to bardzo niezręczne i naciągnięte. Wprawdzie na tym sztandarze pod włócznią, jaką kończy się drzewce sztandaru, wyrzeźbione są dwa krzyże z jednej i drugiej strony, ale głównym obiektem, głównym celem, finis propter quem i główne miano nie są krzyżowe znamiona, ale czarci leśni, dewiza skautów, którzy nie nazwali siebie krzyżakami, ale „Leśnymi czartami”. Na świątyniach bywają czasem rzeźby różnego rodzaju zwierząt, ale świątynie zbudowano na chwałę Bożą, a nie na chwałę tych zwierząt. Zwierzęta więc, umieszczone na budowlach chrześcijańskich, są tylko wyrazem tej ogólnej chwały, jaka należy się Bogu od wszystkich zwierząt. Zaznaczyć w końcu należy, że odbyła się także uroczysta akademia „Leśnych czartów”, na której „archidiabeł”, komendant skautów, wygłosił uroczystą mowę. A więc nie jako Archanioł w walce z diabłami, ale jako „archidiabeł” – dowódca diabłów. (Dokładny opis tego dziwnego „święta” skautowego podała nasza prasa).

Ale chociaż „Nywa” mogła jeszcze jako tako tuszować przykre wrażenie, a nawet zgorszenie z powodu tego „dziwnego” sztandaru „Leśnych czartów” – dzieciaków, to jednak uczestników balu „Leśnych czartów”, mężczyzn i pań w wieku dojrzałym, nie można w żaden sposób usprawiedliwić, gdyż stanęli do tańca otwarcie pod godłem czarta rogatego, chociażby pod imieniem pogańskiego bożka Fauna.

Do takiego, można powiedzieć obłąkania, dochodzi każdy nacjonalizm, który lekceważy albo ignoruje zasady wiary objawionej i etyki chrześcijańskiej. 

Obłędny nacjonalizm wstrzymuje uzdrowienie narodu.

Gorączka nacjonalizmu trawi organizm duchowy narodu, odbiera rozsądek i rozumną, wszechstronną orientację, utwierdza upór i nie dozwala uzdrowić narodu. Jak każdy człowiek z osobna, tak też i naród może mieć chwile przyćmienia i może zbłądzić. Jednakowoż, jeśli nie ma zreflektowania i opamiętania, wtenczas nie ma i nadziei na ratunek. Tak też teraz u nas wygląda. Przywódcy i rzekomi patrioci narodowi tak dalece opanowali i zahipnotyzowali naród, że niejedna zdrowa myśl, rada i przestroga nie znajduje zrozumienia. Na odwrót, uważa się ją za szkodliwą dla „sprawy narodowej”. Jest to najstraszniejszy symptom nieuleczalnej choroby. Ogólną zasadą i taktyką naszych nacjonalistów jest: nie odkrywać ran, nie wskazywać na grożące niebezpieczeństwo, natomiast usypiać, zamydlać oczy, podsycać gorączkę nacjonalistyczną, łudzić niezniszczalną nadzieją, spychać całą winę na przeciwników, gdyż to najlepiej popłaca. A przecież zabójca jest taki lekarz, który nie zwróci uwagi choremu na groźny stan jego zdrowia, ale wmawia w niego jak najlepsze zdrowie. Zabójca jest ten, kto nie chce zbudzić ze snu bliźniego swego, kiedy pali się dom jego. Gorszym od zwierza dzikiego jest ten ojciec lub matka, którzy, widząc grzechy i błędy swych dzieci, nie upominają ich i nie starają się ich poprawić. U nas mnóstwo jest takich zabójców, mnóstwo fałszywych proroków, komediantów i błaznów zamaskowanych, wilków w owczej skórze, którzy dla popularności, dla dogodzenia swej ambicji oraz dla swej korzyści osobistej, schlebiają narodowi, ponętnie miłymi słówkami głaszczą jego uszy, a każdego, kto odważy się wystąpić przeciwko nim i zdemaskować ich obłudę, wyśmiewają, albo terroryzują, obsypują w nacjonalistycznych pismach błotem niesumiennych i bezpodstawnych kłamstw i ogłaszają go jako wroga i szkodnika narodu. Największym błędem, a równocześnie i karą narodu jest to, że uwiedziony przez fałszywych proroków, da im posłuszeństwo, polubi, i uważa ich za swoje bóstwo. „Albowiem będzie czas, gdy zdrowej nauki nie ścierpią; albo według swoich pożądliwości nagromadzą swoich [na]uczycielów, mając świerzbiące uszy. A od prawdy słuchanie odwrócą, a ku baśniom się odwrócą” (II Tymot. 4, 3-4).

W mym liście pasterskim, ogłoszonym w roku 1931 „O politycznym położeniu narodu ukraińskiego w państwie polskim”, usiłowałem zająć jak najbardziej obiektywne stanowisko. Nie szczędziłem ani Ukraińców, ani Polaków. Następnie wskazałem na jedyne możliwe dla nas i konieczne wyjście z naszego teraźniejszego położenia, które zawinili właśnie nasi prowodyrzy-politycy. Wiem, że większość, przeczytawszy list ten, przyznała mi rację, ale czekała, co na to powie nacjonalistyczna prasa ukraińska. Tymczasem prasa ta potępiła mój list i obrzuciła go obelgami. Za tym głosem poszedł następnie również i ogół społeczeństwa ukraińskiego. Jest to dowodem, jak mało kto u nas myśli i kieruje się własnym rozsądkiem. Wszyscy idą na oślep za głosem prasy. Prawie jak stado niemych owiec, pozwala ukraińskie społeczeństwo prowadzić się przez niepowołanych prowodyrów. Nawet czasopisma radykalne i komunistyczne przyznały coś niecoś wartości politycznej owemu listowi, tylko narodowe zwalczały go obłudnie w całości.

U nas tylko opór pryncypialny, opozycja pryncypialna i zarazem hasło pryncypialne: „Wszystko albo nic”. Wojnę przegraliśmy z własnej winy, państwa swego nie zbudowaliśmy z powodu naszej nieudolności. Jednakowoż nawet po przegranej mogliśmy jeszcze osiągnąć wielkie korzyści polityczne. Upór jednak nasz, nieudolność nasza wszystko to zaniedbała i straciła. Na każdym kroku przegrywaliśmy w dalszym ciągu. Nasi politycy-nacjonaliści całą swoją uwagę i nadzieję zwrócili na Genewę, na Ligę Narodów, na zagranicę. Zbierano składki dla różnych delegatów i na politykę zagraniczną. Byliśmy pewni wygranej, przynajmniej w sprawie „pacyfikacji”, przeprowadzonej u nas przez polskie władze w r. 1930. A tymczasem jakże sromotnie sprawę naszą przegrano! Wszystkie żale nasze odrzucono jednogłośnie i to jeszcze z drwinami, bo Liga Narodów wyraziła żal, że rząd polski nie odszkodował niewinnie pokrzywdzonych w czasie pacyfikacji. Co za ironia!...

W ten sposób więc, przy pomocy opozycji pryncypialnej, przez cały ten czas politycy nasi przegrywali zawsze, a w wyżej wspomnianym wyroku Ligi Narodów całkowicie już przegrali. Gdy tak się już stało, należało przynajmniej spojrzeć teraz rzeczywistości w oczy, wyciągnąć naukę z dotychczasowego błędnego kierowania sprawami narodu i zastanowić się nad możliwymi sposobami wyjścia z tego nieszczęśliwego położenia. Nie! Prasa nacjonalistyczna dalej hipnotyzuje naród i utrzymuje go w błędzie. Ona to podniosła hasło konsolidacji na jednym froncie wszystkich partii. Jakiż więc będzie ten front? Jakaż idea realna będzie go podnosić na duchu? Czy przy pierwszym lepszym ciosie wszyscy nie rozbiegną się, jak to zwykle u nas bywa? Czy może przed tym frontem rząd polski przestraszy się i prosić będzie o pardon? Gdzie gorączka zaciemni umysł i odbierze zastanowienie, tam nie ma dojrzałej i rozumnej decyzji. Nie zaprzeczam, że nawet wśród niepowodzenia nie należy tracić ducha i odwagi, na odwrót, należy naprawiać z całym samozaparciem złe pociągnięcia, wytyczyć drogę pewną i pozytywną, cel dalszej pracy i postępowania. Jednakowoż ukrywać zło, usypiać naród zatrutymi narkotykami, podtrzymywać jego malignę – to straszne zabójstwo. Naród, któremu nikt nie odkrywa, albo nie ma odwagi odkryć błędnej jego drogi, lub naród, który nie chce przyjąć zdrowej rady, albo tak dalece jest już schorowany, że nie może przyjąć zdrowej rady i skutecznego lekarstwa – jest narodem nie do uzdrowienia.

Natio insanabilis.

Krótkowzroczny upór obłędnego nacjonalizmu.

W naszym życiu publicznym panuje opozycja pryncypialna i upór pryncypialny z bardzo krótkowzroczną orientacją. Nasi czołowi politycy wzięli w arendę ruch życiowy i rozwój narodu nawet na polu kościelnym. Dlatego nawet korzystna i konieczna sprawa, kiedy nie wyjdzie od owych polityków (oni to nazywają: „od dołu”), albo kiedy oni jej nie aprobują, będzie osądzona jako szkodliwa i wroga sprawie narodowej. Dowodów na to mamy bardzo wiele.

Swego czasu, kiedy szło o konieczną reformę Zakonu OO. Bazylianów, wtenczas podniósł się ogólny krzyk, posypały się protesty, interpelacje, słowem całe „społeczeństwo” zaprotestowało, jak to się mówi: „Hromada nie zgadza się”. Jednakowoż, mimo głośnego i ogólnego krzyku, reformę przeprowadzono, a teraz wszyscy uważają reformę tę za korzystną, nawet za bardzo korzystną, Tak bywa u nas zawsze. Najsamprzód ganimy, a potem chwalimy. Podobnie ma się sprawa z reformą kalendarza. Ile to było napaści, kiedy w diecezji Stanisławowskiej wprowadzono kalendarz nowego stylu! Pod naporem formalnego gwałtu kalendarz ten musiał zostać zawieszony. A tymczasem teraz dają się słyszeć głosy, już nawet w prasie nacjonalistycznej, za wprowadzeniem nowego kalendarza dla wszystkich i to natychmiast. Tak bywało u nas zawsze, we wszystkim i do dziś dnia tak się dzieje. Była jedna, była druga sposobność osiągnąć pewne pozytywne wyniki na polu politycznym albo oświatowym. Nasi patrioci stanęli na stanowisku opozycji: „Hromada nie zgadza się”. Kto występował z inną myślą, tego osądzano jako wroga, lub nawet jako zdrajcę. Później byliśmy gotowi przyjąć to, cośmy przedtem odrzucili, ale było już za późno. Konstelacja zmieniła się, a my wychodzimy z próżnymi rękami.

Nerwowość i płytkość zatrutego nacjonalizmu.

Sprawy życiowe narodu, na wszystkich odcinkach jego rozwoju, wymagają wielkiej ostrożności i dojrzałego, głębokiego zastanowienia i namysłu. Tymczasem gorączka nacjonalizmu powoduje nerwowy pośpiech i płytki, dorywczy sposób myślenia; stąd owo bez zastanowienia lekceważenie i łamanie zasad, nie powiem nadprzyrodzonej, wiary, ale i zasad przyrodzonego zdrowego rozumu i życiowych spraw narodu. Żyjemy z dnia na dzień plotkami, pragniemy sensacji, wyławiamy bez różnicy wszelkie hasła, którymi dzisiaj przejmujemy się, a jutro je odrzucamy. Brak u nas stałych i uzasadnionych norm w postępowaniu i w życiu. Tak ma się rzecz ze starszymi. Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa z młodzieżą, nad którą starsi stracili wpływ. Młodzieżą naszą owładnął duch stepu, który buja, pędzi po jarach, podnosi się do góry, pada na ziemię i znika, zostawiając po sobie tylko zawrót głowy i rozstrój.
Do czegóż więc doszliśmy? Do ruiny! Naród ukraiński w Polsce doszedł do „znaczenia” zera politycznego. Na Wielkiej Ukrainie zabija się nasz naród, niszczy się bowiem w nim nawet to, co stanowi treść ludzkości. Na Zakarpaciu również grożą prądy destrukcyjne. W Rumunii mała garstka ledwo wegetuje. A na emigracji, za morzem, rośnie obfite żniwo złowieszczego tutejszego posiewu.
  
Ogół naszej inteligencji pod względem religijnym.

Ogół inteligencji naszej, jak poprzednio powiedziano, jest albo liberalny, albo radykalny, albo też ateistyczny. Reszta zachowuje się biernie i nie ma odwagi wystąpić zwartym szeregiem i sprzeciwić się pracy destrukcyjnej, która się u nas zadomowiła. Reszta zaś, to katolicy raczej z imienia, powierzchownie, a nie z wewnątrz, z przekonania. Niejedni z nich nie znają i nie rozumieją nawet elementarnych prawd katechizmu, sumienie mają zabagnione, latami żyją w grzechu i nie uważają za potrzebne oczyścić duszy swej w św. Sakramencie Pokuty. Nie rozumieją, co to jest Kościół. Chodzą do murowanego albo drewnianego kościoła, a dla Kościoła, założonego przez Jezusa Chrystusa, są cudzymi. Podobni są do tych chłopów-radykałów, co to w kościele modlą się, a na wiecach ujadają przeciw Kościołowi i przeciw księżom, bo, jak mówią, wierzą w Chrystusa, a tylko „popów” nienawidzą.

Są jeszcze i tacy inteligenci, którzy widzą, do czego doprowadził ateizm, chcieliby więc nawet zawrócić z tej niezdrowej drogi, rozumie się wyłącznie w celach ziemskich t. zn. w celu wzmocnienia swego narodu i swego stanowiska. Mówią on nieraz: „Cóż, kiedy nie możemy wierzyć!”. Ludzie owi zapominają po pierwsze, że wiara w prawdy nadprzyrodzone nie jest dana gwoli celom ziemskim, a po drugie, że ażeby wierzyć, muszą u dorosłych współdziałać dwa czynniki, a mianowicie: łaska Boża i wola ludzka. Kiedy wola ludzka uparta, wtenczas łaska Boża na nikogo nie spływa. Są to dwa korzenie wiary w prawdy nadprzyrodzone i gdyby chociaż jednego z nich brakowało, wtenczas wiary nie ma i nie będzie.

Jak słyszę, jedno z towarzystw, co to sobie przybrało nazwę „katolickie”, nie odważyło się urządzić wiecu protestacyjnego przeciw masońskiemu projektowi prawa małżeńskiego, bo między członkami tego „katolickiego” towarzystwa były podzielone zdania w tej kwestii. To znaczy, że są członkowie, którzy chociaż mianują siebie katolikami, są przecież za niekatolickim małżeństwem. Czy nie jest to ironia!

Podobnie jak ogół inteligencji odchylił się od stałych zasad wiary i etyki, tak też nie ma on stałych i wyrobionych pojęć i norm w świeckich sprawach życiowych. I dlatego ogół naszej inteligencji pod względem swego intelektu i orientacji schodzi prawie do poziomu szarego tłumu, który również, nie mając jasnych poglądów i zasad, idzie ślepo na lep agitatorów. I dlatego ogół naszej inteligencji zmienia z dnia na dzień swoje przekonania i swój front pod dyktatem prasy. Kiedy ów ogół inteligencji gani lub chwali, sam nie wie, dlaczego, a każdy dozna zawodu i narazi się na kompromitację, kto jej zaufa.

Jaki jest duch w masie narodu?

Masy narodu, zawiedzione i zadurzone, schodzą na manowce. Pod względem politycznym wzburzone, pod względem narodowym zatrute, popadają niejako w stan duchowego zamroczenia. Pod względem religijnym niedouczone i nieuświadomione jakby należało, przejmują się łatwo destruktywnymi prądami, dając posłuch wszelkim hasłom, wrogim Kościołowi, religii i sprawom życiowym narodu. Nie tylko radykalizm, ale nawet bolszewizm zaczyna szerzyć się między nimi coraz więcej i szybciej.

Do pewnej czytelni przyjechał inteligent – patriota z referatem o I. Franku. Wygwizdano go tam jednak, bo dla nich już nie tylko Szewczenko, ale nawet Franko jest za „prawy”, im imponują tylko Lenin i Stalin. W jednej cerkwi podczas nabożeństwa pewien parobczak zapalił sobie papierosa. Czegoś podobnego u nas jeszcze dotychczas nie bywało! W pewnej miejscowości selrobowcy rozbili krzyż, sporządzony z lodu na rzece na uroczystość święcenia wody w Jordan i zostawili napis: „Niech żyje związek socjalistycznych radzieckich republik (ZSRR)!”. W innej znowu cerkwi selorobowcy dopuścili się ciężkiego świętokradztwa. Tu i ówdzie poczynają palić zabudowania parafialne i krescencję na probostwie. Są to w przeważającej części skutki wychowania w naszych nacjonalistycznych instytucjach. Słuchajcie, nacjonaliści – patrioci! Oto żniwo waszego posiewu! Oto skutki całego ruchu nacjonalistycznego, dla Kościoła i religii obcego, albo wrogiego! Oto cechy zabójczej zarazy bolszewizmu w masach narodu, a grunt pod nią wyście przygotowali!

Dodajmy do tego różnego rodzaju sekciarskie i schizmatyckie agitacje, które naród zwodzą, wszczepiają bakcyle rozkładowe w duchowy organizm narodu i tym sposobem jeszcze więcej przygotowują drogę do bolszewizmu, a będziemy mieli w przybliżeniu wizerunek moralnego i kulturalnego stanu naszego ogółu. Zauważa się, że gorączka nacjonalistyczna sprzyja właśnie sekciarskiemu ruchowi. Sekciarze właśnie usiłują łowić naród nasz na wędkę nacjonalizmu. Ów sekciarski ruch jest bardzo groźny i odbije się złowrogo na losie narodu naszego nie tylko pod względem religijnym, ale również i narodowym.

Na co wskazują wszystkie te okoliczności? A na cóż by innego, jeżeli nie na to, że zagraża nam całkowita ruina! U nas chaos i anarchia! A nad tym wszystkim słychać ryk prasy nacjonalistycznej, która dalej hipnotyzuje i zwodzi, a demagogia stale podsyca gorączkę zatrucia duchowego.

Stanowisko naszego duchowieństwa.

A teraz jeszcze boleśniejszą ranę muszę odkryć, a mianowicie zanik ogółu naszego duchowieństwa. Naród, chociażby jak nawet błądził i poszedł na manowce, jeszcze nie jest zgubiony, kiedy jego duchowieństwo nie poddało się ogólnej zarazie gorączki nacjonalistycznej. Kler – to sumienie narodu. Kler ma bez lęku napominać i używać wszystkich możliwych środków do uleczenia narodu.

Jednakowoż ogół naszego duchowieństwa, którego zadaniem było prąd ruchu nacjonalistycznego skierować w prawidłowe łożysko, a wszystko, co w owym prądzie jest negatywne, szkodliwe i niebezpieczne, usunąć, – nie tylko nie spełnił tego wysokiego, a tak koniecznego zadania, ale na odwrót, sam dał się porwać temu niezdrowemu prądowi i stał się ślepym wodzem ślepych.

Nikt nie zaprzeczy, że ogół duchowieństwa jest dla kwestii życiowych Kościoła obojętny, albo nawet po części obcy i nie odczuwa potrzeby ścisłej współpracy z Kościołem. Jednakowoż tym silniejsza jest natomiast jego gorliwość w sprawach narodowych. Ogół naszego duchowieństwa, ogarnięty gorączką chorobliwego nacjonalizmu, jeszcze więcej podsyca go w narodzie.

W swoim czasie jedno z naszych liberalnych czasopism, które zdobyło sobie już dawno „monopol opinii publicznej”, obchodziło jubileusz swego istnienia. Podczas uroczystego posiedzenia wygłoszono dużo różnych mów. Przemawiał również jeden z naszego wyższego duchowieństwa, który między innymi powiedział, że czasopismo to przechodziło różne ewolucje, ale sztandar narodu trzymało zawsze wysoko. A ponieważ u nas nie można odłączyć życia narodowego od kościelnego, zajmowało się „kwestiami kościelnymi tak, jak to odpowiadało interesom narodowym”. Jest to nic innego, jak tylko zdetronizowanie Chrystusa i Jego Kościoła! Albowiem nie interesy Kościoła mają podporządkowywać się interesom narodu, ale interesy narodu muszą iść po myśli Kościoła, bo tylko wtedy interesy narodu będą korzystne i pozytywne. Oprócz tego wiadomo ogólnie, jak czasopismo to w „swym monopolu opinii publicznej” traktowało i traktuje kwestie Kościoła i religii. Znane są jego zuchwałe występy przeciw Kościołowi katolickiemu, przeciw Ojcu św. i przeciw Biskupom! To czasopismo jest owym legowiskiem, w którym głównie wylęgają się i wykluwają różni wrogowie Kościoła św. Czasopismo to wytwarzało i wytwarza chaotyczną atmosferę, w której przemyca się wszelkiego rodzaju destruktywne i rozkładowe bakcyle. Ono głównie stworzyło ową zgniłą i zatrutą atmosferę, w której nie mogą dojrzewać pozytywne przejawy życia narodu. Gazeta ta, to stara grzesznica, która zwodziła i zwodzi naród. Podobna jest do tej bezwstydnej, upadłej kobiety, która po spełnieniu bezwstydnego grzechu przybiera wyraz twarzy, jakby nic złego nie popełniła: „Takaż jest droga cudzołożącej niewiasty, która, co zdziała, ocierając się, mówi: Nie uczyniłam nic złego!” (Prov. 30, 20). I taką to gazetę wynosi w pochwałach wyższy ksiądz! Widać, jak dalece gorączka zatrutego nacjonalizmu ogarnęła umysły i serca naszego duchowieństwa. Rzeczywiście, należy przyznać, że ta gazeta ma „monopol opinii publicznej” i że prowadzi interesy Kościoła tak, „Jak to odpowiada interesom narodowym”.

Może jednak ktoś pomyśleć, że duchowieństwo ma wybitne stanowisko i wpływ, że nie powiem już: ster tego ruchu narodowego. Nie! Duchowieństwo zeszło do podrzędnej roli – sit venia verbo - „Semaniów” - służalców. Semań ma drzewa narąbać, wody przynieść, ale gdy należy zasiąść do stołu, do obiadu, to mówią mu: „Zabieraj się, Semaniu!”. Taka zapłata za zaniedbanie swego wysokiego stanowiska i godności! Duchowieństwa ma agitować, ma składać ofiary, dźwigać instytucje narodowe, ale kiedy trzeba zabrać głos i rozstrzygać, wtenczas duchowieństwo powinno milczeć i usłyszeć słowa: „Zabieraj się, Semaniu!”.

Po prostu usuwają duchowieństwo, gdy staje się niewygodne liderom świeckim.

A przyznać trzeba, że ogół naszego duchowieństwa wiernie i poddańczo spełnia swą służbę u nacjonalistów i nawet słówkiem nie odezwie się, gdy biją nie tylko Biskupa, ale pośrednio, albo bezpośrednio i duchowieństwo, po twarzy. Gdy podczas ostatniego walnego zgromadzenia „Ridnej Szkoły”, o czym wyżej mówiłem, parobczak wylał błocisko na Biskupa i na hierarchię kościelną, to wtenczas prezydium ani słowem nie zareagowało, chociaż zasiadał w nim kapłan. I dlatego zwykły parobczak, widząc nastrój zebrania, mógł odważnie przejechać się po Biskupie.

A cóż na to powiedział ogół naszego duchowieństwa, gdy po walnym zebraniu „Ridnej Szkoły” rozeszła się po kraju wiadomość o tym gorszącym incydencie? Była może reakcja, albo protesty? Nie! Może nawet skryta uciecha i radość, że Biskup dostąpił takiego „zaszczytu”. Przecież to sprawa „narodowa”! Domyślać się tego można na tej podstawie, że gdy po powiatach obchodzono jubileusz „Ridnej Szkoły”, to księża brali w nim masowo udział, a do Biskupa zwracali się z prośbą o zezwolenie odprawienia nabożeństwa pod otwartym niebie, dla uczestników tego obchodu i to nawet Sumy uroczystej z diakonami. Czy przynajmniej zareagował kto z księży przed tymi delegatami, którzy domagali się Mszy Św. polowej? Czy domagał się kto z księży przynajmniej jakiejś satysfakcji dla znieważonego stanu kapłańskiego? O tym wszystkim milczenie. Widać, jak duchowieństwo straciło poczucie nawet własnej godności!

Należy przyznać, że „patrioci” wybierają stale przynajmniej dwóch, trzech księży do wydziałów naszych instytucji i towarzystw – bo na prezesa prawie nigdy – jednakowoż tylko gwoli firmy, ażeby można apelować do duchowieństwa o ofiary. Albo, ażeby tym łatwiej pod tą firmą zamydlić oczy duchowieństwu i społeczeństwu co do swych ukrytych celów. „Patrzcie”, mówią, „u nas są przecież i księża w zarządzie”. Do jednej instytucji wybierano i co roku wybiera się ze stanisławowskiej diecezji księdza, jako członka wydziału, i to nawet w jego nieobecności i mimo jego protestów. Czy to ze szczerości? Czy z życzliwości dla duchowieństwa? Co więcej, podczas zjazdu naszych instytucji można nawet słyszeć z ust inteligenta świeckiego o „chrześcijańsko-katolickim” prądzie.

Wszystko to robi się w tym celu, ażeby mieć firmę, ażeby tym więcej nieświadomych przyciągnąć i pozyskać, podobnie, jak ten Żyd na wystawie swego sklepu umieścił obraz święty, ażeby przyciągnąć do siebie również i chrześcijan. Nasze duchowieństwo bardzo chętnie daje firmę, chociaż na kierunek nie ma rozstrzygającego wpływu, ani też nie może w niczym przeciwdziałać, bo jest ono tam w mniejszości, bo nie zabezpieczyło pełnego i prawnego wpływu religijnego i pozytywnych zasad w naszych instytucjach i dlatego, jak niewolnik, idzie za przewodem „patriotów” i przyczynia się do legalizacji konkubinatu duchowego, t. zn. do współżycia prawdy i fałszu, cnoty i zła moralnego. Jednakowoż firma to tylko do czasu. Gdy bowiem „patrioci” poczują się na siłach, gdy całkowicie opanują odnośną instytucję, wtenczas kopną księży i krzykną: „Precz z popami!” – a nadto rozpoczną otwartą walkę przeciw Kościołowi, wierze i religii. Tego nieraz już doświadczyli księża, począwszy od czytelń „Proświty” po parafiach, a jednak nie przejrzeli. Tak to smakuje im służba u „panów”.

Na domiar złego począł podnosić u nas głowę duch rytualizmu, ażeby do reszty zatamować duchowy rozwój kleru i narodu. Wysysa on szpik i krew z organizmu Kościoła naszego, stawia skostniałą formę obrzędową jako cel, a niszczy treść i rozwój życia religijnego. Kiedyś zwalczaliśmy tego ducha obrzędowości, może dlatego, że propagowali go rusofile, a więc ze względów narodowych, lecz dzisiaj zaczynamy wszczepiać go do organizmu ukraińskiego, bo sprzyja on „chlubie narodowej”, bo – jak to mówią – tym więcej odgranicza i zabezpiecza nas od latynizacji. Cóż to za krótkowzroczność?! Nie widzimy, że właśnie duch obrzędowości oddziela nas od życiowego i duchowego rozwoju, a przemienia w mumie, że tym samym wstrzymuje cały rozwój kulturalny narodu. Nasze duchowieństwo nie tylko nie reaguje, ale nawet nie widzi tej strasznej szkody, jaką powoduje mania obrzędowości.

Po przedstawieniu wszystkich tych spraw, naprawdę, aż strach zbiera, kiedy zastanowimy się, jak dalece chorobliwa i zabójcza gorączka nacjonalizmu ogarnęła cały naród i wszystkie jego stany i warstwy, jak w tej gorączce naród rzuca się i wije, jakby w ciężkich bólach, jak coraz dalej idzie na manowce i błądzi wśród duchowego zaciemnienia.

Czy trzeba jeszcze boleśniejszej rany?

Gdy gorączka zagnieździ się w organizmie ludzkim, wtenczas ogarnia całe ciało i jego części. Podobnie też gorączka obłędnego nacjonalizmu nie szczędzi narodu, ani jego różnych stanów. U nas ogarnęła ona ogół świeckiego duchowieństwa, świeckiej inteligencji i masy narodu. Zatrwożony tym straszliwym położeniem, zwracam oczy moje do najważniejszego stanu, t. zn. do stanu zakonnego, bo stan ten – jest to największa siła Kościoła, a tym samym narodu, to najgłówniejszy puls życia społecznego, to najbezpieczniejszy port dla narodu wśród burzy. I dlatego, gdy stan zakonny jest osłabiony, albo chory i uciemiężony, wtedy wszelki duch wrogi może łatwo zniszczyć siłę Kościoła i wprowadzić rozkład duchowy w narodzie. Rozumie i wie to dobrze demon zła i dlatego w walce przeciw Kościołowi pierwszy i najsilniejszy atak zwraca przeciw zakonom, jak świadczy o tym historia. Używa on wszystkich sposobów, ażeby zniszczyć stan duchowny. A gdy otwartą walką nie może osiągnąć swego celu, wtenczas używa nacjonalizmu, jako ukrytej i zamaskowanej strategii, ażeby zdobyć sobie dostęp do stanu zakonnego i ażeby, jeśli nie całkowicie już go zniszczyć, to przynajmniej zrobić wyłom i w ten sposób wpływać na osłabienie duchowego życia zakonnego.

I dlatego z taką trwogą zwracam oczy moje ku stanowi zakonnemu, ażeby i on nie dał się oszołomić owemu zwodniczemu mirażowi naszego obłędnego nacjonalizmu, bo wtenczas byłaby to najboleśniejsza i śmiertelna dla nas rana. Dlatego zwracam się z gorącym życzeniem i prośbą do całego naszego stanu zakonnego, męskiego i żeńskiego, ażeby miał się na baczności i nie dał się omamić zwodniczemu fantomowi nacjonalizmu. Stan zakonny – jest to czysta atmosfera Chrystusowa i wszelki wpływ upadłego świata winien tutaj ustać, tutaj wszelki jego fałsz i podstęp musi stracić siłę i udusić się. Wszyscy w tym stanie zakonnym niech ściągają modlitwą swoją, poświęceniem i swoim świętym życiem błogosławieństwo i pomoc Boską dla siebie i narodu, niech będą drogowskazem do portu.

Głównie zwracam się do Zakonu OO. Bazylianów z tą silną nadzieją i z tym głębokim przekonaniem, iż ten Zakon dobrze rozumie swoje stanowisko i wysokie zadanie w naszym Kościele i narodzie, i że on spełni to zadanie w całości według pragnienia Chrystusa Zbawiciela. Przekonany jestem, że ten Zakon pamięta na upomnienia Proroka Habakuka, który powiada, że jest on postawiony na straży z orężem przy nodze, żeby być zawsze w pogotowiu i przy zbliżeniu wroga uderzyć natychmiast na alarm i wystąpić do walki. (Habak. 2, 1). Zakon OO. Bazylianów ma z pewnością przed oczyma czas i okoliczności, wśród których za zrządzeniem Opatrzności Boskiej został odrodzony i powołany do nowego życia przez Stolicę Apostolską, a mianowicie wtedy, kiedy się obudziło u nas poczucie narodowe i uświadomienie narodowe, ale na tle liberalizmu – a z drugiej strony, kiedy szyzmofilstwo rosyjskie groziło zanikiem katolickiego ducha w naszym Kościele. To ostatnie niebezpieczeństwo Zakon odwrócił. Jakby pod tchnieniem powietrza wiosennego zakiełkowało u nas nowe życie duchowe. Mniemam, że Zakon spełni jeszcze i tamto zadanie, a mianowicie, że zapobiegnie rozkładowi duchowemu, który nam grozi ze strony spaczonego nacjonalizmu.

Historia narodu izraelskiego za czasów Proroka Jeremiasza – zwierciadłem i przestrogą dla każdego narodu.

Gdy zastanawiam się nad nieszczęsnym położeniem narodu naszego, staje mi przed oczyma los narodu izraelskiego z czasów Proroka Jeremiasza. Naród izraelski w owym czasie błądził w kwestiach wiary i moralności, oddał się bałwochwalstwu i popadł w rozkład duchowy. Wtenczas Bóg powołał Jeremiasza i posłał go do narodu, ażeby głosił opamiętanie i prorokował groźne kary, jeżeliby naród nie opamiętał się. Jeremiasz był skromnego usposobienia, nieśmiały i bardzo wrażliwy. Dlatego czuł się niezdolnym do tak ciężkiego działania i urzędu, bronił się więc przed tym powołaniem. Kiedy jednak Bóg zapewnił go o swojej pomocy, Jeremiasz poszedł za powołaniem Boskim.

 Na samym wstępie pokazał mu Bóg w jednej z wizji kocioł wrzący, z którego z północnej strony lały się kipiące wody. Była to przepowiednia katastrofy, która w końcu nawiedziła naród izraelski. (Jer. I. 13 – 18).

Nieśmiało, ale ufając w pomoc Boską, opuścił Prorok swą zaciszną miejscowość rodzinną i poszedł do Jeruzalem, gdzie w przedsionku świątyni począł głosić swoje mowy i grozić nieszczęściami, jeżeliby nie nastąpiło opamiętanie w narodzie. Początek był dość pomyślny. Prorok znalazł podporę w pobożnym królu Ozjaszu, który rozkazał powyrzucać bałwany Baala ze świątyni i spalić je, kapłanów pogańskich wypędzić, wszelkie miejsca kultu pogańskiego zniszczyć, świątynię odnowić i wprowadzić całe nabożeństwo w dawnej czystości i wspaniałości.

Wkrótce jednak zobaczył Prorok, że reforma owa była tylko powierzchowna, bo bałwochwalstwo pozostało nadal w ukryciu, a o usunięciu głęboko zakorzenionych błędów moralnych, występków i rozkładu duchowego we wszystkich stanach narodu nikt nie myślał. A tylko odrodzenie duchowe mogło uzdrowić naród i pojednać go z Bogiem. Ale na to nie zanosiło się. Im więcej Prorok wglądał w życie mieszkańców Jerozolimy, tym więcej widział zabagnienia moralnego. Myślał z początku, że tylko ludzie stanów niższych nie znają drogi Pańskiej. I dlatego zwrócił się do stanów wyższych. Niestety, przekonał się, że właśnie one zrzuciły jarzmo Boże i spowodowały upadek moralny w narodzie. Jeszcze gorszy ból wywołało u Proroka zaślepienie narodu, razem z jego przywódcami na czele. A że wtenczas panował pokój polityczny, cały naród myślał, że Bóg odwrócił wszystkie groźby kar. Jeremiasz przejęty bólem i jakby nim oszołomiony, wpada między tłum przed świątynią i prorokuje ruinę, która ma nastąpić. Jednakowoż i to nic nie pomaga. Na odwrót, uważają Proroka za ducha ciemnego, boć przecież nie zanosi się na nieszczęście. Fałszywi prorocy, nawet kapłani, występują przeciw niemu i usypiają naród w jego fałszywym spokoju. I dlatego Jeremiasz głosi: Zdumienie i dziwy stały się na ziemi. Prorocy prorokowali kłamstwo, a kapłani przyklaskiwali rękami swymi, a lud mój umiłował takie rzeczy; cóż się tedy stanie na ostatku? (Jer. V. 30 – 31).

Prorok nie zaprzestaje opamiętywać naród i grozić karami gniewu Bożego. Jednakowoż wśród haseł zwodniczych, którym naród dawał posłuch, głos jego był głosem wołającego na puszczy. Naród umiłował tych, którzy jemu schlebiali i usypiali go w marzeniach zatrutych i grzechach. Wśród tego wszystkiego skarży się Prorok, dlaczego on właściwie powołany został na ten urząd, kiedy nie ma żadnego powodzenia? Na to otrzymuje od Boga odpowiedź, że jest na to postawiony, ażeby udowodnić przed światem obłudę narodu swego i ażeby usprawiedliwić sądy Boże nad tym narodem.

Tymczasem zaszły groźne wydarzenia polityczne. Faraon egipski zagraża wojną państwu izraelskiemu. Król Ozjasz zginął w owej wojnie, a na jego miejsce nie wstąpił król wybrany przez naród izraelski, ale Joachim, mianowany przez Faraona, niegodziwy jak jego przodkowie. Prorok Jeremiasz, który usunął się do zacisznej miejscowości rodzinnej, występuje ponownie na publiczny widok. Zdziczenie w narodzie podniosło głowę wyżej, aniżeli kiedykolwiek, a naród uspokajał siebie przed wszelką karą, bo jakżeby mógł Bóg zniszczyć naród, który ma taką wspaniałą świątynię! Wtenczas Jeremiasz wyrzuca narodowi i jego fałszywym prorokom całą ich obłudę: „Nie ufajcie w słowa kłamliwych, bo one wam całkiem nie pomogą, a mianowicie, kiedy mówicie: Świątynia Pańska, świątynia Pańska, świątynia Pańska jest. Kiedy wy ufacie w obłudnych słowach, to z tego nie będzie żadnej korzyści. I kradniecie i zabijacie, cudzołożycie, przysięgacie kłamliwie, ofiarując Baalowi i idziecie za bogami cudzymi, których nie znacie, a następnie przychodzicie do świątyni, stajecie przed obliczem Bożym i mówicie: my zabezpieczeni za te wszystkie nasze obrzydliwości. Z tego powodu odrzuci was Bóg od oblicza swego.” (Jer. VII. 2-4. 8-10, 13-15).

Jednakowoż wszystko to nie pomaga. Kult bałwanów odżywa. Prorok, bólem i strachem przejęty, pragnie uciec i ukryć się na pustyni, ażeby nie widzieć zguby narodu swego. Jednakowoż Bóg go nie opuszcza. Nadchodzi jeszcze większe zło. Wszelkie ślady reform z czasów Ozjasza niszczeją. Król Joachim daje największy gorszący przykład i nakazuje nawet spalić upominania Proroka, ułożone na piśmie. 

Zawiązuje się organizacja, ażeby całkowicie usunąć kult Boga prawdziwego, a wprowadzić kult Baala. Co gorsze, nawet w rodzinnej miejscowości planuje się zabójstwo Proroka. W końcu właśni jego krewni uważają go za obłąkanego i starają się jego uwięzić. Tak więc Jeremiasz został osamotniony i przez wszystkich opuszczony.

Jednakowoż Bóg nie zostawia go w spokoju. Nakazuje mu głosić złowieszcze proroctwa na placach publicznych, a nawet w świątyni. Ale nie widać żadnego opamiętania. Wszystko się łamie na skutek optymistycznych zapewnień fałszywych proroków i wszelkich łgarzy i oszustów. Jeremiasz modli się za naród, jednakowoż Bóg postanawia zniszczyć naród za jego upór i zaślepienie. Zbliżają się straszliwe nieszczęścia: miecz, krew, głód, łzy i spustoszenie.

Na rozkaz Boży Jeremiasz wziął garnek gliniany i rozbił go na kawałki przed starszyzną żydowską i kapłanami ze słowami: „Jako ten garnek rozbity, tak rozbity będzie naród”. Przeciwnicy, budując swą potęgę i bezpieczeństwo na wspaniałości świątyni Jerozolimskiej, wzięli ów występ Proroka nie tylko za prowokację, ale nawet za bluźnierstwo. Przełożony świątyni polecił siec go rózgami i wrzucić do więzienia, gdzie przesiedział całą noc.

Jednakowoż tej samej nocy, kiedy Prorok Jeremiasz siedział w więzieniu, dał się słyszeć około północy alarm wojenny. Nabuchodonozor zwyciężył Faraona egipskiego, z którym Żydzi żyli wtenczas w przymierzu, zajął Jeruzalem i wykonał straszliwy porachunek z pomsty za przymierze Izraelitów z Egiptem. Syna zmarłego króla Joachima, większą część kapłanów i starszyzny żydowskiej, szlachty, właścicieli większych posiadłości i rzemieślników uprowadzono do Babilonii. Był to pierwszy początek niewoli babilońskiej.

Państwowości Izraela wprawdzie nie zniesiono, bo na tron wstąpił Sedekjasz, jednakowoż państwo izraelskie miało być zależne od króla babilońskiego Nabuchodonozora. Lecz z tym nie mogła pogodzić się narodowa duma żydowska. Naród, opanowany samoomamieniem, nie mógł pogodzić się z myślą, ażeby Bóg mógł zostawić go w zależności od pogan. I dlatego był pewny, że Bóg wkrótce pomści się na Chaldejczykach za uprowadzonych jeńców i za zabrane ze świątyni naczynia.

Jeremiasz znowu występuje na widownię i na rozkaz Boży nakłada na siebie łańcuch drewniany i głosi, że władza Babilonii jest wprawdzie jarzmem, ale przez Boga dopuszczonym, zrzucenie zaś jarzma owego będzie całkowitą zagładą narodu. Nawoływał nawet króla, ażeby zgiął szyję pod jarzmo Babilończyka, bo tym tylko sposobem uratować będzie można życie. 

Upomnienia Jeremiasza poczęły budzić otrzeźwienie. Ale od czego są hurra-patrioci? Jak to? Mamy szyję zginać pod cudze jarzmo? Przyskoczył Ananiasz, prorok fałszywy, i rozerwał łańcuch drewniany na Jeremiaszu. Wtenczas powiedział Jeremiasz: „Łańcuch drewniany rozerwałeś, ale przygotowałeś żelazny”. I, zaiste, w jego miejsce kajdany żelazne spadły na cały naród. Bo naród, naszczuty przez hurra-patriotów i szowinistów nacjonalistycznych, nie usłuchał Jeremiasza, ale połączył się z Faraonem egipskim przeciwko Nabuchodonozorowi, ufając, że w ten sposób potrafi zrzucić jarzmo babilońskie. Jeremiasza uznano za zdrajcę na rzecz Babilonii, zakuto w kajdany i wrzucono do studni, w której jednak wody nie było, tylko szlam błotnisty.

I przyszła straszna kara. Spełniły się proroctwa o kipiącym owym kotle, z którego z północnej strony lały się wody. Nabuchodonozor zdobył i spalił miasto Jerozolimę, całkowicie zniszczył świątynię, dumę żydowską. Króla Sedekjasza złapano podczas ucieczki, oślepiono i wraz z całym narodem uprowadzono do niewoli. Jeremiasza, skutego w kajdany, polecił zwycięzca wyciągnąć ze studni, postawił go przed cały naród, przeznaczony do niewoli i publicznie usprawiedliwił jego proroctwa, które całkowicie się spełniły. Zwycięzca pozostawił Jeremiaszowi do wyboru, albo iść do Babilonii, gdzie zapewnił mu wszelkie o nim staranie, albo zostać w kraju. Jeremiasz pozostał w kraju i z sercem rozdartym patrzał za narodem, uprowadzonym do niewoli. Potem usiadł wśród ruin i płakał głośno nad gorzkim losem narodu swego. A synowie Izraela, którzy przez cały czas nie chcieli zrozumieć, że przez Proroka przemawia Bóg, teraz, po uprowadzeniu do niewoli, odczuli to i zrozumieli. I tutaj, w niewoli, nad rzekami babilońskimi, wspominali Syjon święty i słowa Proroka *).

*) Patrz obszerniej: Otto Cohausz S. J.: „Ein vielgeprutter Gottesmann”. Linzer Quartalschrift. Heft. 3. 1930, str. 449-467. 

Ukraińscy hurrapatrioci i krótkowzroczni politycy.

   Hurrapatrioci narodowi, szowiniści i krótkowzroczni politycy ukraińscy spowodowali również gorzki los narodu ukraińskiego. Ludzie ci, którzy postępowali raczej jak obłąkańcy, aniżeli jak przywódcy, oni to właśnie oplwali wszelki poważny i rozważny prąd. Oni to wprowadzili ten duchowy rozkład w narodzie, oni to podkopali wiarę i moralność, oni to oślepili i zatruli naród. Oni to i nadal wywołują gniew Boży i gotowi do tego doprowadzić, że z kipiącego kotła Wschodu poleje się lawa ognista, która może nas całkowicie zniszczyć z oblicza ziemi. 

„Staczamy się coraz to więcej w dół. Strasznie mi się robi na myśl, że prawie nikt nie widzi tego i nie zamierza zaradzić temu, ale na odwrót, przyśpiesza się ten formalny rozpęd. Myśmy jeszcze nie dojrzeli do swego państwa, jednakowoż ogół społeczeństwa głęboko jest przekonany, że Lloyd George ma w zanadrzu dekret na nasze państwo i jutro zrobi nas prezydentami, ministrami, posłami i obrzuci nas górami dobrej waluty... Dla tej sprawy ofiarowaliśmy w r. 1918-1919 kraj, dziesiątki tysięcy doborowej młodzieży, niezliczone miliony majątku i pieniądza, z tym tylko wynikiem, że kraj znalazł się na łasce i niełasce Polaków. Za to garstka ludzi niesumiennych bawi się w państwo... Na ową zabawę poszły już setki tysięcy dolarów, złożonych przez naiwnych emigrantów w Ameryce, podczas gdy kraj nędznieje kulturalnie i ekonomicznie i tonie politycznie.”

W ten sposób pisał ś. p. Stefan Tomaszewski w r. 1922 w swych listach, będąc na emigracji w Berlinie, do jednej osoby tutaj, w kraju.*) A w drugim liście, w tym samym roku, pisał tak:

*) Patrz: „Nowa Zorja” 1931, 2/XII. Nr 97.

„Kto winien temu, że ziomkowie Twoi oddali talent swój w ręce lekkoduchów, a ci – zakopali, myślisz? – nie, oni poszli na wyścigi konne i postawili cały talent na jednego konia, zapalonego i przegranego z góry! Szkapa już złamała kark, a ziomkowie Twoi nie rozumieją położenia, w którym znaleźli się” i dojdą do tego, że „zamienią prawo swoje” na „łaskę zwycięzcy”.

Prawdę ową, która już ziściła się w naszych oczach, powiedział ś. p. Tomaszewski, którego przez cały czas obrzucano botem od stóp do głowy.

Ogół, zwiedziony przez przez fałszywych proroków, wierzył nadal, że my „własnymi siłami” zdołamy wydobyć się z tego strasznego położenia. Tutaj rzeczywiście przytoczyć można słowa, które raz przecież udały się jednemu z naszych polityków, a które można uważać za aksjomat polityki ukraińskiej, a mianowicie, że umiemy „własnymi siłami” zarzucić sobie pętlicę na szyję, ażeby powiesić się, ale oderżnąć jej „własnymi siłami” już nie możemy.

Tyle krwi, łez, ofiar, tyle majątku i cierpień i wszystko nadaremne! Nie tylko nadaremne, ale nie ma nawet jakiegoś opamiętania i zrozumienia sytuacji, w której znaleźliśmy się. „My, 40-milionowy naród!” – „Nas więcej tu” – „Żyjemy, żyjemy swoim życiem” –  tak krzyczą dalej nasi przywódcy, hurrapatrioci i narodowi szowiniści, którzy postawili cały talent narodu swego na „jednego zapalonego konia w czasie wyścigów” i przegrali. Oni to doprowadzili naród nasz do ostatecznej katastrofy.

Bardzo przykre sprawy poruszyłem w tej pierwszej części, a nie mniej bolesne poruszę także w części drugiej. Jednakowoż jestem zniewolony sumieniem nawoływać. Nawet, gdyby coś najgorszego miało się dostać mi w udziale, nie mogę jednak milczeć. Obowiązany jestem to uczynić, chociażbym miał być niezrozumiany i chociażby nie było żadnego pozytywnego wyniku z mego nawoływania. Chrystus osądziłby mnie ciężko, gdybym milczał dla uchylenia od siebie osądzenia ludzkiego.

CZĘŚĆ DRUGA

O PRACY KONSTRUKTYWNO-KONSERWATYWNEJ

Co to jest postęp i konserwatyzm?

W społeczeństwie ukraińskim słowo „postęp” bardzo jest w modzie, chociaż nie ma zrozumienia, na czym właściwie polega postęp i zamiast postępu istnieje zanik, czyli rozkład duchowy. Z drugiej zaś strony słowo „konserwatyzm” jest nam obce i wstrętne. Słowo „konserwatyzm” wywołuje wrażenie mumii zabalsamowanej. Pod konserwatyzmem rozumie się u nas zastój, zacofanie, zaskorupiałość. Nawet ci, co uważają się za konserwatystów, nie mają zrozumienia i głoszą o konserwatyzmie dziwaczne pojęcia.
Jeden z najwybitniejszych konserwatystów polskich napisał w r. 1931 list otwarty do konserwatysty ukraińskiego, w którym podał ogólne zasady konserwatyzmu *).

*) Dr J. Bobrzyński: Nasza Przyszłość. Tom XV, 1931.

Na list ów pojawił się cykl artykułów w „Mecie”, w którym autor daje publiczną odpowiedź konserwatysty ukraińskiego. Artykuły owe, pełne wyszukanych frazesów, są tak dalece niejasne i mętne, że trudno z nimi polemizować. Wskażę tylko na dwie sprawy, a mianowicie: ów konserwatysta ukraiński stawia konserwatyzm na równi z konserwatyzmem państwa rosyjskiego, które tak opłakanie skończyło, natomiast w obronie własności prywatnej widzi materializm.

Już to wykazuje, jaki u nas brak zrozumienia prawdziwego konserwatyzmu, bo przecież konserwatyzm rosyjski nie był konserwatyzmem, ale zabójstwem ducha ludzkiego, był mroczem lub lodem, który wstrzymywał wszelki rozwój życia. Prawo zaś własności prywatnej – to nie podstawa materializmu, ale zachowanie przyrodzonego prawa, nakazanego przez dekalog Boży. Że ktoś może nadużywać prawa własności (jak i każdego prawa dekalogu Bożego) w ten sposób, że w dobrach materialnych widzi wyłącznie najwyższe swe dobro i dlatego dba tylko o owo dobro materialne, tego jeszcze nie można poczytać za zło zachowania i bronienia prawa własności.

Czym jest więc prawdziwy konserwatyzm? Prawdziwy konserwatyzm przyznaje i zachowuje sprawy trwałe i niezłomne, same w sobie pożyteczne i cenne, sprawy zaś przemijające i chwilowe traktuje jako takie i posługuje się nimi o tyle, o ile w pewnym czasie i w pewnych warunkach mogą być przydatne i korzystne. Prawdziwy więc i pozytywny konserwatyzm przyznaje i opiera się przede wszystkim na przyrodzonych i nadprzyrodzonych prawach i zasadach Bożych, które są niezłomne, wiecznie trwające i niezmienne. Opierając się na tych zasadach i prawach, rozwija swą działalność, uszlachetnia ducha ludzkiego i prowadzi do prawdziwego postępu jednostki i całego społeczeństwa ludzkiego. Otóż prawdziwym postępem nie jest zdobywanie wyłącznie dóbr materialnych, ani też wynalazki na polu techniki, ale przede wszystkim rozwój i uszlachetnianie ducha ludzkiego na zasadach niezłomnych, wiecznie trwałych praw Bożych. Gdzie jest taki postęp, tam dobra materialne i ulepszenia techniczne służą i wychodzą na dobro prawdziwe. Lekceważenie zaś przyrodzonych i nadprzyrodzonych praw Bożych nie tworzy postępu, ale powoduje rozkład, bo rodzi chłodny materializm, jaki wytwarza wyzyskujących pasożytów, a u drugiej strony wyzyskiwanych proletariuszy, a wszelki rozwój na polu technicznym prowadzi w tym wypadku do nowego rozkładu i upadku życia duchowego, krótko mówiąc: do ruiny ludzkości.

Kościół katolicki jest instytucją najbardziej konserwatywną, a równocześnie najbardziej postępową.

Kościół katolicki jest najbardziej konserwatywny, bo chroni i zachowuje zasady niezłomne, za żadną cenę nie odstępuje i nigdy nie odstąpi od dogmatów wiary i etyli; nie zmienia swych przekonań z dnia na dzień, jak to widzimy w życiu świata, ale nawet wśród prześladowań stoi zawsze na stanowisku, wyznaczonym przez Założyciela swego, Chrystusa Pana. Kościół katolicki jest również najbardziej postępowy, rozwija bowiem życie swoje i działalność w ramach wiecznie trwałych zasad wiary i etyki, wytworzył i dalej wytwarza prawdziwą kulturę. Kościół katolicki, spełniając przykazania Chrystusa, szuka głównie i przede wszystkim Królestwa Bożego w duszach, ale przy tym osiąga i wszystko inne w doczesnych sprawach dobrobytu życia ludzkiego. Kościół katolicki zrodził nie tylko olbrzymów świętych, którym nie mogą równać się geniusze świata, ale również wielkich uczonych, genialnych mistrzów na polu sztuki i wszelkiego rodzaju wynalazków na polu techniki. Kościół katolicki założył i otworzył pierwsze, najgłówniejsze uniwersytety, otwarł szkoły wiedzy w różnych kierunkach rozwoju kulturalnego. Na Kościele katolickim spełniają się po wszystkie czasy Chrystusa Zbawiciela: Szukajcie Królestwa Bożego, a wszystko inne wam się doda – jako konieczny wpływ i konsekwencja wewnętrznego życia, opartego na zasadach Królestwa Bożego. Kościół katolicki jest rzeczywiście owym uczonym ewangelicznym, który, poznawszy zasady Królestwa Bożego i postępując wedle nich, upodobnił się do człowieka zamożnego, który ze swego skarbu wynosi stare i nowe wartości. Stare, bo wiecznie trwałe sprawy o wartości nadprzyrodzonej, a równocześnie i nowe, bo tworzy ustawicznie nowe wartości, bo działa bez przerwy i uszlachetnia swych wyznawców. „Każdy doktór uczony w Królestwie niebieskim podobny jest człowiekowi gospodarzowi, który wyjmuje ze skarbu swego nowe i stare rzeczy.” (Math. 13,52).

Schizma i herezja, jako wpływ świata tego, nie prowadzą do prawdziwego postępu.

Na odwrót ma się sprawa ze schizmą i herezją. Schizma – to obumarcie i skostniałość ducha, bo tam nie ma światła życiodajnego i ciepła Ducha świętego, podobnie, jak nie ma przyrodzonego życia w gałęzi, oderwanej od pnia żywego. Skostniałe formy, a pod nimi zgniła treść, zamiast postępu, rozkład moralny. Również różne herezje i sekty, wziąwszy rozbrat z wieczną i absolutną Prawdą, błądzą po manowcach, z jednego fałszu wpadają w drugi, ustawicznie są w niepokoju i również powodują rozkład duchowy. Wszystkie owe zboczenia od prawdziwego Kościoła katolickiego podobne są całkiem do świata tego, którego są wpływem. Świat bowiem ustawicznie faluje, niby morze wzburzone. Raz podnosi się, to znów opada. Nagromadza bogactwa, dokonuje olbrzymich wynalazków na polu techniki, buduje budowle, chełpi się cywilizacją, a potem, zamiast prawdziwego postępu, powoduje kataklizmy, w których wszystko rozpada się i niszczeje; bo świat, zaniedbując postęp duchowy, wytwarza upadek moralny, jako główną przyczynę kataklizmów i to tym straszniejszych, że w takich ogólnych kataklizmach zwykle ulegają zniszczeniu również zdobycze prawdziwej kultury, podobnie, jak ogólna powódź lub inne kataklizmy w przyrodzie niszczą wszystko bez różnicy.

Świat zawsze łaknie nowości.

Ludzkość tak oswoiła się i zżyła z owym nieustającym ruchem świata, że wydają się jej nudnymi czasy pokojowe, prawdziwemu rozwojowi i życiu kulturalnemu pomyślne i sprzyjające i dlatego łaknie zmian, pragnie nadzwyczajnych wydarzeń, a wojnę przyjmuje z oklaskami radości, chociaż gorzko potem za to pokutuje. Wszystko, co dawne, chociaż wypróbowane, trwałe i cenne, nie podoba się i zrzuca się, jak niepotrzebną odzież, a imponuje to, co nowe, chociaż tylko pozornie dobre, chociaż nawet szkodliwe i niebezpieczne.

Sprawa więc całkiem jasna, że gdzie nie ma prawdziwego, pozytywnego konserwatyzmu, tam nie ma również prawdziwego postępu.

Prawdziwy konserwatyzm i fałszywa żądza nowatorstwa.

Trafne zrozumienie konserwatyzmu, jak również fałszywego postępu, podaje znany katolicki historyk i filozof, Ryszard Kralik we Wiedniu, w swej odpowiedzi na zarzut, zrobiony mu przez jednego z krytyków, zresztą życzliwego. Krytyk ten mianowicie zarzuca, że obszerna praca literacka Kralika nie daje nowego impulsu, który by świat przełamał i nadał mu nowy kierunek. W odpowiedzi na ten zarzut dowodzi Kralik owemu krytykowi, że właśnie zasadnicza tendencja konserwatywna była bezwarunkowym celem jego twórczości, była jego zadaniem, była prawie konieczną zasługą w tym rewolucyjnym czasie, w czasie, specjalnie łaknącym nowości. Ażeby nie być podobnym do owych, wszystko wywracających fałszywych proroków, przed którymi ostrzegał Jezus Chrystus po wszystkie czasy, uważał za konieczne zbudować cały swój program kulturalny na autorytatywnej tradycji Kościoła katolickiego. Uważał on wypracowanie pryncypium konserwatywnego w chaosie naszych czasów za konieczniejsze, aniżeli nieudolne, dziecięce próby dążenia do rzekomej genialności, do wymuszonej oryginalności, aniżeli zakładanie nowych sekt i zezwalanie na plamienie wiecznych zasad Bożego objawienia, czystej wiary i Kościoła heretyckim reformatorstwem, bezcelowym „postępem”, dostosowywaniem się do zwodniczego ducha świata i dziwacznymi formami nowego stylu.

Po myśli tego uczonego prawdziwy styl, to najbardziej prosty sposób wyrażania się. Raczej lakoniczny, albo suchy styl attycki, aniżeli błyszczący styl „azjatycki” z czasów upadku. Konserwatyzm, pojedynczy styl – to geniusz.

Rozumie się, że dzisiejszy czas, żądny nowości, nie jest do tego zdolny, jego brak wiedzy jest taki wielki, jak brak smaku: gotów on odmówić genialności Zbawicielowi Boskiemu, który powiedział: „Nie mniemajcie, żem przyszedł rozwiązywać Zakon albo proroki. Nie przyszedłem rozwiązywać, ale wypełniać. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Aż przeminie niebo i ziemia, jedna jota albo jedna kreska nie odmieni się w Zakonie, aż się wszystko stanie. A kto by czynił i nauczał, ten będzie zwan wielkim w Królestwie niebieskim” (Math. 5, 17, 19).

Prawdziwie tworzyć, znaczy przede wszystkim: to, co cenne, zatrzymać i dalej prowadzić. Homera, Dantego, Szekspira nazwano kompilatorami, jednakowoż właśnie jako kompilatorzy, stali się oni wielkimi, trwałymi filarami swoich narodów. Tylko gdzie jest zdrowy konserwatyzm, tam jest poczucie swojskości domowej w tym, przez Boga stworzonym świecie i poczucie optymizmu. Jako konserwatyści bowiem oceniamy tradycję, rozumiemy wszystko, a zarazem wiemy, że i my kiedyś zrozumiemy to, co dotychczas było dla nas niezrozumiałe. Naszym zadaniem w pierwszej linii jest rozumieć, a nie krytykować. Nie można ganić jelenia, że ma rogi, a konia, że nie ma rogów, nie możemy Szyllera że nie jest Goethem, ani też Goethego, że nie jest Szyllerem. Również i taka filozofia jest niemożliwa, kiedy Schopenhauer osądza świat cały jako nagany godny i w ten sposób wmawia przygnębiający pesymizm, a Nitsche zachowuje się całkowicie jak obłąkany *).

*) „Bekenntnis zum Optimismus”. Von Richard v. Kralik, „Schonere Zukunft”. 1932. Nr 17, str. 374.

Dwie ostateczności, prowadzące do jednego celu.

Prawdziwy konserwatyzm sprzeciwia się dwóm krańcowościom, a mianowicie stagnacji życiowej i zaskorupiałości, a z drugiej strony nieuzasadnionej, bezcelowej i gorączkowej działalności. Jedna i druga krańcowość powoduje rozkład symptomów życiowych i niszczy wszelki dorobek prawdziwej kultury. Gdy w organizmie ludzkim zatamuje się obieg krwi, gdy zatrzyma się prawidłowy rozwój, wtenczas następuje zanik, zdrowe soki psują się i przetwarzają w straszliwą gangrenę, która sprowadza śmierć. Z drugiej zaś strony nadmierna gorączka, albo trujący narkotyk trawi organizm, sprowadza nerwowość i zabija.

Podobnie dzieje się i w życiu ludzkim, tak jednostek, jak i całego społeczeństwa. Krótkowzroczny i egoistyczny konserwatyzm starego typu na jednym biegunie, a na drugim rewolucjonizm – doprowadzają do niebezpiecznych wstrząsów, bo naruszają istotę życiowych symptomów. Istota zaś symptomów życiowych polega na selekcji wartości, a mianowicie na zgromadzeniu dobra kulturalnego, a z drugiej strony na odrzuceniu odpadków*).

*) „Niedorzeczny defetyzm”. „Nasza Przyszłość”. Tom XVIII, 1932.

Charakterystyka naszego konserwatyzmu.

My, Ukraińcy, jesteśmy znani ze swego konserwatyzmu. Jednakowoż konserwatyzm nasz jest zgniły, negatywny i zgubny. U nas zamiast prawdziwego konserwatyzmu, istnieją dwie skrajności. Z jednej strony chronimy troskliwie i uparcie sprawy nie tylko wartościowe, albo bezwartościowe, ale nawet nam szkodliwe, uważając je za cenne, nienaruszalne i dla nas konieczne – z drugiej zaś strony przyjmujemy gorączkowo wszelkie chwilowe hasła, zgubne i ułudne, które wytwarzają brak zasad i chaos. Ten nasz swoisty konserwatyzm przebija się nawet w pieśniach ludowych. Weźmy np. „kołomyjkę”, która zaczyna się smutną, tęskną, aż duszę przygnębiającą melodią, a potem już w następnej strofie następuje skoczna i wesoła melodia pewnego szału duchowego tak, jakby dusza niejako pragnęła pozbyć się poprzedniego nastroju i osądzić go. Dwie krańcowości. Pesymizm i oszołamiająca radość. Jest to dowodem, że duch narodu naszego jest chory.

Ów chorobliwy nastrój podtrzymuje jeszcze więcej wpływ orientalizmu, który ogarnął nasze umysły i serca, podsyca naszą naturę sentymentalną, mami fantazją i odwraca od realnych, koniecznych i korzystnych spraw. Jest to nasze wielkie zło, że przyjęliśmy religię ze Wschodu, a nie z Zachodu, że nie wyrośliśmy w atmosferze Rzymu, ale Bizancjum.

Nie odczuwamy, że sentymentalizm i fantazja rodzi w duszy tylko próżnię, zniechęcenie, osłabienie niezdolność do inicjatywy i do walki życiowej, a na odwrót, że realna, rozumna i pozytywna praca, trud, walka i ofiara prowadzą do pozytywnych i trwałych wyników, rodzą wysokie idee i prawdziwą, szlachetną poezję.

Obłuda orientalizmu jest głównie przyczyną, że trzymamy się formy, a nie zwracamy uwagi na treść. Stąd nie mamy pełnego zrozumienia wiecznych, niezłomnych podstaw i prawd wiary i dlatego nie ziściliśmy ich tak, jak należy, we wszystkich dziedzinach naszego życia. Przyjęliśmy formę wiary, a życiową treść wypełniamy swymi wymysłami, tradycjami i zwyczajami, które sprzeciwiają się nieraz nadprzyrodzonemu prawu Bożemu.

Lud prosty zachowuje często zwyczaje zabobonne, jak największe świętości, a Sakramenty i przepisy Kościoła lekceważy, albo ich nie rozumie.

Trafia się, że włościanin dochowuje postu bardzo skrupulatnie na intencję bydła, ale post, nakazany przez Kościół, lekceważy. Bo bydło jest dla niego najważniejsze, aniżeli powaga i władza Kościoła. Śmieszne, niekulturalne zwyczaje przy różnych okazjach i zabawach jest prawie niemożliwe usunąć. Nieestetycznych urządzeń w Kościele, jak np. grubych krzyży, świec przed ikonostasem, zwanych postawnikami i t. d., nie można zmienić, bo zaraz bunt wiernych. Tak mniej więcej wygląda nasz konserwatyzm.

W ogóle nasze poglądy na sprawy religijne, narodowe i polityczne są tak dalece zaskorupiałe i zaściankowe, że zakrywają szerszy horyzont i nie zezwalają na rozwinięcie sił życiowych. Np. nasz katolicyzm jest tak ścieśniony i związany naszymi szkodliwymi tradycjami, że nie możemy należycie zrozumieć Kościoła katolickiego. I dlatego Kościół katolicki odczuwamy pod pewnym względem jako coś nieswoistego i nie bardzo nam koniecznego.

Uprzedzenie względem kleru bezżennego.

Jak dalece konserwatyzm nasz jest skostniały, krótkowzroczny i negatywny, najlepiej pokazuje pogląd i rozumowanie naszego ogółu w kwestii celibatu i żonatego kleru.

Chcę obszerniej zająć się tą sprawą, gdyż w tym leży główna i bezpośrednia przyczyna naszego negatywnego konserwatyzmu.

Sama już nazwa celibatu wywołuje u nas nie tylko uprzedzenie, ale pogardę, pewnego rodzaju obrzydzenie, a nawet formalny strach paniczny, podobnie jak u dziecka obawa przed dziką babą w maku, którą w niego wmówiła jego matka. Żonaty kler podniesiono do najwyższego znaczenia, bo kler żonaty – to podstawa i obrona Kościoła i narodu, a celibat – to zdrada obrządku, Kościoła i narodu. Ktoś obcy, biorąc obiektywnie całą kwestię, może zżymać się i mimo woli może postawić sobie pytanie: czy naród ten, który uważa siebie za katolicki, ma katolickiego ducha, czy pojmuje znaczenie i autorytet Kościoła, czy rozumie i jest świadomy nadprzyrodzonego życia religijnego, czy odczuwa, w czym leży siła narodu?

Gdy w diecezji stanisławowskiej w 1920 r., a w diecezji przemyskiej w 1925 r., postanowili obaj Biskupi wyświęcić tylko tych kandydatów stanu duchownego, którzy zdecydują się pozostać w stanie bezżennym, wtenczas powstał w kraju taki krzyk między klerem żonatym i świecką inteligencją, jak gdyby ziemia miała się zapaść. Prasa, wiece, agitacje, terror na alumnach ze strony agitatorów, jednym słowem, wszyscy zorganizowali się jak gdyby przed najstraszniejszym wrogiem. Posługiwano się przy tym niecnymi napaściami, niesumiennymi wymysłami tak, że każdy środek, nawet nieetyczny, był u nich dobry, o ile tylko godził w celibat. Aranżowano sztuczne wiece, przy pomocy agitacji zwoływano naród, uchwalano pod dyktatem rezolucje bez dopuszczenia do dyskusji. Naród szedł, ale nie wiedział, o co idzie, czy, ażeby odbierać zony księżom, czy wieśniakom? Na jednym takim wiecu, po wygłoszeniu bezsensownego referatu i po ogłoszeniu bez dyskusji rezolucji, jeden z włościan z galerii poprosił o głos. Z początku zabroniono mu, bo dyskusja była niedopuszczalna, ale, kiedy ten włościanin domagał się natarczywie głosu, wtenczas udzielono mu głosu w przypuszczeniu, że w imieniu „narodu” zaprotestuje przeciwko celibatowi. Tymczasem doznano gorzkiego zawodu, bo ów wieśniak odezwał się w ten sposób: „A co będzie z dzwonami, zabranymi w czasie wojny?” To pytanie, po całym szeregu podburzających ustnych i prasowych agitacji, aż nadto dobrze świadczy, jak naród interesuje się małżeństwem kleru. Dla niego nawet dzwony są ważniejsze, aniżeli żona księdza. Drugi znowu wieśniak, wracając z podobnego wiecu, wyraził się w ten sposób, że właściwie nie wie, o co chodziło, ale wiernym chodzi o to, ażeby księża do szkoły chodzili, dzieci katechizmu uczyli, ludzi do dobra prowadzili. Oto prawdziwy konserwatyzm, który umiał ocenić, co konieczne, trwałe i korzystne, a co dodatkowe i niekonieczne. Naród pragnie dobrego kapłana, gorliwego kapłana, kapłana w całym znaczeniu tego słowa, ale nie jego żony, która nie ma nic wspólnego z powołaniem kapłańskim i z urzędem kapłańskim.

Wprawdzie obecnie ucichła ta burza, nieżonaty stan duchowieństwa osiągnął prawo obywatelstwa, a nawet zaczyna się już przyznawać potrzebę stanu nieżonatego, jednakowoż raczej z powodów materialnych, bo nastąpiły czasy bardzo ciężkie, w których żonaty ksiądz nie może utrzymać rodziny i wychowywać dzieci. Jednakowoż motyw ten jest niski, bo wskazywałoby to, że ksiądz musi być dobrze sytuowany i nie obowiązany do praktykowania ubóstwa.

A tymczasem właśnie ksiądz powinien być ubogi duchem, nie przywiązywać się do żadnych dóbr ziemskich, nie być zniewolonym do zbierania pieniędzy i dóbr materialnych, a w pewnych okolicznościach praktykować nawet całkowite ubóstwo.

Teraźniejszy kryzys finansowy i bieda materialna jest również przyczyną, dlaczego tak mało synów z rodzin duchowieństwa wstępuje do stanu duchownego. Minęły już bowiem te czasy szczęśliwe, kiedy wygodny i dostojny stan duchowny przyciągał wielu kandydatów. Jeden z naszych żonatych księży, zapytany przeze mnie, dlaczego syn jego uczy się w świeckich szkołach i to za granicą, a nie poświęcił się teologii, odpowiedział mi, że nie dlatego n. p., iż nie ma powołania, ale po prostu dlatego, że on sam nie chce, ażeby syn jego biedował tak, jak jego ojciec. Oto dowód, jaki duch i jakie zrozumienie panuje, ogólnie biorąc, w rodzinach duchowieństwa o stanie duchownym. Taki kapłan i jemu podobni kwalifikują się raczej do trenu, a nie do frontu w linii bojowej.

Tą samą przyczyną da się również wyjaśnić owa obcość i uprzedzenie rodzin duchowieństwa żonatego do stanu zakonnego. Tylko bardzo rzadkie bywają wypadki, że syn, albo córka księdza poświęca się służyć w tym stanie Bogu i narodowi. A przecież wedle wszelkiego rozumowania i z natury rzeczy klasztory powinny zapełniać się najwięcej synami i córkami rodzin kapłańskich.

Czego nie może w pełni dokonać kler w żonatym stanie?

Z tego względu, że pozytywny albo negatywny konserwatyzm zależy głównie od kleru, a ogół znowu naszego inteligentnego społeczeństwa stoi w obronie stanu żonatego kleru, dlatego jestem zniewolony powiedzieć, że głównie kler żonaty, jako taki, jest powodem naszego negatywnego konserwatyzmu. Kler bowiem żonaty nie może, jakby należało, wychować duchowo narodu, zrodzić idei i jej urzeczywistnić. Kler żonaty nie może w całej intensywności odczuć znaczenia ofiary i jej wykonywać. Kler żonaty nie może w pełni uzyskać dla siebie należnego autorytetu, ani tez istniejący podtrzymać i zachować.  Kler żonaty nie może w pełni wróść w Kościół katolicki i zżyć się zupełnie z jego życiem, które jest właśnie głównym źródłem życia duchownego, pełnej, czystej i świętej ofiary i prawdziwego autorytetu. A te cztery, wyżej wspomniane sprawy są podstawą, siłą i treścią prawdziwego i pozytywnego konserwatyzmu i postępu.

Twierdzenie moje opieram na historii naszego Kościoła i narodu, a następnie mam odwagę powołać się na blisko 30-letnie swoje doświadczenie w czasie spełniania przez mnie urzędu biskupiego. Zaznaczam, że te moje twierdzenia wypowiadam bez uprzedzenia, ani gniewu do żonatego kleru, ani nie chcę przypisywać mu tych niedomagań, jako świadomej, dobrowolnej i subiektywnej winy. W końcu zaznaczam, że biorę tutaj pod uwagę kler żonaty jako stan.

Wśród wielu innych powodów, dla których żonaty kler nie może, jakby należało, wypełnić wyżej wskazanych swych zadań, jest jeden główny powód, a mianowicie ten, że żonaty kler jest wedle słów św. Pawła Apostoła podzielony między żoną a Jezusem Chrystusem, wcielonym synem Bożym (I. Kor. 7.32-33).

Problem łączności duchowieństwa z Kościołem.

Dlatego, że Kościół katolicki jest źródłem życia duchowego, ofiary i autorytetu, zaczniemy rozważać najpierw o najściślejszej i całkowitej łączności duchowieństwa z Kościołem, założonym przez Chrystusa.

W jednym z moich poprzednich listów pasterskich, powołując się na jednego katolickiego apologetę *), napisałem, że nie wystarczy tylko czerpać życie od Chrystusa – podobnie, jak niemowlę ssie pokarm z piersi matki – ale należy wżyć się w życie Chrystusa. Podobnie jak gałąź, złączona z pniem, żyje jego sokami, tak też trzeba połączyć się z Jezusem Chrystusem i żyć Jego życiem. A to, co powiedziano o Jezusie Chrystusie, wcielonym synu Bożym, to samo odnosi się również do Kościoła katolickiego. Tutaj nie wystarcza tylko pewna lojalność, ale konieczne jest całkowite i najściślejsze złączenie i zjednoczenie z Kościołem tak, ażeby żyć jego życiem, z nim odczuwać, z nim cierpieć, z nim cieszyć się, jego los uważać za swój.

*) Albert Maria Weiss: Apologie des Christentums.

Przyczyna tego jasna. Kościół katolicki jest nie tylko założony przez Jezusa Chrystusa, wcielonego syna Bożego, ale jest również Jego zbiorowym ciałem mistycznym, w którym On nadal żyje, przemawia i działa, jak ongiś żył, przemawiał i działał, przebywając na tej ziemi. Syn Boży najpierw przyjął na siebie naturę ludzką i wcielił się, potem, jak wcielony Syn Boży, przybrał sobie ciało zbiorowe, t. j. Kościół, złożony z Hierarchii, przez Niego ustanowionej, i wiernych. W tym Kościele pozostał Chrystus w Najświętszej Eucharystii i udziela siły swej i życia całemu Kościołowi. Główny organ, przez który działa Chrystus, to Ojciec Święty, Papież, a dalej Biskupi i kapłani, z Ojcem Świętym zjednoczeni. Jezus Chrystus bowiem udzielił misji i władzy nie tylko św. Piotrowi, Apostołom i uczniom, ale również ich następcom i dlatego misja owa i władza trwa po wszystkie czasy, aż do końca świata.

Zbiorowe ciało mistyczne Jezusa Chrystusa, t. j. Kościół katolicki, stanowi jeden organizm, w którym krąży jedna siła i życie Chrystusowe. Jak w organizmie ludzkim komórki złączone są z sobą życiem całego organizmu, tak też w Kościele katolickim wszyscy zjednoczeni tworzą razem jeden organizm i żyją jednym życiem Chrystusowym, o ile ożywieni są i zjednoczeni z Jezusem Chrystusem nie tylko wiarą, ale też łaską i miłością *).

*) Vide obszerniej: „Chrystus w życiu Kościoła” – Benson.

Kościół zatem katolicki – to nie zwyczajna instytucja ludzka, ale instytucja Bosko-ludzka. Ponieważ zaś jest ludzka, t. j. składająca się z ludzi, może, jak każdy organizm ludzki, ulegać niedomaganiom i chorobom, pojedyncze członki mogą całkiem odpadać, ale życie i siła całego organizmu nigdy nie może zaniknąć i zatrzymać się, bo tutaj żyje i działa czynnik Boży. Dlatego też Kościół katolicki, mimo wszystkich wrogich ataków, trwa i trwać będzie do końca świata.

Kapłan w organizmie Kościoła katolickiego jest nie tylko zwykłą komórką, ale również jednym z przewodników życia Chrystusowego i dlatego obowiązany jest jak najsilniej zżyć się z tym organizmem, ażeby mógł w zupełności sam przejąć się życiem Chrystusa i w zupełności działać i w pełni życie to rozprowadzać po duszach ludzkich. Jednakowoż kapłan żonaty nie może tego w pełni wykonać, bo jest on podzielony między żoną a Chrystusem, a w ślad za tym i między Chrystusem w Jego zbiorowym, mistycznym ciele, t. j. Kościele katolickim. Stanowisko jego w owym organizmie Kościoła katolickiego nie jest wprawdzie bierne, jednakowoż do pewnego stopnia wstrzymane, częściowo zahamowane, a życie, przez niego rozprowadzane, jest niejako anemiczne. Kapłan żonaty i sam nie może, jakby należało, żyć pełnym życiem i nie może go dalej w całej pełni udzielać. Kapłan żonaty ma swoją organizację domową, z którą tak ściśle i niepodzielnie jest związany, że nie może oddać się w całości i niepodzielnie życiu i organizacji Kościoła. Podobnie, jak w jego życiu jest duchowy dualizm, tak i w jego działalności na polu kościelnym jest połowiczność. W tej połowiczności z reguły jednakowoż bierze górę i absorbuje go ziemska i rodzinna działalność.

Kto poświęcił się duchownemu dziełu, ten pod groźbą rozterki życiowej nie może być wpleciony swoimi myślami i pragnieniami w sprawy ziemskie w większej mierze, aniżeli w sprawy duchowe. A przecież tak wpleciony jest kler żonaty przez swoją rodzinę. Dlatego też wiekami trwa w owej bardzo ciężkiej rozterce. Tą sprzecznością w w życiu naszego kleru żonatego można wytłumaczyć bardzo liczne sprzeczności w światopoglądzie całego naszego społeczeństwa.

Tym można sobie wyjaśnić owe rażące przeciwieństwa, że my, naród katolicki, nie mamy zaufania do Stolicy Apostolskiej, podejrzewamy i posądzamy ją o nieszczerość i brak życzliwości do nas. Chcemy być katolikami, ale równocześnie staramy się odgraniczyć siebie i zabezpieczyć przed wpływem Kościoła katolickiego. Czerpanie życia z Kościoła katolickiego uważamy za niebezpieczeństwo latynizacji, a więc za kwestię istnienia. Uznajemy Kościół katolicki, ale sami chcemy stanowić coś osobnego i całkowicie odrębnego. Nasz katolicyzm więc nie jest wewnętrzny, nie jest wkorzeniony i zachodzi niebezpieczeństwo jego zaniku przy pewnej zmianie okoliczności, albo politycznej koniunktury.

Nasz katolicyzm schodzi na pewnego rodzaju lojalność, może silniejszą, aniżeli lojalność dla świeckiego państwa, jednakowoż i w owej lojalności spotykamy wykroczenia przeciw katolicyzmowi i to rażące. Przecież dawniej, a jeszcze i teraz deklamuje się i śpiewa na koncertach publicznych ulubiony poemat Szewczenki „Hus”. A przecież jest on obrzydliwym lżeniem i napaścią na Kościół katolicki. W takich koncertach brali i biorą udział księża i ich rodziny, a czasem nawet ktoś z duchowieństwa śpiewa w chórze albo nawet dyryguje.

A to u nas nikogo nie razi. Nikt nie protestuje, bośmy wprawdzie katolicy, ale lubimy śpiewać lub deklamować bluźnierczy poemat przeciw Kościołowi katolickiemu!

Doszło do mej wiadomości, że w czasie 300-letniego jubileuszu śmierci męczeńskiej św. Jozafata, szermierza i męczennika za ideę katolicką, jeden z księży i to nawet dziekan, wyraził się o tym świętym z taką złośliwością, że nawet nie chcę tutaj tego powtarzać. Ten święty, nasz rodzimy święty, nie cieszy się u nas popularnością, bo nie należał ani do „panów”, ani do „gaspadinów”, bo nie podsycał gorączki partyjnej i nacjonalistycznej, ale dbał natomiast i modlił się o nawrócenie i o ducha katolickiego w naszym narodzie, bo całą jaźnią swoją odczuwał najwyższe dobro swego narodu w złączeniu i zjednoczeniu z Kościołem katolickim.

Niedawno temu, kiedy chodziło o obronę dogmatu małżeństwa katolickiego, jeden z księży wyraził się z drwinkami, że czas już najwyższy pozbyć się tych formalistycznych przeżytków w małżeństwie i usunąć je.

Liberalna prasa nacjonalistyczna często występuje przeciw Stolicy Apostolskiej, bierze w obronę schizmę, a ogół naszego duchowieństwa nie reaguje, ale nawet czyta i prenumeruje ową prasę.

Tego rodzaju fakty nie świadczą chyba o zakorzenionej u nas idei katolicyzmu.

Papieża uważamy za najwyższego szefa kościoła, niejako w znaczeniu ludzkim, a nie traktujemy go po myśli zasad wiary, jako Zastępcę Chrystusa na ziemi. Biskup o tyle ma u nas znaczenie i popularność, o ile idzie po myśli świeckich przywódców – „patriotów”, o ile schlebia naszym nacjonalistycznym tradycjom i „świętościom”, o ile patronuje akcji różnego rodzaju komitetów nacjonalistycznych, o ile milczy, albo toleruje ich uchybienia. Ale, kiedy Biskup nie chce grać roli patriotycznego manekina, kiedy nie chce zejść z wysokości swego urzędu biskupiego i nie chce stać się zwykłym agitatorem, a jeszcze więcej, kiedy zajmie kategoryczne i odważne stanowisko, jako Biskup katolicki, kiedy odważy się sprzeciwić złu i publicznie je osądzić, co jest przecież jego świętym obowiązkiem, wówczas nie tylko traci popularność, ale piętnują go jako wroga, szkodnika narodu, którego należy bojkotować, a prasa organizuje na niego formalną nagonkę, niby na dzikiego zwierza. Biskup pozostaje wtedy osamotniony i opuszczony nawet... przez własny kler.

U nas doszło do tego, że kto trzyma z Biskupem, tego posądza się o brak patriotyzmu i charakteru, ten jest skazany na odosobnienie od wszystkich. Gdy jeden z wierzących rzemieślników bronił swego Biskupa przed świeckim inteligentem, ten z oburzeniem zarzucił mu niejako występek, dlatego tylko, że trzyma stronę Biskupa. Na to odpowiedział ze spokojem ów rzemieślnik: „Przecież jestem wierzącym i jestem obowiązany trzymać ze swym Biskupem, boć nie będę trzymał z rabinem żydowskim”.

U nas tylko liberał świecki, lub radykał, czy też otwarty wróg Kościoła cieszy się poważaniem. Ale, kiedy nawróci się, stanie się wierzącym chrześcijaninem – katolikiem i broni praw wiary i Kościoła, wtenczas traci w naszych oczach na powadze, czujemy pewnego rodzaju nieufność, a nawet posądza się go o brak charakteru i to nawet ze strony... ogółu kleru.

Tak samo, jak kler żonaty jest podzielony między żonę a Chrystusa i Jego Kościół, tak też jest podzielony i między sobą. Kler żonaty nie ma w tym stopniu, jakby należało, zdolności organizacyjnej i to nawet stanowej. Rozproszony służyć będzie raczej w organizacjach świeckich, aniżeli we własnych.

Rzecz prosta, bo mając swoje domowe i rodzinne organizacje, nie odczuwa potrzeby łączności stanowej. Nawet, gdy stworzy organizację, to nie ma ona trwałości, niknie i prędko upada. Nie pielęgnuje on nawet należycie sąsiedzkiego współżycia, chyba między krewnymi. Zamiast zachowywać solidarność i organizację stanową – rozluźnia ją raczej przez swój osobisty separatyzm. Wszystko prawie kończy się na osobistej korzyści i celach osobistych, a nigdy nie ma się na uwadze dobra ogólnego. Dlatego też dyscyplina kościelna i wypełnianie rozkazów i przepisów Kościoła bardzo niedomaga i kuleje. Tym też da się wyjaśnić brak jednolitości w nabożeństwach i obrządku.

Owe podzielone stanowisko żonatego kleru w Kościele katolickim odbija się również ujemnie w narodzie, w którym brak uczucia wspólności i solidarności dla celu i dobra ogólnego. Nawet, gdy grozi ogólne niebezpieczeństwo, to i wówczas biorą górę sprawy prywatne i osobiste nad dobrem całego narodu. Widzieliśmy to własnymi oczyma w ostatniej naszej wojnie i przy tworzeniu państwa ukraińskiego. W wspólności, jedności i jednolitości siła, a gdzie rozbicie, rozdział i wydmy, tam i najliczniejszy naród jest bezsilny i niezdolny do spełniania swych zadań tak pod względem narodowym, jak i państwowym. Kiedy w budowli wiązania, słupy i ściany nie są spojone z fundamentem i między sobą, wtenczas tworzą się rysy i szczeliny i przy pierwszym lepszym uderzeniu nawałnicy gotowa się ona rozwalić. Podobnie też jest w budowli narodu, kiedy nie ma silnego spojenia duchowego wszystkich stanów między sobą i z głównym fundamentem, t. j. z Kościołem katolickim.

U nas istnieje dziedziczna skłonność do rozkładu, do rozbicia, do waśni i niezgody. A wszystko to nie jest ani konserwatyzmem, ani postępem, a jedynie upadkiem.

Życie duchowe i idea.

Już z wyżej powiedzianego wynika, że kler żonaty, podzielony między żonę a Jezusa Chrystusa i Jego Kościół, nie może, jakby należało, wrosnąć i wżyć się w organizm Kościoła katolickiego, a tym samym nie może sam należycie zaczerpnąć dla siebie w pełni życia duchowego, ani nie może spełniać, jak należy, swego zadania w sprawie rozprowadzania i udzielania życia Chrystusowego wśród reszty organizmu mistycznego Kościoła, t. j. wiernych. 

 Kler żonaty bierze na siebie podwójny ciężar, t. j. ojcostwo duchowe i ojcostwo krwi. Już przyrodzone ojcostwo wymaga wielkiej pracy i wielkich starań, ażeby spełnić należycie swe obowiązki. Duchowe zaś ojcostwo jest jeszcze cięższe, jest ono nawet za ciężkie na barki aniołów. Dlatego też kler żonaty nie jest w stanie spełnić należycie obowiązków jednego i drugiego ojcostwa. Względnie jedno spełni, drugie zaniedba. Trzeba chyba nadzwyczajnego cudu, ażeby można godnie spełnić obowiązki jednego i drugiego ojcostwa. Chrystus jednak nie tworzy tutaj cudu, nie ma do tego żadnej podstawy.

Toteż zwykle kler żonaty oddaje się i poświęca przyrodzonemu ojcostwu z krzywdą i ujmą dla ojcostwa duchowego, gdyż ojcostwo krwi podpada bardziej pod zmysły, jest, powiedzieć można, codzienna koniecznością i wymaga znacznej troski, starań i pracy w ziemskich i doczesnych sprawach i dlatego absorbuje go i odwraca od pracy nad swym osobistym doskonaleniem, jak również nad rozbudzeniem i podtrzymywaniem życia duchowego w ogóle, tak w samym klerze, jak i w narodzie. A gdzie jest upadek duchowy, tam nie może zrodzić się idea wyższa i miłość do wzniosłych i szlachetnych spraw. Bo duch ożywia i podnosi, jak mówi Pismo św.: „Duch jest, który ożywia: ciało nic nie pomaga”. (Joh. 6. 63).

Gdzie jest upadek życia duchowego, tam powstają zgubne hasła, które uwodzą i powodują duchową śmierć. W najlepszym razie wydźwignienie nacjonalizmu, albo materialnych, ziemskich, doczesnych spraw. Jednakowoż, nacjonalizm i patriotyzm, który nie powstał z idealnego, duchowego życia, wyradza się w szowinizm, w nienawiść i zatrutą gorączkę, która trawi i zabija, stawia siebie za bóstwo, negując Prawdę absolutną, niezłomne i konieczne podstawy nadprzyrodzonej wiary i etyki. Tak samo wszelkie doczesne i materialne sprawy, bez wyższych duchowych podstaw, albo nie udają się, albo stają się orężem przeciwko wierze, Kościołowi i moralności, a tym samym przeciw ogólnemu dobru całego narodu. Jedno i drugie dzieje się na naszych oczach.

Co zaś tyczy się uznania dla kleru żonatego, że jest producentem inteligencji świeckiej, to uznanie to raczej go poniża, aniżeli przynosi mu cześć. Bo przecież stan duchowny ma wyższe powołanie, aniżeli produkować inteligencję. A gdzież są plony ojcostwa duchowego? A czym odznacza się ogół tej inteligencji? A w szeregach, a nawet na czele wrogich obozów, czy nie widać w wielkiej liczbie członków rodzin księży? Czy jest dużo u nas znakomitości na polu kościelnym z domów księży, jakby tego można się spodziewać? Nie chcę więcej nad tym się rozwodzić, bo jest to bardzo bolesna rana. Nawet pod względem narodowym członkowie rodzin księży nie dopisują, bo bardzo często już w trzecim i czwartym pokoleniu wynaradawiają się – jak powiedział jeden poważny kapłan – i całkowicie są straceni dla swego narodu.

Że kler żonaty sam nie stanął duchowo wysoko, jak należy, i narodu duchowo nie wychował, to jego najcięższa wina. Bez liczby namnożyło się tych „kurpfuszerów”, którzy leczą tę nieszczęsną Ukrainę. Leczą oni jej organizm wszelkimi zatrutymi „izmami”, od których ona wije się w drgawkach i bliska jest śmierci. Ukraina potrzebuje odżyć życiem duchowym, życiem Chrystusa! I właśnie tutaj zawinił kler, który nie postarał się o ten jedynie zbawienny lek. Naród, duchowo nie wychowany, jest duchowo anemiczny, podatny na wszelkie złe wpływy i wszelkie duchowe choroby. Od takiego narodu nie można oczekiwać zrozumienia spraw wyższych i zachwycenia się nimi. Wśród takiej atmosfery nawet kler nieżonaty jest i musi być ogólnie anemiczny duchowo, bez ideałów i przejęty duchem chorobliwej atmosfery, jaką oddycha naród. Jakie duchowieństwo, taki naród, a jaki naród, takie duchowieństwo – prawdziwe zaczarowane koło. Trzeba dużo pokoleń, trzeba dużo cierpień i ofiar, ażeby organizm narodu duchowo odrodził się.

Jaki panuje zanik duchowego życia wśród ogółu kleru żonatego, świadczy o tym zrozumienie i pogląd na stan duchowny. Stan ten rozpatruje się ze strony materialnej, uważając go za stan dobrze sytuowany i wygodny, a nie za stan poświęcenia się Bogu i narodowi. I dlatego, gdy nastał finansowy i materialny kryzys, kiedy stan duchowny nie popłaca, jak w dawnych czasach, wówczas zaczyna się ogólna dezercja synów duchowieństwa ze stanu duchownego, a jeśli już wstępują do niego, to chyba tylko z konieczności.

Katolickie świeckie rodziny innych narodów poczytują za honor dla siebie, gdy ich synowie poświęcają się stanowi duchownemu. Same utrzymują ich w seminariach duchownych.

A u nas alumn dostaje wszystko za darmo, a jednak niejeden z nich myśli, że łaskę Panu Bogu robi, że raczył wstąpić do duchownego seminarium. A kiedy już ma się wyświęcić w stanie bezżennym, to wtenczas, o ile tylko może, szuka gdzie indziej chleba i przytułku. Tylko ostatecznością przymuszony zgłasza się do seminarium duchownego. Przyczyną tego wszystkiego jest negatywne zrozumienie i pogląd kleru żonatego na stan bezżenny kleru. I każdego nieżonatego księdza traktuje się często z lekceważeniem w domach duchowieństwa. Słowem, stan duchowny pojmuje się u nas z punktu widzenia ziemskiego, cielesnego i materialnego. U nas nazwa „duchowny” stan, to można by powiedzieć „lucus a non lucendo”.

Z powiedzianego wynika również, że stan zakonny, który jest wynikiem życia duchowego, stanem doskonałości duchowej, jest jeszcze więcej niezrozumiały. Ogół duchowieństwa żonatego jest jeszcze bardziej obcy i uprzedzony do tego stanu, a częściowo nawet odnosi się do niego wrogo. Zakonnik, zakonnica w oczach większości rodzin duchowieństwa – to niby widmo pozagrobowe.

Czy wobec takiego upadku życia duchowego u nas mogą być zrozumiałe sprawy wzniosłe, czy mogą zrodzić się idee szlachetnych i wzniosłych celów?

Imperatyw ofiary.       

Chrystus Zbawiciel nie tylko żyje i działa w zbiorowym swym mistycznym ciele, w Kościele katolickim, jak to wykazałem powyżej na swoim miejscu, ale przedłuża przez niego swoje cierpienia i ofiarę. Nie znaczy to, by Chrystus cierpiał i ponosił ofiarę podobnie, jak podczas swego życia na ziemi, bo już zmartwychwstał i nie podlega cierpieniom, ale oznacza, że Chrystus po swoim zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu, nie mogąc już cierpieć i ponosić ofiary sam na sobie, przedłuża jednak swe cierpienia i ofiarę przez członków swego ciała mistycznego, t. zn., że wszyscy członkowie tego zbiorowego ciała mistycznego, połączeni z Jezusem Chrystusem wiarą i miłością, przedłużają w dalszym ciągu Jego cierpienia i ofiarę na samych sobie i w ten sposób dopełniają po wszystkie czasy, aż do końca świata, męki i ofiary Chrystusa, który już nie może osobiście cierpieć. W tym znaczeniu też i zrozumieniu powiedział św. Paweł Apostoł, że on dopełnia na sobie cierpienia Chrystusowe za ciało, którym jest Kościół: „Który teraz się raduję w utrapieniach za was i wypełniam to, czego nie dostawa utrapieniom Chrystusowym, w ciele moim za ciało Jego, które jest Kościół”. (Colos 1, 24). Owego niedostatku cierpień Chrystusowych nie można tak rozumieć, by cierpienia Chrystusowe i ofiara Jego były niejako niedostateczne do odkupienia rodu ludzkiego. Nie! Aż nadto wystarczają do odkupienia i zadośćuczynienia za grzechy całego świata i udzielenia wszelkich potrzebnych łask i środków do uświęcenia dusz ludzkich – ale oznacza to, że Chrystus chce, ażeby członkowie Jego mistycznego ciała ze swej strony dalej przedłużali na sobie Jego cierpienia i ofiary i upodobniali się do niego, jeżeli chcą być uczestnikami Jego chwały: „Jeżeli jednak spółcierpimy, abyśmy też spółbyli uwielbieni.” (Ad Rom. 1.17).

Tak więc każdy prawdziwy i żywy członek mistycznego ciała Chrystusowego, t. j. Kościoła katolickiego, obowiązany jest cierpieć i przynosić z siebie ofiarę. Ofiara ta może być krwawa, t. j. krwawe męczeństwo, albo bezkrwawa, na którą składają się cierpienia całego życia. Ofiara ta musi pochodzić z nadprzyrodzonego motywu, a nie z motywów wyłącznie przyrodzonych albo egoistycznych, a następnie musi być święta i pochodzić z czystej miłości do Boga.

W czasach dzisiejszych urobiło się między chrześcijanami pewnego rodzaju chrześcijaństwo salonowe.

Wieszamy na ścianach domu obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, obrazy świętych, jednak raczej dla ozdoby. Podziwiamy męki Chrystusowe, jak również męki i bohaterskie uczynki i cnoty świętych, lecz na tym i koniec. To Chrystus tak cierpiał, to święci tak walczyli i znosili prześladowania, ale do nas to się nie odnosi! Podobni jesteśmy do owych widzów w teatrze, którzy podziwiają grę aktorów na scenie. Chcemy lekko, wygodnie, niby w salonce pośpiesznego pociągu, zajechać do nieba. Dlatego też, kiedy przyjdzie cierpienie, kiedy przyjdą niepowodzenia, kiedy trzeba ponieść ofiarę z pieniędzy i majątku, a przede wszystkim, kiedy trzeba stanąć w obronie dobrej i świętej sprawy, wówczas tracimy natychmiast odwagę, opuszczamy ręce i stajemy się niezdolni do jakiejkolwiek sprawy. Stąd owa dezercja chrześcijan ze sfery Chrystusowej do innych obozów, co to głoszą modne, a przy tym negatywne i niebezpieczne hasła i pociągają za sobą masy i cieszą się wpływem i znaczeniem. Postępować zaś w prywatnym i publicznym życiu wedle zasad wiary nadprzyrodzonej, stać na gruncie etyki katolickiej – to w oczach świata niemodne, to zaskorupiałość, to nawet idiotyzm. Dlatego też wielu, chcąc uchodzić za „postępowych”, za „ideowych”, opuszcza szeregi Chrystusa, a zapełnia szeregi wrogów Boga. Chrześcijanie wierzący zapominają zwykle o bezwarunkowym imperatywie Jezusa Chrystusa: „Jeżeli kto chce za mną iść, niech zaprze samego siebie, a weźmie krzyż swój na każdy dzień i niech idzie za mną.” (Luc. 9, 23.). Zapominają o upomnieniach św. Piotra Apostoła: „Bo i Chrystus ucierpiał za nas, zostawiając nam przykład, abyście naśladowali tropy jego.” (Petr. 1, 22).

A kiedy każdy członek Kościoła katolickiego obowiązany jest do ofiary, to tym więcej obowiązany jest do niej kapłan. Już sama nazwa „świaszczennyk” (poświęcony), oznacza to samo, co przeznaczenie na ofiarę. Chrystus powiedział w swojej testamentalnej modlitwie w czasie Wieczerzy, że on poświęca siebie, ażeby i Apostołowie byli poświęceni, t. j. ofiaruje siebie, ażeby i Apostołowie ponieśli z siebie ofiarę: „A za nie ja poświęcam samego siebie, aby i oni byli poświęceni w prawdzie.” (Joh. 17, 19.). Stąd też słowo „poświęcenie” siebie, „poświęcać się”, znaczy tyle, co ofiara z siebie, i ofiarować.

Problem ofiary w naszym duchowieństwie i społeczeństwie.

Kler żonaty przyciemnił i poniekąd zwichnął prawdziwe zrozumienie powołania i przeznaczenia kapłaństwa, którego zadaniem jest nie tylko rozbudzać i podtrzymywać życie duchowe, ale jest ono również wyrazem i urzeczywistnieniem ofiary. Jak już poprzednio powiedziano, u nas traktuje się kapłaństwo ze strony materialnej, cielesnej, doczesnej i jako wygodny stan. Kandydat stanu duchownego, wstępujący do seminarium, nie zdaje sobie sprawy z ważności i odpowiedzialności urzędu kapłańskiego. W seminarium dostaje bezpłatne mieszkanie, światło, opał, wikt, obsługę, słowem całe utrzymanie. Po ukończeniu seminarium ma ponadto dostać jeszcze żonę, posag i całą wyprawę, a potem posadę duszpasterską, która wedle jego mniemania nie wymaga większego trudu, jak tylko odprawić w niedzielę i święta nabożeństwo, a w dnie powszednie spełniać funkcje parafialne, oczywiście za datki w naturze i dochody w pieniądzach. Rzeczywiście idealny stan! Tak, ale w rozumieniu świata tego, w rozumieniu czysto ludzkim i ziemskim, a nie w rozumieniu i nie wedle wymagań Chrystusa i Jego Kościoła.

Przygotowanie w seminarium duchownym do stanu duchownego, chociażby jak było idealne, zostaje u takiego alumna bez wpływu i pożytku, gdyż alumn jest zajęty innym marzeniami. Ćwiczenia duchowne wykonuje z konieczności, mechanicznie, powierzchownie, nie bierze na serio, nie przejmuje się nimi na wskroś duszy. Bo gdyby rzeczywiście wniknął w ich treść i przejął się nimi, musiałby porzucić wszelką myśl o żeniaczce, albo opuścić seminarium. Niejeden alumn łudzi siebie i myśli, że można pogodzić stan duchowny ze stanem małżeńskim. Ale kiedy ożeni się, wchodzi w inne seminarium, w którym z reguły zawiesza na kołku to, czego nauczył się w seminarium duchownym.

A cóż dopiero mówić, jeśli w seminarium duchownym jest upadek? Takie seminarium, to nie instytucja duchowna, to ruina duchowa. W takim seminarium nie ma ani śladu kierunku duchownego, a wszelkie praktyki religijne, chociażby najprymitywniejsze i najkonieczniejsze, to chyba drwiny z wszelkiego życia duchowego. Nie chcę tu rozwodzić się o tych różnych zwyczajach i praktykach. Może za bliskie czasy. Niechaj historia kiedyś rozsądzi. Boleśnie mi o tym teraz pisać. W takim seminarium ja sam byłem. Przykre, gorzkie i smutne wspomnienia pozostały u mnie dotychczas. Za wielką łaskę Bożą musi uważać ów alumn, jeśli w podobnej atmosferze nie osłabił wiary, nie przytłumił sumienia. A takie seminarium i to generalnie dla wszystkich diecezji tut. prowincji kościelnej, istniało więcej, aniżeli przez jedno stulecie. Silnie odczułem ten stan seminarium, kiedy w r. 1902 powołano mnie do tego seminarium na rektora i kiedy zacząłem łamać wszystkie owe „tradycje” i „praktyki” w nim panujące.

Z seminarium, dobrego czy zepsutego, wychodzi alumn nie jako przygotowany i uzdolniony kandydat stanu duchownego, bo nie prosi nawet o święcenie zaraz po ukończeniu studiów – ale wychodzi przede wszystkim jako kandydat do ożenki. Jeśli nie jest zaręczony, to dłuższy czas jeszcze pauzuje i szuka żony. Dopiero po ożenieniu staje się gotowym kandydatem do święceń kapłańskich.

Taki kandydat marzy wprawdzie czasem o „poświęceniu się” dla narodu, ale to tylko mrzonka, a właściwie farsa. Przychodzi bowiem później życie twarde, ciężkie, mozolne, pełne trosk i kłopotów rodzinnych. Wtenczas głowa jego jest zaprzątnięta sprawami materialnymi, a głównie jego starania skierowane do tego, ażeby otrzymać intratną parafię. Im większe wymagania rodzinne, tym usilniej stara się z jednej parafii przeprowadzić na inną, lepszą, bo pierwsza mu nie wystarcza, a bieda przypieka. Wprawdzie taki ksiądz nieraz gorzko cierpi, niesie ciężki krzyż, ale czy można nazwać to ofiarą w pełnym tego słowa znaczeniu, t. j. ofiarą, przyjętą z wiary nadprzyrodzonej, ofiarą z czystej miłości do Boga? A przy tym wszystkim staje drugie, jeszcze cięższe pytanie, a mianowicie, czy może on spełniać należycie obowiązki urzędu kapłańskiego, nawet przy swej najlepszej chęci?

Znalazł się wprawdzie za dobrych czasów jeden czy drugi obrotny i sprytny ksiądz, który umiał dobrze pochodzić koło „interesu”. Postarał się o dobrą parafię, był niezłym finansistą, umiał dobrze strzyc owieczki duchowne, synowie kształcili się w wysokich szkołach, a córki powychodziły za mąż, jedna za adwokata, druga za lekarza, czy za jakiego innego, dobrze sytuowanego urzędnika, mniejsza o to, że za liberała lub radykała, ale w każdym razie dobra partia. Krótko mówiąc, dobrze wiodło się. Ale o jego rodzinie duchowej lepiej wtedy było nie mówić. Ciemność dusz, spustoszenie moralne i ogólny upadek w całej parafii. Ksiądz taki – to pasożyt, a nie ofiara dla Boga. Zatruł on całą parafię, a po śmierci jego ruina moralna i materialna.

Niech wszyscy zastanowią się nad tymi faktami, a zaświadczam, że są prawdziwe! Czy możliwe jest, ażeby fakty takie, które stuleciami trwały, nie odbiły się ciężko i strasznie na naszym Kościele i sile moralnej naszego narodu? I czy nie wymaga to ofiary ekspiacyjnej, t. zn. całego szeregu pokoleń innego, duchem wyższego duchowieństwa, zanim zrównamy się z moralnym poziomem innych narodów katolickich?!

Jest u nas rażącym zjawiskiem, że nie ma poczucia dobra publicznego. Troską i staraniem jest, ażeby tobie było dobrze, a co będzie dla innych, to obojętne. Kiedy ksiądz przenosi się na inną parafię, to zostawia nieraz formalną pustynię. Zabudowania zniszczone, a gdy pozostanie jaki sad owocowy, to administrator zwykle do reszty wyrąbie go na opał. Gdy ksiądz umrze, wtenczas jego rodzina wszystko porozchwytuje i wszystko gdzieś niknie. Nie pozostaje nic z jego dorobku dla następców i dla dobra ogólnego. Można po części powiedzieć, że nieraz po księdzu pozostają ślady wandalizmu. W kościele ubogo. Kiedy ktoś z parafian kupi dla kościoła jaki ornat, albo inny parament, to jeszcze się to świeci, w przeciwnym zaś razie wszystko brudne, podarte, połatane i zatłuszczone! Dlaczegoż sami duchowni nie poczuwają się do obowiązku dbać bodaj częściowo własnym kosztem o ozdobę kościoła i o to wszystko, co jest potrzebne do nabożeństwa? Przecież tyle dobra i pieniędzy kościelnych idzie na utrzymanie rodzin księży! Nie dziw więc, że Chrystus nie błogosławi owym rodzinom i dlatego cały ich dorobek niknie, albo zwraca się przeciwko nim, a wdowy po księżach biadają ciężko, schodzą nieraz na kij żebraczy. Niechże nikt nie dziwi się, że lud prosty, który od stuleci patrzy na ten materializm duchowieństwa – który może u księdza przełamać chyba tylko osobista, albo polityczna ambicja – ułożył przysłowie, którego nie chcę tutaj podawać. Chociaż w wielkiej mierze przysłowie to przykre, świadczy jednak o bystrej obserwacji ludu prostego. Rozumie się, że nie mam zamiaru poniżyć tym szlachetnych księży między duchowieństwem.

Oprócz tego zwracam specjalną uwagę na następujący, bardzo pouczający fakt: kiedy wziąć do ręki wykaz ofiar różnych i przeróżnych narodowych instytucji ukraińskich, w kraju i na emigracji, to wszystkie owe wykazy aż pstre są od imion ofiarodawców-księży. A między ich ofiarami są nawet wielkie, kilkudziesięciotysięczne sumy w dobrej walucie. Jednak za przeciąg sześćdziesięciu kilku lat mego życia znam tylko dwa wypadki ofiar grecko-katolickich księży na instytucje kościelne. I nie dziw, że Bóg nie błogosławi takim księżom, takiemu duchowieństwu, takiemu narodowi, który wydaje takie duchowieństwo, nie błogosławi takim instytucjom, na które idą nawet bardzo wielkie sumy. Bo i te ofiary, dawane wyłącznie na wspomniane świeckie instytucje, mimo woli wywołują wrażenie, że pochodzą z motywów świata tego, z pragnienia sławy i rozgłosu, słowem, z pobudek egoistycznych.

 Ofiara i dobro publiczne.

Z braku pojmowania i wykonywania prawdziwej ofiary przez księży pochodzi również ów ogólny egoizm w życiu narodowym, prawie we wszystkich jego dziedzinach. Każdy troszczy się tylko o siebie, na siebie ogląda się, jednym słowem, u nas „chapatnia”. Dlatego też z ciężkim trudem wzniesione u nas instytucje upadają i rozpadają się. Nie widać trwałości i rozwoju.

Stąd też brak u nas realnej i wytrwałej pracy, brak ofiarności i poświęcenia dla dobra ogólnego. Pełno u nas sentymentów, pełno fantazji, częste zrywy chwilowe, które, jak ogień słomiany, prędko wybuchają, ale też i prędko gasną, a potem następuje zniechęcenie, upadek i przygnębienie, a w końcu narzekania na wszystkich i na wszystko.

I całkiem naturalnie. Bo całkiem inaczej pali się zapał wysokiej i prawdziwej ofiary wśród takich społeczeństw, gdzie ofiara owa oparta na myśli o rzeczach najwyższych i wieczystych, a całkiem inaczej wśród społeczeństwa, gdzie nawet rzeczy najwyższych używa się i nadużywa do spraw zwykłych.

Kościół katolicki, powodowany życiem Chrystusa, nakazuje miłować naród swój. On też na całym świecie miłość ową praktykuje. Ale nakazuje on również robić to w sposób rozumny, z wypełnieniem ofiary świętej.

U nas tymczasem tylko fantazja przeważa, a nie ma rozumowania realnego i ofiary pozytywnej. W oczach naszych, w fantazji naszej, Ukraina – to coś tak wielkiego i koniecznego, iż wszystkie państwa powinny o nią dbać i dać nam gotowe państwo ukraińskie. A ponieważ nam jego nie dają, to też wciąż narzekamy: krzywda, krzywda nam! Nie! Naród i państwo tworzy się i kulturalnie się dźwiga nie fantazjami, nie sentymentami, nie nadziejami próżnymi, ale bezustannym, realnym, wytrwałym i pełnym ofiary poświęceniem jednostek i całego narodu.

Poznanie jednak, zrozumienie, ocenę i urzeczywistnianie idei ofiary powinno dać duchowieństwo. Jednakowoż duchowieństwo żonate nie może tego w zupełności dokonać, bo jest ono podzielone między żoną a Chrystusem i Kościołem, nie może więc poświęcić siebie niepodzielnie na ofiarę Bogu.

Duchowieństwo żonate i stan zakonny.

Żonate duchowieństwo nie tylko nie wyrobiło i nie dało naszemu narodowi zrozumienia i oceny idei ofiary, ale na odwrót, zwichnęło tę ideę i poniżyło ją do zwyczajnego egoizmu. Ogół duchowieństwa, biorąc stan duchowny ze strony cielesnej, jako stan, materialnie intratny, a co do pracy lekki i wygodny, nie tylko zaciemnił i zwichnął ideę ofiary w ogóle, ale specjalnie ideę ofiary najwyższej, ofiary całopalnej, na jaką może tylko zdobyć się człowiek na ziemi, a którą jest stan zakonny. Stan zakonny może tylko tam i wtedy rosnąć i rozwijać się, gdzie i kiedy jest do tego odpowiednia atmosfera w społeczeństwie. Atmosferę ową wytwarza i podtrzymuje kler. Żonaty jednakowoż kler nie może tego zadania w pełni wykonać. Będąc obcym i  uprzedzonym, a w części wrogim dla stanu zakonnego, nie tylko nie wytwarza owej atmosfery, ale na odwrót, z reguły jest przeciwny przejawom powołań do tego stanu i często je zabija jeszcze w zarodku.

Jeden z naszych akademików, który studiuje w Belgii na uniwersytecie katolickim, prowadzonym przez zakonników katolickich, pisał do ojca swego, że jeździł z zakonnikiem, rektorem owego uniwersytetu, do jego ojca, bogatego przemysłowca. Pisze on, że widział tam wspaniały dom, bardzo ładne urządzenie i wszelkie dostatki, a w końcu wyraził woje zdziwienie, że tak majętny ojciec pozwolił synowi swemu wstąpić do klasztoru i że syn tak majętnych rodziców zechciał poświęcić się stanowi zakonnemu.

To charakteryzuje wiernie życie duchowe rodzin katolickich innych narodów. A u nas? Pewien, nie świecki człowiek, ale ksiądz, powiedział, że wolałby zobaczyć córkę na katafalku, aniżeli w klasztorze, a drugi powiedział do zakonnicy, która miała przepiękny głos, że szkoda jej do klasztoru, gdyby bowiem wstąpiła była do teatru, zrobiłaby tam wielką karierę. To straszne, ale prawdziwe. Nie można więc dziwić się, że u nas w ogóle brak licznych i silnych powołań do stanu zakonnego, i że ten stan zakonny, który u nas istnieje, nie może w takiej atmosferze, jak należy, rozwijać się i rozrosnąć.

Znaczenie stanu zakonnego w życiu narodu.

Na wielkich obszarach pracy i działalności Kościoła katolickiego między wszystkimi narodami kuli ziemskiej szczytem jego mistycznej i organizacyjnej siły, która przeznaczona jest na wychowanie narodów pod względem duchowym, jest stan zakonny. Jest to organizacja, która stanowi najpotężniejsza gwardię św. Stolicy Apostolskiej, gwardię, pełną samozaparcia się i samoofiarności w imię Boże, Chrystusowe. Organizacja ta stanowi również dla wszystkich narodów najwyższe, najczystsze, najszlachetniejsze i najbardziej w plony duchowe obfite pole dla ćwiczeń w zdobywaniu wszystkiego najwyższego, co tylko ludzie na ziemi w znaczeniu duchowym zdobyć mogą. I dlatego odpowiednio postawione i zorganizowane zakony są miernikiem zdrowia i siły wszystkich narodów.

Jak u nas postawiona ta sprawa? Najwyższy i powszechny ideał naszych młodych mężczyzn – to dostać ładną i bogatą żonę, a najwyższy i powszechny ideał naszych młodych dziewcząt – to wyjść za mąż za męża na stanowisku. Ideał ten u jednych i drugich wkorzeniony jest tak głęboko i tak powszechnie, że nawet w najcięższe czasy kryzysu ekonomicznego i bezrobocia, kiedy dziesiątki tysięcy naszej inteligentnej młodzieży nie tylko nie mają żadnego stanowiska, mimo ukończonych studiów, ale nie mają nawet nadziei na stanowisko i żyją nieraz w nędzy przy ubogich rodzicach, materialnie zniszczonych – to jednak duch i myśl naszej młodzieży obu płci nie zwraca się swym lotem i kierunkiem ku temu wysokiemu i szerokiemu polu pracy, gdzie od czasów Chrystusa nigdy nie było i nie ma bezrobocia i gdzie można zdobyć najwyższe zasługi dla siebie i dla swego narodu. I to może jest najsmutniejszy widok, jaki przedstawia się w tym czasie na naszej nieszczęsnej ziemi, widok, jak więdnie kwiat naszego narodu, więdnie bezcelowo, zrujnowany materialnie i moralnie, i nawet na myśl mu nie przychodzi podnieść się do tego miejsca, gdzie z żywego źródła bije czysta, uzdrawiająca woda, która może ożywić i ten kwiat naszego narodu, i cały nasz naród.

I to dzieje się przed naszymi oczyma w chwili, kiedy nasz św. Kościół unicki ma przed sobą wielką misję, która potrzebuje wielu tysięcy młodych ludzi obojga płci do pracy szlachetnej w winnicy Chrystusowej, tak za bliskim kordonem sokalskim, jak też da Bóg – może nawet wkrótce na wielkich przestrzeniach Wielkiej Ukrainy i dalej w Azji, gdzie wszędzie jest rozproszony nasz naród bez liczby i rachunku!

Ale cóż mówić o tych dalekich, a właściwie bliskich perspektywach, kiedy nawet tutaj, u siebie, w naszej bliskiej ojczyźnie, nie możemy pokryć zapotrzebowania Kościoła.

Równocześnie słyszymy ze wszystkich stron, że nie ma do czego rąk przyłożyć. Równocześnie zaś słyszymy zarzuty przeciw sprawiedliwości Bożej w słowach – ot sąsiadom naszym o wiele lepiej powodzi się i nie wiadomo za co. Rzućmy dlatego okiem przez chwilę na zorganizowaną samoofiarę młodzieży narodu sąsiedniego. Jaką wielką ilość Zakonów obojga płci widać nie tylko na ich własnej ziemi, ale też i daleko poza nią. Przynoszą siebie w ofierze Bogu i na służbę narodu ze wszystkich stanów polskiego społeczeństwa nawet najlepiej wychowani i wykształceni z najbogatszych rodzin, przed którymi stoi otwarta najwyższa światowa kariera. Niedawno temu miałem sposobność rozmawiać z jednym z książąt polskich i z jego żoną, która pochodzi z najwyższej arystokracji niemieckiej, a którzy w rozmowie powiedzieli mi: „Wracamy z obłóczyn naszej córki, którą oddaliśmy do klasztoru ŚŚ. Niepokalanek. Było to nasze dziecko najmilsze. Odczuwamy pustkę w domu. Niech Bóg przyjmie naszą ofiarę.”

I takich faktów między nimi więcej. I odbywają się one cicho, bez rozgłosu, bez reklamy. A u nas rozlegają się krzyki rodziców i to nawet duchownych, ze strony jednego, że wolałby widzieć córkę swoją raczej na katafalku, aniżeli w klasztorze, a ze strony drugiego – współczucie z ust i serca kapłańskiego nad zakonnicą, która, mając przepiękny głos, wstąpiła do klasztoru, a nie do teatru, gdzie byłaby zrobiła wielką karierę i zarobiła dużo pieniędzy. Porównajmy tę psychikę, jedną i drugą, porównajmy oba duchowe nastawienia, a wtenczas zobaczymy, komu należy się moralna i materialna siła, a komu moralny i materialny upadek. Pójdą więc szeregi polskie z modlitwą na ustach i z samoofiarą życia swego dla Boga, dla Kościoła i narodu swego, pójdą walczyć o najgłębsze i najsilniejsze zwycięstwo, jakie jest tylko możliwe między ludźmi i narodami na świecie. A my, odwróceni od Boga i św. Kościoła, zapatrzeni w miraż używania ziemskiego, w miejsce którego osiągniemy moralną i materialną nędzę – będziemy z nienawiścią w duszy i ze zgrzytem zębów patrzeć na to, jak Bóg błogosławi tym, którzy warci są błogosławieństwa i będziemy narzekać na swój los gorzki, aż dopóki do samego korzenia nie zgnije i nie strupieszeje ten pień, który rodzi takich, jak my. I nic nie pomogą nam nasze „chlubne” i „tradycyjne” formy, pełne martwoty.

Problem autorytetu.

Kościół katolicki – to najwyższy autorytet na ziemi. Ma on wyciśniętą na sobie pieczęć autorytetu Bożego. Ten autorytet swój zachował, zachowuje i zachowa aż do końca świata. Na to on ma porękę swego Zbawiciela, Syna Bożego. On jednak nie tylko sam posiada najwyższy autorytet, ale jest również obroną wszelkiego prawdziwego i prawnego autorytetu ludzkiego na ziemi. A kto jest nierozerwalnie związany złączony z Kościołem, kto żyje jego życiem, ten potrafi ocenić ważność i znaczenie tego autorytetu i podporządkować się mu, a zarazem potrafi zrozumieć ważność i konieczność wszelkiego innego autorytetu prawnego, jego bronić i jemu się podporządkować.

Kler żonaty, podzielony pomiędzy żoną a Chrystusem i Jego Kościołem, nie może wytworzyć i zachować prawdziwego autorytetu, ani sam też nie może go posiadać w należytym stopniu. Kapłan siłą swego powołania i stanowiska nie może zaliczać się do żadnego z istniejących stanów w społeczeństwie, bo on ponad wszystkimi stanami, on jest dla wszystkich stanów. Tymczasem ksiądz żonaty mimo woli musi zaliczać się do pewnego stanu świeckiego, z którym jest związany dzięki swej rodzinie i musi przystosowywać się do jego życiowych zwyczajów i potrzeb. On nie wybija się ponad wszystkich, ale jest jednym z tych, do których się zalicza. Jego wysokie stanowisko i urząd tracą aureolę i powszednieją. Nawet w oczach prostego ludu nie ma takiego znaczenia, jakie powinien mieć, bo „jegomość ma tak samo żonę i dzieci jak my” – myśli i mówi prosty lud.

Żonaty ksiądz zwykle nawet we własnej rodzinie nie posiada pełnego autorytetu, jaki mu się należy, jako głowie rodziny. Jest on zaprzęgnięty do woza rodzinnego i zdaje mu się, że żyje i pracuje tylko na to, ażeby utrzymać rodzinę, tak długo, dopóki nie padnie pod ciężarem pracy i mozołów. To może najważniejszy motyw jego autorytetu w oczach rodziny. Zresztą, nie ma on nawet pełnego i rozstrzygającego głosu, gdyż przegłosowują go żona, synowie, córki, a czasem i wnuki. Żonaty ksiądz nie posiada nieraz własnego pokoju, przeznaczonego wyłącznie dla niego, gdzie mógłby swobodnie modlić się, czytać i studiować. Całe bowiem mieszkanie zajmuje rodzina, a on, kapłan, mieszka, jak to się mówi, „kątem” w domu parafialnym.

A jaki autorytet żonatego księdza w jego rodzinie, taki sam w parafii i w całym społeczeństwie. Bojaźliwość, rezerwa, kompromisowość, nieuzasadniona ustępliwość – to zwykłe cechy stanowiska żonatego kleru w parafii i w społeczeństwie. Odbija się to również na jego działalności. Brak mu szerszej orientacji, brak energii, w następstwie czego występuje upadek ducha. Nawet, gdy daje inicjatywę do jakiejś akcji lub instytucji, to zwyczajnie nie na polu kościelnym, ale świeckim, a wpływ i kierownictwo, jakie ma z początku w swych rękach, przechodzi potem do rąk świeckich czynników, nawet wrogich Kościołowi i religii, jako też i samemu duchowieństwu.

Nie mówię, że kler ma wszystko ująć w swe ręce, rozkazywać we wszystkich sprawach, jednakowoż jego zadaniem jest postarać się o to, ażeby wpływ i autorytet duchowieństwa miał znaczenie i poszanowanie. Tymczasem ani sam kler nie ma należytego autorytetu, ani też nie jest zdolny do należytego podniesienia i zachowania prawnego i słusznego autorytetu w Kościele i w narodzie. Na odwrót, można powiedzieć, że kler sam przyczynia się do podkopywania autorytetu, i to tak swego, jak też i Hierarchii. Księża bowiem, zamiast zachować solidarność wśród kleru, swymi plotkami i odosobnieniem się podkopują raczej powagę stanu duchownego. Co zaś tyczy się władzy kościelnej, to nie ma tutaj ścisłego zjednoczenia, szacunku i pietyzmu, ale jest za to oziębłość, przepaść, a nawet wypadki najgorszego rodzaju napaści i intryg. Przecież napaści na Św. Stolicę Apostolską i na Biskupów – nie odbywają się bez przeważającego udziału ogółu społeczeństwa, a jeśli już nie udział, to przynajmniej przyczyna i źródło tego leży po stronie duchowieństwa. Jest jakaś złośliwa i zawzięta radość u ogółu duchowieństwa, kiedy prasa wroga atakuje i błotem obrzuca Biskupa. I z tego powodu autorytet Kościoła maleje.

Tak to więc w wielkiej, jeżeli nie w przeważającej części sami księża spowodowali upadek swego autorytetu i stali się wiernymi służalcami świeckich, nawet liberalnych czynników, a następnie podkopali autorytet Kościoła oraz zaufanie i pietyzm do niego. Wystarczy, gdy demagogiczna prasa napisze, że jakieś czasopismo jest biskupie, by było owiane niechęcią i uprzedzeniem, by stało się niepopularne. Żeby nie wiedzieć jak Biskup polecał, przedstawiał i dowodził potrzebę podtrzymywania, czytania i rozpowszechniania prasy katolickiej, to głos jego pozostanie głosem wołającego na puszczy, co więcej, nawet ogół kleru żonatego będzie raczej czytać i prenumerować prasę liberalną, aniżeli katolicką.

W parze z podkopywaniem autorytetu Kościoła i kleru idzie podkopywanie wszelkiego słusznego i prawnego autorytetu w całym społeczeństwie. Z tej też przyczyny powstaje chaos i anarchia, jak to wykazano w pierwszej części. Podnoszą się różne demagogiczne, fałszywe autorytety, które zwalczają nie tylko Kościół, ale zwracają się także przeciw klerowi, a naród obałamucony idzie ślepo za ich przewodem. Wszystkie te niedomagania mają źródło swoje i przyczynę w stanowisku i zachowaniu się duchowieństwa.

Czy mają więc księża rację i prawo narzekać, że w dzisiejszych, niespokojnych czasach naród od nich się odwraca, nie słucha ich i przeciwko nim się buntuje? Das ist der Fluch der bosen Tat!

Obowiązek kleru do stanu bezżennego.

Ktoś może zarzucić, że jeśli kler żonaty jest podzielony między żoną a Chrystusem i Jego Kościołem, to wobec tego i świecki człowiek nie powinien wstępować w stan małżeński, bo wówczas i on będzie podzielony. Na zarzut ten odpowiadam: Świeckie osoby nie są obowiązane do bezżenności, chyba, że Chrystus wyraźnie woła kogoś do tego doskonałego stanu. Dla nich stan bezżenny jest tylko radą ewangeliczną, a dla księdza obowiązkiem, jak to widzimy z praktyki Zachodniego Kościoła katolickiego, który, opierając się na tradycji od czasów Apostolskich, uważa za swój obowiązek wymagać prawnie od kandydatów stanu duchownego bezżeństwa. Jeżeli nie ma u nas dotychczas wszędzie tej praktyki i prawa, winę tego ponoszą Biskupi, jak to powiedział mi jeden z naszych zakonników, wyrażając przy tym zdumienie, że Biskupi, stojąc wyżej i będąc w ścisłym kontakcie z Kościołem katolickim i Św. Stolicą Apostolską, przez przeciąg stuleci nie odczuwali tej potrzeby, albo nie mieli odwagi wyraźnie i otwarcie sprawę tę ogłosić i ją urzeczywistnić.

Następnie należy wziąć pod uwagę, że osoby świeckie mają spełniać obowiązki tylko ojcostwa przyrodzonego, ojcostwa krwi, a nie również ojcostwa duchownego, jak to się rzecz ma u kapłana, który, zrzekając się ojcostwa krwi, ma w całości spełniać obowiązki ojcostwa duchownego wobec swych dzieci duchownych i uzupełniać im wszystkie owe niedomagania duchowne, jakie są złączone z obowiązkami ojcostwa krwi  u ludzi świeckich. I dlatego właśnie, że kapłan spełnia obowiązki ojcostwa duchownego, nazywa się on „ojcem duchownym”, a stan kapłański nazywa się również „stanem duchownym”.

Przy tej sposobności podkreślam jeszcze raz, że w sprawie kleru żonatego nie biorę pod uwagę pojedynczych osób księży żonatych, ale stan żonaty kleru, jako taki i twierdzę, że stan kleru żonatego, mimo cnotliwych i pracowitych jednostek, chociażby jak licznych, zawsze w ogólnym wyniku okazuje bilans ujemny, o czym świadczy historia naszego Kościoła i narodu naszego. Na odwrót, stan kleru bezżennego, mimo upadku jednostek, a takie trafiają się i w małżeńskim stanie w ogóle, a nawet w stanie małżeńskim księży, bo małżeństwo nie jest jeszcze całkowitym zabezpieczeniem wstrzemięźliwości – mimo więc tych upadków jednostek, stan bezżenny księży zawsze wykazuje końcowy bilans dodatni, jak to widzimy w historii Zachodniego Kościoła katolickiego i narodów katolickich, u których kler jest bezżenny.

Główne źródło wszystkich problemów.

Domyślam się, jakie zdumienia wywoła fakt, że począwszy pisać o pozytywnej, konstruktywnej i konserwatywnej pracy, tak długo zastanawiam się nad stanem kleru żonatego. Przyczyna prosta. Życiowy bowiem rozwój, siła i kultura narodu, bez względu na to, czy ma on swoje państwo, czy nie, zależy od tego duchowego życia i od idei, od pojmowania i urzeczywistniania ofiary, od zachowania autorytetu i od ścisłej łączności z Kościołem katolickim, który jest źródłem wyżej wyliczonych spraw. Do wykonania i urzeczywistnienia wszystkich owych spraw jest obowiązany i powołany przede wszystkim kler. Do Apostołów i uczniów, a zatem do Biskupów i księży, powiedział Chrystus: „Wy jesteście solą ziemi” (Math. 5, 13). „Wy jesteście światłość świata” (Math. 5, 14). Rzeczą więc kleru jest pilnować i zachowywać wszystkie wiecznie trwające i niezłomne zasady i pryncypia wiary i moralności, wszystkie pożyteczne i konieczne wartości, na których opiera się pozytywny konserwatyzm. Kler ma przyświecać wśród zaćmienia duchowego i normować prawdziwy rozwój i postęp życiowy.

 Tego wszystkiego kler żonaty nie spełnił, jak należy, bo nie mógł, i nie może tego ani sam w całości spełnić, ani też w całości narodowi udzielić.

I w tym tkwi pierwsza i najgłówniejsza przyczyna, dlaczego u nas konserwatyzm jest krótkowzroczny, egoistyczny i negatywny, i zamiast postępu – upadek. Stąd też pochodzi, że konserwujemy, zachowujemy i zawzięcie bronimy naszych szkodliwych tradycji, naszych czysto ludzkich zasad, a lekceważymy, a nawet negujemy sprawy wysokie, trwałe, konieczne i bardzo pożyteczne. Stworzyliśmy, jeżeli nie wydmę, to rozluźnienie, zamiast ścisłej łączności i całkowitego zjednoczenia z Kościołem katolickim. W ślad za tym daliśmy pierwszeństwo materializmowi i wymaganiom ciała przed koniecznym rozwojem życia duchowego i idei. Daliśmy się omamić sentymentami, fantazjami i wszelkimi wymysłami, a zlekceważyliśmy i lekceważymy realną i pozytywna pracę i ofiarę. Wybraliśmy raczej anarchię, aniżeli prawdziwy autorytet. Krótko mówiąc, postawiliśmy prawdę swoją, ludzką, ponad nadprzyrodzoną prawdę Bożą.

U nas zagnieździł się i ogarnął nas fantom wschodni, który zrodził w Kościele naszym stan kleru żonatego. Dlatego fantom ów z takim uporem broni swego stanu, z drugiej zaś strony kler żonaty z takim zawzięciem trzyma się tego fantomu. Fantom wschodni otoczył żonaty stan kleru takim silnym murem, że zdaje się być nie do zdobycia. Wymyślił takie argumenty, że zdają się być nienaruszalne. Wedle owych to argumentów bez kleru żonatego przyjdzie upadek Kościoła, zniszczenie narodu, a przede wszystkim latynizacja i upadek obrządku.
Bezżeństwo zaś kleru otoczył podejrzeniami, posądzeniami, obrzucił obelgami, tak dalece, że wspomnienie o nim wywołuje u jednych pogardę, a u drugich lęk i bojaźń.

Owe pozorne i nieuzasadnione argumenty za klerem żonatym i za odrzuceniem bezżeństwa kleru wsiąkły, rzec można, w kość i krew naszego kleru i świeckiej inteligencji. One bowiem dogadzają naszemu zgniłemu konserwatyzmowi i schlebiają naszym krótkowzrocznym poglądom i błędnym przekonaniom. Po linii tych argumentów idą wszystkie dążenia, ażeby, broń Boże, nie wytworzył się wyłom od zasady „odrębności naszego Kościoła”, ażeby nie przerwała się tradycja „sławnej przeszłości” naszego narodu.

Duchem tym, atmosferą ową przejęte jest również wyższe duchowieństwo. Wiadomo, że kanonicy odpędzali alumnów od święceń w stanie bezżennym i nakazywali im wprost żenić się, albo też sami starali się ich ożenić. A i z Biskupów, jedni nie odczuwali konieczności mówienia otwarcie o tej sprawie i zrealizowania jej, a inni, chociaż rozumieli i odczuwali ją, nie mieli odwagi wystąpić z nią publicznie, ażeby nie narazić się na osądzenie ze strony kleru i inteligencji świeckiej i ażeby nie stracić całkowicie autorytetu.

Tak więc kler nasz we wszystkich swych stopniach hierarchicznych, zamiast być głównym czynnikiem rozwoju i rozrostu siły życiowej w organizmie narodu we wszystkich dziedzinach jego życia, nie spełnił, jak należało, tego swego wysokiego zadania. Dlatego tak w kościelnym, jak i społecznym organizmie wzięła górę skostniała i egoistyczna martwota, puste formy, zamiast pełnej i ważkiej treści. Stąd to zatamowanie i zastój siły życiowej. I dlatego organizm jest anemiczny, chory. Z drugiej znowu strony wytworzyła się gorączka, która dochodzi prawie do paroksyzmu duchowego. Bezustanna fluktuacja dążeń i haseł, niby w kalejdoskopie, stan wiecznie płynny, niezdolny do pewnej konkretnej i pozytywnej formy i konsolidacji. Bezustanne wstrząśnienia, jakby w konwulsjach. Niczym wzburzona woda podczas powodzi, która wszystko porywa i niszczy. Narody i państwa, które już przestały istnieć na ziemi, pozostawiły po sobie przynajmniej wspaniałe ruiny twierdz i budowli, które świadczą o ich stopniu kultury i o ich dążeniach życiowych, a z naszej przeszłości nawet ruiny nie pozostały.

Wyjście z ciężkiej sytuacji.

Innego wyjścia z naszego ciężkiego i gorzkiego położenia nie ma, chyba takie, ażeby cały kler, żonaty i bezżenny, wziął się do odnowienia siebie i narodu. Kler żonaty niech odrzuci od siebie dotychczasowe błędne i „słynne” tradycje, ziemskie szkodliwe poglądy, zachwycenie „poczynaniami”, które zawsze zostają tylko poczynaniami, a za to niech otwartymi oczyma wglądnie w realną i trwałą prawdę, niech powoduje się zasadami wiary nadprzyrodzonej. Niechaj otwarcie, chociaż z upokorzeniem, przyzna swoje podzielone stanowisko w Kościele katolickim i niech działa, ile tylko w jego mocy. Chrystus zapisze to dodatnio na koncie ich życia, tym bardziej, że księża żonaci w dobrej wierze wstąpili w stan małżeński, bo nie słyszeli i nie byli w pełni uświadomieni o wysokim, ale również bardzo odpowiedzialnym zadaniu stanu duchownego, chyba, że ktoś świadomie i uparcie poszedł przeciw swemu powołaniu do stanu bezżennego. Bezżenny zaś kler niech zrozumie łaskę swego powołania, niech również w pokorze wszystko działa, co do niego należy, niech przejmie się lekiem, że wszelkie zaniedbanie z jego strony zapisze Chrystus na jego koncie, jako ciężki złoczyn, gdyż kapłan bezżenny może wszystko spełnić, co do jego zadań należy.

Następnie, niech złączą się z klerem świeckie osoby dobrej woli ze wszystkich stanów, ażeby w ten sposób stworzyć organizację, w której ludzie dobrej woli mogliby prowadzić pozytywną, realną i konstruktywną pracę. Organizacja ta położyć powinna pierwszą tamę powodzi zniszczenia, pierwszy kamień, wokoło którego z wolna można by gromadzić dalsze kamienie, ażeby wznieść narodową budowlę trwałą, silną i niewzruszoną.

Wszyscy, złączeni w swej organizacji, winni stać na czysto katolickim gruncie i w najściślejszym zjednoczeniu z Kościołem katolickim. Wszelkie uprzedzenia, wszelkie nasze dotychczasowe błędne poglądy w tej sprawie należy odrzucić. Bo uprzedzenie i nieszczerość dla Kościoła katolickiego jest również oddaleniem od samego Jezusa Chrystusa. Z Kościołem katolickim mamy się zżyć, z nim zrosnąć i z nim odczuwać. Kościół katolicki posiada niewyczerpane skarby najwyższych dóbr. Dlatego powinniśmy pełnymi rękoma brać te skarby. Kościół katolicki jest źródłem pełnego i prawdziwego życia i dlatego powinniśmy czerpać i pić pełnymi ustami z owego źródła i tym sposobem odżyć duchowo i nabrać sił do urzeczywistnienia wysokich idei. Tutaj, w Kościele katolickim, mamy nauczyć się, nabrać sił i zapału do niesienia codziennego swego krzyża przez sumienne i ścisłe spełnianie obowiązków swego stanu, przez pozytywną i realną pracę, przez intensywny trud, jak również przez prawdziwe poświęcenie i ofiary dla dobra ogólnego. Tutaj, w Kościele katolickim, mamy zrozumieć i ocenić znaczenie i doniosłość autorytetu, wszelki prawdziwy i słuszny autorytet szanować i bronić, jak również rozpowszechniać i popularyzować znaczenie autorytetu w naszym narodzie. W końcu winniśmy nie tylko korzystać z Kościoła katolickiego, ale również stać w obronie jego praw i wszystkich jego dóbr przeciw wrogim zakusom, jak również pomagać i brać udział w jego dążeniach i działalności i zawsze być gotowymi na jego zew.

 Obrona nienaruszalności małżeństwa katolickiego musi być w tej organizacji również jednym z głównych punktów programu. To pierwsza i główna przyrodzona podstawa zdrowego i silnego narodu, to pierwszy warunek jego rozwoju kulturalnego. Bez tego naród, czy państwo, musi utonąć w bagnie moralnego rozkładu. Z nierozerwalnością małżeństwa stoi w ścisłej łączności dobro rodziny, która jest pierwszym zawiązkiem narodu i państwa. Jakie rodziny, taki naród, takie też i państwo. Cnotliwa i świątobliwa rodzina wychowuje młode pokolenie, które jest nadzieją pięknej przyszłości nie tylko pojedynczych rodzin, ale też całej ludzkiej społeczności. Tutaj, w szlachetnej rodzinie, wyrabia się pierwsza, przyrodzona podstawa autorytetu, w myśl wymogów czwartego przykazania dekalogu. Gdzie rodzina w upadku, tam młodzież rośnie dziko, bez poczucia autorytetu, tam dominuje pajdokracja, która jest jątrzącą raną narodu. Jest to też zarazem największą karą, jeśli młodzież lekceważy autorytet starszych, jeśli sama dyktuje. Wtenczas powstaje upadek w narodzie, wtenczas wywraca się ład i porządek, tak konieczny dla prawdziwego postępu. Za grzechy narodu izraelskiego zagroził mu Bóg najcięższą karą, a mianowicie, że odbierze od niego wszystkich poważnych i mądrych mężów, a w ich miejsce postawi młodzieńców książętami, a błazny będą rozkazywać im i że napadać zacznie człowiek na człowieka i na bliźniego swego i że niedorostek rzuci się na starca: „I dam dzieci za książęta ich, a niewieściuchowie panować im będą. A oburzy się lud, mąż na męża i każdy na bliźniego swego: powstanie chłopiec na starca.” (Izajasz, 3, 4-5).

U nas młodzież dała się wplątać w bardzo zgubne sieci, leci sama na oślep w przepaść i na naród swój sprowadza gorzki los. Bardzo smutny horoskop naszej przyszłości. Dlatego też ratować i opamiętywać naszą młodzież – to również główne zadanie wszystkich zjednoczonych w tej organizacji.

Prawo własności jest zastrzeżone i nakazane dekalogiem. Ono nie może być zmienione. Negacja tego prawa prowadzi do skrajnej nędzy materialnej, jak to widzimy na eksperymentach bolszewickich. Również jednak i nadużycie prawa własności i egoistyczny, lichwiarski kapitalizm wytwarzają z jednej strony kastę pasożytów, z drugiej zaś proletariat. Zarówno więc lekceważenie prawa własności, jak i jego nadużywanie, niszczy wszelką prywatną inicjatywę, wszelki dorobek ekonomiczny i dobrobyt jednostek, a tym samym całego społeczeństwa. Obrona prawa swojej własności, poszanowania i przestrzegania prawa cudzej własności – to najsilniejsze przedmurze przeciw wszelkiemu materialistycznemu socjalizmowi i bolszewizmowi, bo w tym tkwi właśnie źródło i przyczyna tej materialnej nędzy, pod jaką jęczy cała dzisiejsza ludzkość.

Prawo własności, wzięte i pojęte w duchu i świetle Ewangelii, nie ogranicza się wyłącznie do używania go na własną korzyść i wygodę, ale musi brać też pod uwagę potrzeby bliźnich i dobro ogólne. I w tym też bierze początek cała chrześcijańska charytatywna działalność, jak również tworzenie i wspieranie instytucji dla dobra ogólnego. Obok tego wszystkiego nie wolno spuszczać z oczu koniecznych reform ekonomicznych i socjalnych, przeprowadzanych w duchu chrześcijańskiej miłości i sprawiedliwości.

Otóż prawa własności w pojęciu dekalogu i Ewangelii, a zatem charytatywno-społecznej działalności, nie powinno również brakować w programie owej organizacji ludzi, którzy mają za zadanie odnowić nasz naród.

Wszystkie te, powyżej wymienione sprawy, stanowią główną podstawę prawdziwego konserwatyzmu, rozwoju życiowego, prawdziwego postępu i prawdziwej kultury narodu. W tym leży całe doświadczenie narodu. W tym mieści się i zdrowy nacjonalizm i prawdziwa miłość swego narodu.

Nie wolno jednak pominąć jeszcze jednej sprawy, koniecznej dla urzeczywistnienia wyżej podanego programu, a mianowicie sprawy prasy katolickiej. Organizacja ta bez niej, to tak, jak wojsko bez oręża. U nas rozpanoszył się formalny bandytyzm prasy liberalnej, radykalnej i ateistycznej, która, niczym huragan, niszczy wszystko i doprowadza do upadku. Prasa owa inspiruje, intryguje, terroryzuje i porywa prawie całe społeczeństwo ukraińskie, które, jakby zahipnotyzowane, nie tylko nie reaguje, ale nawet idzie ślepo za jej przewodem. Za pomocą prasy tej myśli ono, mówi i działa. Ażeby więc można zwalczać ów zgubny wpływ wrogiej prasy i tym samym łatwiej i skuteczniej realizować wyżej podany program, trzeba koniecznie wspierać, rozpowszechniać i propagować prasę katolicką. Sprawa więc prasy katolickiej jest piekącym i koniecznym postulatem tych wszystkich, którzy pragną i chcą przyczynić się do odrodzenia swego narodu.

Stanąwszy na wyżej podanych zasadach, należy całkowicie zerwać z dotychczasowym szowinizmem i rozkładowym nacjonalizmem, również z wszystkimi nacjonalistycznymi i lekkomyślnymi przywódcami, a zabrać się do rozumnej i realnej pracy.

Wśród dzisiejszej ruiny religijnej, oświatowej, ekonomicznej i politycznej odwołuję się do tych wszystkich, którzy jeszcze nie stracili sumienia i wiary, ażeby odważnie wystąpili przeciw wszystkim gorszycielom dusz w narodzie naszym. Tylko śmiało i odważnie! Nie trzeba lękać się terroru i napastliwego krzyku! Im liczniej i odważniej wystąpimy, tym więcej będą się oni nas bać! W tym bowiem leży nasz zło, że wichrzyciele wtedy odważniej występują, kiedy widzą naszą bierność lub zajęczą bojaźliwość.

Nam trzeba organizacji ludzi, którzy by wszystkie swoje poczynania budowali na trwałych, niezłomnych i cennych zasadach wiary i etyki. Nie Liga Narodów, nie dyplomaci zagraniczni, nie płatni agenci na cudzym żołdzie mają być naszym jedynym ratunkiem, ale Chrystus Zbawiciel, któremu „dana jest wszelka władza na niebie i ziemi” (Math. 28, 18) i który kieruje losem nie tylko pojedynczych ludzi, ale również wszystkich narodów i państw. Nam nie pokładać nadziei w władcach tego świata i w ludziach, bo u nich nie ma zbawienia. „Nie ufajcie w książętach, w synach człowieczych: w których nie masz zbawienia” (Ps. 145, 2). Przeklęty bowiem ten człowiek, który pokłada swoją nadzieję wyłącznie na ludziach. „Przeklęty człowiek, który ufa w człowieku” (Jer. 17, 5). Gdy Chrystus będzie z nami, wówczas da nam ludzi, którzy nam prawdziwie pomogą. Dlatego należy nam wpierw uzyskać pomoc i ratunek u Chrystusa-Zbawiciela. Nawet, gdyby była nam zamknięta wszelka instancja ludzka, to jednak otworem stoi dla nas instancja u Boga.

Kiedy w życiu naszym będziemy urzeczywistniać zasady objawionej wiary i chrześcijańskiej etyki, kiedy będziemy spełniać przykazania Boże i słuchać Kościoła, wówczas wyrobimy w sobie siłę duchową, zdobędziemy walory i wartości duchowe, przed którymi nawet przeciwnik musi mieć respekt i szacunek. Kiedy zaś to osiągniemy, t. j., kiedy wprowadzimy Królestwo Boże w dusze nasze, wtenczas wytworzy się akcja pozytywna na zewnątrz, wtenczas praca nasza będzie owocna w realne i trwałe wyniki, wtenczas będziemy mieć możność wywalczenia lepszego losu dla naszego narodu.

Nam trzeba ludzi, którzy by w swych postanowieniach, jak w ogóle w swych poczynaniach, byli stali, konsekwentni i wytrwali tak dalece, ażeby nie potrzebowali zmieniać z dnia na dzień swego frontu, jak to dotychczas u nas się dzieje. A będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy cała nasza działalność będzie wychodzić z wiecznie trwałych i niezłomnych zasad wiary i etyki katolickiej. Wtenczas także wytworzy się u nas stały kierunek i skonsolidowanie pozytywnych sił.

Z tego zaś względu, że wszystko znajduje się u nas w chaosie i zamieszaniu, że nie ma u nas ścisłego zróżnicowania prawych i lewych, dlatego to zadaniem naszym musi być wyszukiwanie ludzi dobrej woli, skupianie ich, uświadamianie i wciąganie do wspólnej pracy. Im więcej takich ludzi zorganizuje się trwale, tym prędzej oczyści się u nas atmosferę, a demagogia straci wpływ i siłę. Ludzi dobrej woli jest dość, są oni tylko zastraszeni i sterroryzowani, stoją z dala i boją się pojedynczo występować, ale zorganizowani nabiorą odwagi i ochoty do walki przeciw czynnikom destruktywnym. Musi się koniecznie oddzielić światło od ciemności, ziarno od plewy, bo gdzie chaos i anarchia, tam wyjścia i ratunku nie ma.

Sprawy polityczne.

Ażeby nie powtarzać się, przypominam mój list pasterski o politycznym położeniu narodu ukraińskiego w państwie polskim. Treść listu swego w zupełności podtrzymuję i niczego nie odwołuję, bo w dzisiejszych warunkach innego politycznego wyjścia nie ma. Tutaj pragnę podkreślić to, czego nasi nacjonaliści patrioci absolutnie nadużywają do swej agitacji przeciwko mnie, cytując niektóre ustępy z listu mego nie w pełnej treści. Np. mówią, że jestem nie tylko za lojalnością wobec państwa polskiego, ale również za staraniem się o wzmocnienie tego państwa, a nie przytaczają dalszych mych słów, a mianowicie, że należy się starać, ażeby państwo było sprawiedliwe, i to jako conditio sine qua non, a to w tym celu, ażeby naród ukraiński w państwie tym, jako sprawiedliwym, mógł kulturalnie rozwijać się, wzmacniać i przygotowywać siebie, by w pewnych, pomyślnych warunkach koniunktury politycznej i w pewnej chwili historycznej mógł również osiągnąć swoją państwową suwerenność. A jest to jedyne wyjście, bez względu na to, czy bylibyśmy w polskim, czy w jakimkolwiek innym państwie. Nie tylko polityk, ale żaden rozumny człowiek nie może wskazać innego wyjścia dla nas, zwyciężonych i poddanych państwu polskiemu, jak to, które ja wskazałem.

Oprócz tego pragnę jeszcze podkreślić, że nie powinniśmy zrażać się i wpadać w przygnębienie wskutek naszego opłakanego położenia. Nawet jak zwyciężeni, zachowajmy naszą godność. Zwykle, gdy sprawa idzie gładko, nadymamy się, udajemy odważnych bohaterów, ale, gdy przyjdzie cierpieć, uginamy się i płaczemy. W cierpieniu należy hartować dusze. Prawdziwe bohaterstwo i siła ducha okazuje się w cierpieniu. Paździerze trzeszczą w ogniu, spalają się i pozostaje tylko popiół, ale złoto w ogniu milczy i wychodzi jako oczyszczone złoto.*)

*) Keppler: Leidensschule.

Ażeby w naszym opłakanym położeniu nie tracić ducha i nie dać się złamać, musimy zrozumieć i mieć na uwadze, że taki los przyszedł na nas z naszej własnej winy. Przegraliśmy wojnę i nie zbudowaliśmy swego państwa wskutek własnej nieudolności, następnie zaś nasi politycy i patrioci, w swej niezrozumiałej opozycji i krótkowzroczności, stracili wszystko, co jeszcze mogli uzyskać. „Ustawicznymi prowokacjami i nietaktem, postępowaniem, które bierze rozbrat z najprymitywniejszymi wymaganiami zdrowego rozsądku, jadem prasy paralitycznej doprowadzili do tego, że Europa (tak jest, Europa!) zobaczyła konieczność położenia kresu dzikiemu tańcowi i konieczność odebrania tym samym ostatniej prawnej podstawy naszej teoretycznej niepodległości, która to podstawa mogła kiedyś w przeszłości być dla nas narzędziem ratunku. Teraz przepadło. Nas oddano formalnie, definitywnie i bez zastrzeżeń Polsce”..., która z nami „postępuje tak, jak każde inne państwo postąpiłoby, gdyby miało z nami do czynienia. Jeszcze w 1919 r. wszystkie misje zagraniczne, jawne i tajne, które bywały u nas, stwierdzały na konferencji paryskiej unisono, że nie nadajemy się nawet do autonomii, chyba bardzo ograniczonej. Późniejsza nasz polityka, a szczególnie w ostatnim roku, musiała zniszczyć ostatki wiary w naszą żywotność. Tak oto abstynencja wyborcza, absolutnie niezrozumiała dla każdego obcego polityka, konszachty z bolszewikami, natrętność – sit venia verbo – (naszej) dyplomacji dobiły nas” (List ś. p. Stefana Tomaszewskiego z 1923 r., patrz, jak powyżej). Zamiast więc narzekać i wpadać w przygnębienie, należy poznać swoją winę, wyciągnąć z niej konsekwentną naukę i postanowić na przyszłość inaczej postępować. Nie bądźmyż dzieckiem, które płacze, że bite, ale nie chce powiedzieć, za co!

Należy również zrozumieć, że nasz gorzki teraźniejszy los – to nie tylko skutek nierozumnego i mylnego postępowania naszych polityków i patriotów, ale głównie kara za nasze grzechy i winy przeciw Bogu. Właśnie grzechy nasze i naszych przywódców spowodowały, że Chrystus ich zaślepił i dlatego też doprowadzili naród do katastrofy. Dlatego nie wystarczy grzech i winę poznać i żałować, ale trzeba również ponosić wszystkie ich gorzkie skutki. Podobnie i marnotrawca, straciwszy majątek, musi nie tylko spowiadać się i żałować, ale w pokucie upokorzeniu winien ponosić wszystkie skutki swego marnotrawstwa. Chociaż nie wszyscy są uczestnikami tych grzechów i przewinień, niemniej jednak wszyscy stanowimy jeden organizm narodowy i dlatego to dobrzy muszą cierpieć za złych, jako też cały naród za siebie i za swych przywódców, w których ręce oddał przewodnictwo nad sobą.

Niech nikt nie usprawiedliwia się tym, że w innych narodach, np. i w polskim, popełniają się również nieraz wielkie winy, że również i gdzie indziej są czynniki destruktywne i wszelkiego rodzaju uchylenia i zbłąkania. Na to odpowiem przykładem Sodomy i Gomory, które byłyby oszczędzone, gdyby znalazło się w nich dziesięciu sprawiedliwych. I tych dziesięciu byłoby obroniło owe miasta i powstrzymało straszną karę zniszczenia, bo u Boga więcej znaczy jeden sprawiedliwy, niż tysiące grzeszników. „Lepszy jest bowiem jeden bojący się Boga, niźli tysiąc synów niezbożnych” (Ekkl. 16, 3).

 Tak i w każdym narodzie. W narodzie polskim jest dużo dusz w klasztorach, które modlitwą i ofiarą swoją przepraszają Boga i przynoszą ekspiację za grzechy narodu swego. Jest również dużo innych organizacji, które swymi pięknymi dziełami i cnotami równoważą przewinienia swego narodu. Również wielka część inteligencji polskiej manifestuje się, jako wierzący i wierni katolicy, Oprócz tego jest tam też reakcja przeciw złu. Tam widać walkę między obozem prawdy i obozem fałszu. U nas zaś nie ma w tym stopniu tego, jakby należało. I dlatego nie ma u nas dostatecznej liczby sprawiedliwych, którzy równoważyliby winy narodu. U nas rozpanoszyło się ogólne błądzenie. A kiedy są sprawiedliwi, to nie reagują oni jawnie na jawne zło. A gdy nawet kto reaguje, to głos jego jest głosem wołającego na puszczy, tym więcej będzie on osamotniony, wyśmiany jako idiota, a co więcej, uważany nawet za wroga narodu. U nas brakuje więc dostatecznie silnej, zorganizowanej i skonsolidowanej armii, która by skutecznie zwalczała wpływy obozów destruktywnych i torowała narodowi drogę do jego prawdziwego dobra.

Dziedziczny konflikt między Ukraińcami i Polakami.

Między Ukraińcami i Polakami istnieje historyczna, plemienna nienawiść i bezdenna przepaść. Ukraińcy uważają Polaków za swych dziedzicznych wrogów i gnębicieli, zieją przeciwko nim zawziętością, w nich widzą wyłączną przyczynę swego nieszczęścia i niepowodzenia. Ukraińcy mają więcej zaufania do każdego innego narodu, nawet do Chińczyków, Turków, czy innych, aniżeli do Polaków, względem których są to tego stopnia uprzedzeni, że wszelkie zbliżenie do nich uważają nie tylko za niepotrzebne, ale za formalną prawie zdradę narodową.

Polacy znowu, czy jako naród, czy też jako państwo, zawsze uważają Ukraińców za naród drugorzędny, jeden z minorum gentium, plemię, niezdolne do rozwoju kulturalnego, nadające się raczej na lokai pańskich i fornali dworskich, albo na zbójów i hajdamaków. Nawet dziad polski spod kościoła uważa się za arystokratę w porównaniu z Ukraińcem. Mentalność szowinistów polskich dąży do tego, ażeby naród ukraiński zasymilować i eksterminować.

Między Ukraińcami i Polakami prowadzi się walka wiekowa, zacięta, na życie i śmierć. Rzecz jednak jasna, że jedni i drudzy nie są bez winy.

Wina po stronie Polaków.

Nie chcę wchodzić w przeszłość, bo wyszłoby to poza ramy niniejszego mego pisma, i dlatego wskazuję tylko na dzisiejsze stosunki, powołując się na mój list pasterski o politycznym położeniu narodu ukraińskiego w państwie polskim. Treść listu mego pod względem traktowania narodu ukraińskiego przez państwo polskie, jak również i przez społeczeństwo polskie, podtrzymuję w zupełności, podkreślając, że gnębienie narodu ukraińskiego nie przyniesie korzyści ani państwu polskiemu, ani narodowi polskiemu. Nie przeczę, że państwo jest usprawiedliwione, gdy reaguje na wszelkie wrogie poczynania ze strony destruktywnych ukraińskich czynników dla państwa, składać jednakowoż winę tego na cały naród i gnębić go za to – jest polityką niczym nie usprawiedliwioną! Również dla domniemanych pozorów albo na zasadzie bezpodstawnych i nie usprawiedliwionych doniesień – pochodzących nieraz z osobistych animozji – szykanować, odmawiać słusznego prawa, wydawać krzywdzące nawet niewinnych obywateli-Ukraińców orzeczenia, jest bardzo bolesne i podrywa zaufanie do państwa, nawet u ludzi najlepszych chęci.

Podam przykład. Pewna panienka ukończyła gimnazjum i odbyła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Wniosła następnie prośbę do władzy szkolnej nie o etatową państwową posadę, ale o zezwolenie uczenia przynajmniej w szkole prywatnej. Prośbę jej jednak odrzucono – bo odnośna władza polityczna zarzuciła, że brat jej służył w armii ukraińskiej, a ona, jeszcze jako uczennica, należała do „płasta”. Nie jest to przecież jej winą, gdyż za brata nie odpowiada i miała zaledwie 7 lat, kiedy brat jej wstąpił do armii ukraińskiej. Zresztą nie jest to zbrodnią, że brat jej walczył za swą ojczyznę, gdyż postąpił tak, jak nakazywała mu prawdziwa miłość ojczyzny i swego narodu. A co do „płasta”, to należała ona do niego wówczas, kiedy jeszcze płast był dozwolony przez władzę szkolną. I dla tych to „przyczyn” odmówiono jej prawa nauczania nawet w prywatnej szkole, gdzie państwo za to nic nie płaci. Jest to rzeczywiście bardzo rażące i bolesne. W końcu otrzymała ona prawo nauczania we wszystkich szkołach publicznych, ale trzeba było do tego używać wszelkiego rodzaju instancji.

Nie mogę tutaj pominąć sprawy sekciarstwa. Wprawdzie w Polsce istnieje wolność religii, jednakowoż u nas czynniki administracji państwowej, z nieznanych mi przyczyn, nie powzięły odpowiednich kroków przeciw sekciarstwu, które wnosi zarzewie niezgody w narodzie ukraińskim. A przecież owi sekciarze niekoniecznie oddają dobre usługi nawet państwu polskiemu. Praca ich bowiem jest rozkładowa, a ich przywódcy są podejrzanej wartości i stoją zwykle na żołdzie zagranicznym. Wiadomym mi jest wypadek, że sekciarze, rozrzucając swoje ulotki agitacyjne, podklejali pod spodem ulotki bolszewickie i antypaństwowe. *)

*) Zwracam uwagę, że różnego rodzaju sekciarstwo mnoży się również w całej Polsce i wrogo występuje przeciwko Kościołowi katol. Dziwię się wprost, że w narodzie polskim, który jest na wskroś katolicki, który uważa, że nazwy Polak i katolik są synonimami, że w tym narodzie szerzy się również sekciarstwo. Czy wyjdzie to na dobre narodowi i państwu polskiemu, pozostawiam ocenie kompetentnych czytelników.

Takie i podobne postępowanie władz państwowych nie tylko nie wywoła u obywateli ukraińskiej lojalności, ale wprost przeciwnie, wywoła ból, żal i gorycz, które udzielają się ogółowi, starszym i młodszym, a nawet dzieciom.

W pewnej ochronce sierocej mali chłopcy, od lat 6 do 10, zebrali się w gromadkę i poczynają rozmowę. Jeden z nich mówi: „Słuchajcie chłopcy, dzisiaj imieniny Piłsudskiego, dlatego zaśpiewajmy „Szcze ne wmerła Ukraina”. Słyszała to Siostra zakonnica w drugim pokoju i nie mogła nadziwić się, kto mógł tego dzieciaków nauczyć, bo przecież w ochronce nikt im czegoś podobnego nie mówił. Ale na tym nie koniec. Potajemnie, nocą, wycięli chłopcy z papieru trójząb i do dnia nalepili go na bramie.

Ta dziecięca zabawa z pewnością podoba się nacjonalistom ukraińskim, oni bowiem bawią się podobnie i myślą, że wystarczy to do zbudowania państwa ukraińskiego. Przytoczyłem tę zabawę dziecięcą na dowód, jak to gorączka nacjonalizmu ogarnęła wszystkie warstwy narodu ukraińskiego. Nie powinny jej lekceważyć sfery rządowe, gdyż gorączkę tę mogą podsycać do tego stopnia domorośli demagodzy i postronni agenci – im zaś mniejsza o skutki – że naród w paroksyzmie bólu zrobi nierozważny krok i rozbije sobie wprawdzie głowę o mur, ale nie wyjdzie to również na dobre i państwu polskiemu. Niech polskie społeczeństwo zapyta się historii, a ona mu powie, że ilekroć Polska lekceważyła Ukrainę, tyle razy ciężko potem pokutowała.

Opatrzność Boska wręczyła Polsce bicz, ażeby nas smagać za nasze winy, jednakowoż nie na nasze zgnębienie i zniszczenie, ale na nasze dźwignięcie i uzdrowienie, i to dla dobra samego państwa polskiego. Jeżeli jednak Polska nie zrozumie swego posłannictwa i nadużyje swej władzy, wówczas może Opatrzność Boska bicz ów zwrócić przeciwko niej samej.

Niech polskie czynniki rządowe i to wezmą pod uwagę, że budowla państwowa – nie jest martwą budowlą, w której bryły kamienne lub kloce drewna, ułożone przy pomocy siły fizycznej, leżą nieruchomo. Budowla państwowa – to żywa budowla z żywych obywateli, to wewnętrzna, immanentna organizacja. Pojedyncze części składowe są żywe, chcą żyć i rozwijać się. Gdy zatrzymuje się ich życie i konieczny rozwój, nie obumierają wówczas, ale reagują, wstrzymują i wstrząsają rozwojem również całego państwa, podobnie, jak to dzieje się i w organizmie ludzkim. Gdy rozwijają się pojedyncze części, rośnie razem z nimi i rozwija się cały organizm. Gdy zaś jedna tylko część, choćby nieznaczna i maleńka, cierpi, wtenczas cierpi i ponosi szkodę cały organizm. Tutaj musi współdziałać cały organizm ze wszystkimi swymi pojedynczymi częściami, jako też wszystkie pojedyncze części z całym organizmem. Nie jest w interesie państwa wymagać od obywateli, by byli lojalni z musu, wbrew woli, ale należy dążyć do tego, ażeby byli lojalni z własnej woli. A z własnej woli będą lojalni wtenczas, gdy będą zadowoleni i zaspokojeni w swym życiu i rozwoju.

W końcu zaś państwo polskie i społeczeństwo niech nie traktuje Ukraińców na podstawie swej siły i przewagi jak niewolników, albo lokajów, których można lekceważyć lub gnębić, gdyż każdy naród ma przyrodzone prawo do życia i rozwoju, nawet murzyni...

Wina po stronie Ukraińców.

Nam, Ukraińcom, nic nie pomoże wskazywać na błędy drugich, a swych nie widzieć i z nich nie poprawiać się. Nic nam nie pomoże osądzanie Polaków i spychanie na nich całej winy. Musimy wglądnąć w siebie, o ile sami zawiniliśmy i o ile sami dawaliśmy i dajemy powód Polakom do traktowania nas w ten sposób.

Kiedy chcemy być co do siebie szczerzy i obiektywni, to musimy przyznać, że naszym, może najgłówniejszym niedomaganiem jest to, że kulturalnie różnimy się od Polaków już przez to samo, że oni zrośli i wzmocnili się zachodnią kulturą katolicką. Odłam żonaty naszego kleru, który jest głównym pionierem kulturalnego podniesienia naszego narodu, nie może w pełni dorównać duchowieństwu łacińskiemu, już przez to samo, że jest żonaty. Pewien wybitny polityk i dyplomata powiedział mi przy jednej sposobności, że dopóki kler ukraiński będzie żonaty, tak długo naród ukraiński nie może się przejąć kulturą zachodnią.

Konsekwencją tego jest m. in., że nie wyrobiło się u nas prawdziwe, gruntowne i świadome poczucie i pojmowanie własnej godności. Stąd też pochodzą u nas liczne objawy niewolnictwa, aż do poniżenia, albo upór i zawzięta pycha, prawie aż do szalonego terroru. Albo gniemy się, jak niewolnicy, albo, jak dzieciaki, lżymy i popełniamy nieraz nierozważne uczynki. Brak u nas roztropności i zastanowienia, dajemy porwać się uczuciu, a nie powodujemy się rozsądkiem. Nie znamy i nie rozumiemy tej zasady, która mówi: „Fortiter in re, suaviter in modo” i nią się nie powodujemy.

Przy jednej sposobności widziałem taką scenę: Pewna arystokratka rozdzielała łakocie między ubogie dzieci. Wśród nie zamieszał się z ciekawości chłopiec, który nie należał do tych ubogich dzieci, chociaż był również, jak i one, ubogo ubrany. Kiedy przyszła na niego kolej, cofnął się i nie przyjął łakoci. Pani owa zwróciła na to uwagę i znacząco na niego popatrzyła. Nie wiem, co ona pomyślała, domyślam się jednak, że nabrała przekonania o wysokim poczuciu jego własnej godności.

Fałszywe metody.

Również metody, jakich używają Ukraińcy wobec Polaków, są nie tylko mylne i bezskuteczne, ale wręcz szkodliwe. I tak, znaczna część ukraińskiego społeczeństwa po wszystkich niepowodzeniach i zawodach zajęła bierne stanowisko. Prawie apatycznie żyje z dnia na dzień, czekając, co dzień przyniesie. Takie stanowisko – to krótkowzroczność i małoduszność. Oznacza ono wegetowanie, a raczej wyrzeczenia się rozwoju życiowego, albo innymi słowy, przemienienie się w żyjącą mumię. A to jest na rękę polskim szowinistom.

Głupotą jest również, byśmy, jako słabsi i bez należycie przygotowanego gruntu pod nogami, stali tylko na punkcie negacji, zadzierżystości i prowokacji wobec silniejszego. Tym nie tylko nic nie zyskamy, ale jeszcze więcej rozjątrzymy przeciwnika i damy mu powód i oręż do ręki, ażeby mógł nas tym silniej zwalczać i niszczyć. Podobni bylibyśmy do tego słabszego człowieka, który, dostawszy w twarz od silniejszego przeciwnika, zamiast uchylić się, albo ratować innym sposobem, wyprostował się, przybrał zuchwałą postawę i woła: „Ano, spróbuj jeszcze raz, ja tobie pokażę!” I dostaje drugi raz w twarz, ale i to również nie pomaga, gdyż stojąc nadal w zajętej pozycji, znowu krzyczy: „Ano, jeszcze raz, a zobaczysz, co z tego będzie!” I dostaje trzeci raz w twarz. A potem chełpi się, że wytrwał do końca i postawił na swoim.

A już bezwarunkowo i w najwyższej mierze zgubne są dla nas polityczne zabójstwa i sabotaże. Tym sposobem absolutnie Ukrainy nie zbudujemy, a na odwrót, los jej tym bardziej się pogorszy. Polacy przecież nie dadzą się wystrzelać, jak wróble, a jako pod każdym względem silniejsi, zareagują i zgnębią nas do reszty. Po każdym akcie terrorystycznym cały naród ukraiński nie tylko nie doznaje żadnej ulgi, lecz na odwrót, drogo jeszcze płaci. Czy młodzi, którzy dokonują takich uczynków, zastanawiają się nad tym, że Polacy, mając własne państwo i przewagę, mogą te odosobnione bojówki ukraińskie kłaść na karb całego narodu ukraińskiego z wielką dla niego szkodą?!

Ponadto akcja taka nie uszlachetni narodu ukraińskiego, ale przeciwnie, zdemoralizuje go i zdeprawuje. Akcja taka wychodzi zawsze z zasad ideowych, ale następnie wyradza się zawsze w rozbójniczy szantaż i bandytyzm. Tak było u Rosjan, tak było u Polaków, nie inaczej będzie i u nas, bo taka jest konsekwencja owych podziemnych organizacji w ich dalszym rozwoju. Szantaż ten i bandytyzm może odwrócić się później przeciwko swoim, a nawet przeciw tym, którzy dzisiaj kierują owym ruchem terrorystycznym. Kierownikom bowiem może łatwo wyślizgnąć się ster z rąk i mogą z łatwością potworzyć się osobne bojówki na własną rękę, które będą uprawiać szantaż i terror wobec swoich dla niskiego zysku i pieniądza. Łatwo jest wywołać ducha, ale potem trudno jest go uspokoić. Łatwo jest dom podpalić, ale ciężko, a może nawet niemożliwe, ogień ugasić. Chrystus Zbawiciel mówi: „Albowiem wszyscy, którzy miecz biorą, mieczem poginą.” (Math. 26, 52).

Wyżej przedstawiona konieczna konsekwencja poczyna już działać. Znany jest mi taki fakt: Pewien nasz młody patriota cieszył się u nas wielką popularnością, uważano go za wybitnego działacza, miał wielki wpływ na naszą młodzież, wciągał ją do tajnych organizacji i bojówek, a równocześnie donosił na nią do władzy. Czy nie szatańskie to dzieło? Sprzeniewierzywszy następnie poważną sumę w jednej z naszej instytucji, uciekł za Ocean. A owo podpalanie parafialnych budynków i dobytku, które trafia się w ostatnich czasach, czy nie jest konsekwencją tej tajnej akcji? Nauka nie idzie w las. Kij ma dwa końce.

Czy możliwa jest ugodowość.

U nas ugodowość wobec Polaków uchodzi za złoczyn. Ale bezpodstawny to strach. Ugodowość ta bowiem w dzisiejszych warunkach nie ma pozytywnych widoków, gdyż Polacy nie myślą poważnie o ugodzie z nami i o ustępstwach, nam należnych.

Cóż mamy więc robić? Czy zachowywać się biernie i czekać na nasze obumarcie? Czy mamy dalej stać na stanowisku negacji i prowokacji? Czy mamy nadal uprawiać akcję terrorystyczną i w ten sposób roztrzaskać głowę i runąć w przepaść?

Nie! Pierwszy krok z naszej strony – to stanowisko lojalności dla tego państwa, w którym się znajdujemy. Dyktuje nam to zdrowy rozum. Bo chociaż nie otrzymamy pozytywnych rezultatów i pomyślnych korzyści, to przecież zwiążemy Polakom ręce tak, że nie będą mieli powodu nas gnębić i prześladować. Będziemy mogli bodaj oddychać, przyjść do siebie i odżyć.

A potem musimy między sobą skonsultować się, prowadzić pozytywną pracę we wszystkich dziedzinach naszego życia narodowego, ażeby w ten sposób wyrobić w sobie siłę, ażeby móc uzyskać pewne, korzystne wartości i walory. Słowem, ażebyśmy się stali czynnikiem, z którym każdy musi się liczyć. Wtenczas i Polacy będą zmuszeni poważnie nas traktować, a mądrzy spośród ich polityków będą musieli wejść z nami w kontakt i dojść do porozumienia w sprawie spokojnego współżycia dla dobra tak państwa polskiego, jak i narodu ukraińskiego.

Pocieszający objaw.

Z radością należy zaznaczyć, że przed kilku laty zawiązała się u nas organizacja, która postawiła sobie za zadanie zdrowy i pozytywny rozwój narodu ukraińskiego na gruncie katolickim. Partia ta nazwała się: Ukraińska Katolicka Partia Narodowa (U. K. N. P.). Potem zmieniał nazwę swoją na „Ukraińska Narodna Obnowa” (U. N. O.). I dobrze się stało. U nas bowiem od jakiegoś czasu zauważyć można pewne dziwo. Przedtem nazwa „katolik”, „katolicki”, nie była popularna, nie miała obywatelstwa, była, można powiedzieć, lekceważona. A teraz, w ostatnich czasach, nazwa ta jest często używana, a „katolicy” rosną, niby grzyby po deszczu. Czy oznacza to może, że katolicyzm tak głęboko wkorzenił się naszym narodzie? Bez wątpienia, katolicyzm wsiąka coraz więcej w nasze życie społeczne, ale nie należy być optymistą i uważać tych wszystkich za katolików, którzy mienią się być katolikami. Mam tutaj na myśli patriotów z obozu nacjonalistycznego. Tam bowiem panuje duch liberalny, radykalny a nawet bolszewizujący! I o dziwo! Wielu z nich stało się naraz katolikami i należą do stowarzyszenia o nazwie katolickiej. Czym to wyjaśnić? Może cud? Raczej uwierzyłbym w to, że woły albo konie przemieniły się w ludzi, aniżeli w to, że nasi liberałowie, radykałowie i radianofile masowo i nagle przemienili się w katolików. W jaki więc sposób wyjaśnić sobie ów dziwny objaw? Rzecz jasna, u ogółu naszych patriotów nie ma stałych, wewnętrznych przekonań, bez względu na to, czy nazywają siebie prawymi, czy też lewymi. Tym można objaśnić sobie tę ich dwulicowość i to nie tylko pod względem religijnym, ale nawet narodowym i politycznym. I dlatego, którędy wiatr wieje, zmieniają swój front, przede wszystkim, o ile idzie o osiągnięcie jakiejś korzyści.

Przecież ci liberałowie, radykałowie i radianofile zechcą kiedyś stanąć jako kandydaci na posłów. Wówczas to będzie bardzo wygodnie apelować do duchowieństwa w sprawie agitacji na ich korzyść i powoływać się przed duchowieństwem na fakt, że oni są przecież „katolikami”, a duchowieństwo uwierzy oczywiście na ślepo.

Dobrze więc stało się, że wyżek wspomniana organizacja U. K. N. P. w nowej wersji U. N. O. opuściła słowo „katolicka” , a za to zaznaczyła, że stoi na gruncie katolickim i że będzie bronić prawa Kościoła katolickiego. Lepiej zaznaczyć swój katolicyzm dziełem, aniżeli tylko nazwą. Dobrze stało się jeszcze i dlatego, gdyż uchyla się wszelkie kolizje, podejrzenia i posądzenia, jakoby organizacja owa miała na celu nadużywanie katolicyzmu do politycznych, a więc i zmiennych celów.

Bardzo trafnie nazwała się owa organizacja „Obnową”, a nie partią. U nas aż kipi od wszelkiego rodzaju partii, które się wzajemnie zwalczają i powodują coraz to większy rozkład narodowy. Partia zawsze jest ekskluzywną. Tymczasem wspomniana organizacja ma na celu odrodzić całe życie narodowe i to na zasadach Chrystusowych, o czym mówi św. Paweł Apostoł: „W Chrystusie wszystko naprawić.” (Ad Eph. 1, 10).

Wysoka to idea. Urzeczywistnienie jej wytworzy uzdrowienie narodu, wytworzy z czasem walory i siłę, z którymi liczyć się muszą wszystkie sfery rządowe, nawet wszyscy przeciwnicy i wrogowie. Urzeczywistnienie tej idei – będzie również najpewniejszym i najsolidniejszym przygotowaniem narodu do własnej państwowości. Bez takiego przygotowania żaden naród, nawet w najbardziej pomyślnych warunkach, nie stworzy swego suwerennego państwa, a gdyby je nawet osiągnął, prędko ono upadnie. I dlatego niech owej organizacji przyświeca idea, a nie osobiste korzyści, nie politykierstwo, nie czasowe polityczne korzyści, nie wyłącznie zdobycie mandatów parlamentarnych, z upływem których upada również i odnośna partia polityczna. Wszystko może minąć, ale idea trwa wiecznie. A idea ta – to urzeczywistnienie programu, podanego poprzednio na właściwym miejscu  w dzisiejszej mojej pracy. Sprawy te są bowiem wieczne, spoczywają na niezmiennych, trwałych prawach Bożych.

Z tej samej przyczyny niech nowa ta u nas organizacja nie łakomi się na licznych członków. Nie trzeba wszystkich przyjmować, którzy się zgłaszają. Członkami niech będą tylko ci, którzy wewnętrznie są przeświadczeni i przejęci ideą organizacji. Nie w liczbie siła, ale w idei. I dlatego niech owa organizacja nie spodziewa się z miejsca pomyślnych wyników, a do tego jeszcze w naszym krótkowzrocznym i politycznie nie wyrobionym społeczeństwie. Ale tym lepiej. Im powolniej będzie rozwijać się, im więcej mieć będzie przeszkód i trudności, tym solidniejszy i trwalszy będzie jej rozwój. Trzeba będzie może dziesiątek lat, zanim przyjdzie ona do znaczenia i wpływu. Chwasty i burzany rosną prędko, ale też i prędko giną. Dąb rośnie pomału, ale za to trwa stulecia.

Niech więc organizacja owa będzie bardzo uważna i rozważna w swych postanowieniach i w całej działalności. Przy rozstrzyganiu każdej sprawy niech dobrze zastanowi się, a gdy już rozstrzygnie, niech konsekwentnie wykonuje i niech nie odstępuje i nie opuszcza rąk, chociażby się wyłoniły nie wiedzieć jakie trudności, a nawet prześladowania. Po dobrze obmyślanej i wytycznej linii niech kroczy niezachwianie.

Trwałe prawo rozwoju wszystkich narodów.

Każdy naród, który chce kulturalnie rozwijać się i zapewnić sobie istnienie, musi mieć trwałą i silną organizację, stworzoną na pozytywnych i trwałych podstawach. Taka organizacja jest sumieniem narodu i dopóki ona istnieje i ma wpływ, dopóty naród nie może upaść, bez względu na to, czy ma swoje niezawisłe państwo, czy też poddany jest cudzemu państwu. Podobnie, jak w każdym człowieku niskie namiętności buntują się przeciw rozumowi i cnocie, a jednakowoż sumienie nie uśpione i baczne ostrzega, hamuje i normuje – tak też w każdym narodzie czy państwie, chociaż lewicowe i rozkładowe czynniki, czy partie ciągną do rozkładu życiowego sił narodu, to jednakowoż nie zdołają osiągnąć swego celu i zniszczyć narodu, dopóki w nim istnieje i ma wpływ zachowawcza organizacja, oparta na trwałych i pozytywnych zasadach.

Jest to trwałe prawo rozwoju, a nawet istnienia wszystkich narodów. Prawo to zaznaczyło się już w starożytności. Wiemy z historii narodów starożytnych, że z chwilą, kiedy upadała w którymkolwiek z nich organizacja konserwatywna, zaczynał się niepowstrzymany pochód w przepaść. Tak było w starożytnym Rzymie, tak było w starożytnym Bizancjum, tak było u wszystkich znanych nam narodów.

Konserwatywne organizacje katolickie u niektórych narodów.

W Niemczech istnieje taka organizacja pod nazwą „Centrum”, które, jako organizacja konserwatywna i katolicka, miało wielkie znaczenie dla narodu niemieckiego. Na tej skale opierały się, powiedzieć można, cały los i przyszłość narodu niemieckiego. W Niemczech stanowią katolicy jedną trzecią ludności. I mimo to, od katolickiej organizacji zależała polityka całych Niemiec w daleko większej mierze, aniżeli od organizacji pozostałych dwóch części. Podobnie ma się sprawa z organizacją konserwatywną w Holandii, gdzie liczebnie jest jeszcze mniej katolików, aniżeli w Niemczech, a mimo to wpływ ich w tym państwie jest wielki, częstokroć nawet rozstrzygający.

Z natury rzeczy zastanowię się także nad konserwatywną organizacją u Polaków, naszych sąsiadów. Chcę wskazać na podobną ich organizację pod nazwą „Prawica Narodowa”, albo „Krakowska Szkoła Konserwatywna”. Jest to najstarsza organizacja konserwatywna w Polsce. Jej rozważna i realna polityka doprowadziła do tego, że Galicja wprawdzie de jure była krajem monarchii austriackiej, ale de facto rządzili Polacy. Tutaj, w Galicji, najsilniej pulsowało i koncentrowało się prawie całe życie Polski wszystkich zaborów. Z owej szkoły wyszli najzdolniejsi politycy polscy, jak również wybitne osobistości we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Jednakowoż organizacja ta przeszła ciernistą drogę, zanim doszła do znaczenia i wpływu, jak to podał autor publicznego listu konserwatysty polskiego do ukraińskiego, o czym również powyżej była wzmianka.

Ideologia i główne rysy programu polskiego obozu konserwatywnego pod nazwą „Prawica Narodowa” są następujące: Pierwszy rys, to uniwersalizm, a nie wąski, ekskluzywny partykularyzm. Drugi rys, jeszcze ładniejszy, to ideowość, a nie chwilowe zyski, chwilowe kombinacje i koniunktury. Trzeci, najpiękniejszy, to absolutne przyznawanie i i oparcie się na najwyższym Bożym Autorytecie i Trybunale, rozumie się, z wszystkimi prawami i postulatami tego Bożego Autorytetu we wszystkich dziedzinach życia narodowego i rozwoju państwowego *).

*) Patrz: Odczyt D-ra Jana Bobrzyńskiego w Łodzi, 18/3 1932, później ogłoszony w „Naszej Przyszłości”. Tom XX. 1932, str. 9-a.

Ofiara z miłości do Chrystusa-Zbawiciela, jako konieczne prawo odrodzenia.

Wszelkie dobre dzieło osiąga się tylko z trudnościami. Wszelka twórczość odbywa się wśród bólu. Ofiara – to nieubłagane prawo prawdziwego dobra i postępu. Tak jednostka, jako też i naród, musi przyjąć na się ofiarę i wykonywać ofiarę, jeśli chce utrzymać się i rozwijać.

To prawo ofiary musi zrozumieć i wykonywać również naród ukraiński, jeśli chce siebie odrodzić i nabrać sił do wykonywania swego posłannictwa. I dlatego nasz wzrok, nasz umysł i serce muszą zwrócić się do ofiary Chrystusowej, przejąć się nią i urzeczywistniać ją w całym swym życiu. Bo ofiara Chrystusowa – to źródło ratunku i zbawienia wszystkich ludzi pojedynczych i całej ludzkości, razem wziętej. Stąd wyszło światło, które świat oświeciło, stąd przyszło odrodzenie dla upadłego rodzaju ludzkiego. A ofiara ta – to wynik miłości Boga-człowieka, wcielonego Syna Bożego, i to miłości najwyższej, najświętszej i najczystszej.

Na Golgocie skrystalizowały się w krańcowej formie przewrotność i nienawiść, żądza krwi i zniszczenia, jako symbol i wykwit zatrutego ducha ludzkiego. Nad tym oceanem zła i grzechu zawisła jeszcze wyżej, bo najwyższa, ofiara miłości Chrystusa Zbawiciela, do krzyża przybitego. Tak też ofiara miłości zwyciężyła.

Otóż ta ofiara Syna Bożego, ofiara najświętszej miłości, niech będzie drogowskazem i przykładem dla nas, Ukraińców. Tylko urzeczywistnianie tej najwyższej ofiary miłości Chrystusa Zbawiciela może nas uratować i odrodzić.

Tę najwyższą ofiarę i miłość przejęła od Chrystusa Zbawiciela Jego Oblubienica, Kościół katolicki. Historia jego – to historia cierpienia i miłości, a zarazem również i historia jego ustawicznego zwycięstwa. On narodził się na krzyżu z przebitego Serca Chrystusowego, z tego Serca, które jest siedliskiem Bosko-człowieczej miłości, a zarazem odkupienia i zbawiciela. Jego kolebka w katakumbach, a nad kolebką, jak trafnie wyraził się jeden kaznodzieja, przyśpiewywał ryk dzikich zwierząt w amfiteatrach rzymskich. Trzyletnie prześladowanie jego miłości upiększyło jego skroń najpiękniejszym diademem niezliczonych męczenników i męczennic. W dalszym swym życiu wydał on największych geniuszy, jakimi świat może się pochlubić. On odradza ludy i kładzie podwaliny prawdziwej kultury dla wszystkich narodów, które przejęły się duchem jego ofiary i miłości. We wszystkich swych dążeniach doznaje on ciągłych napaści od wrogów, a również i ran bolesnych od swoich. Jednakowoż ofiarą i miłością wszystko zwycięża i nigdy nie traci sił. Chociaż tyle setek lat istnieje, nie starzeje się, nie słabnie, ale w świeżej młodości zawsze jaśnieje siłą i pięknością.

W tym to Kościele katolickim, w tej Oblubienicy Chrystusowej, narodzie mój, odrodzenie twoje, siła twoja i przyszłość twoja.

* * *

Kończę na tym. Szczerze i otwarcie odkryłem wszystkie rany bolesne i nieszczęsny stan narodu mego, i to z miłości do niego, a zarazem wskazałem na lekarstwo, prawdziwie uzdrawiające i skuteczny sposób ratunku.

Powiedziawszy to wszystko, składam los narodu mego za pośrednictwem Niepokalanie Poczętej Panny Marii – pod której orędownictwem stanąłem już z początku, przy moim wstąpieniu na tron biskupi – składam u stóp Chrystusa Zbawiciela, mego Najwyższego Pasterza i Wodza, który również i za mój naród spełnił najwyższą, najczystszą ofiarę Bosko-człowieczej miłości.

Przeglądając tę pracę moją już po jej ukończeniu, widzę, że odkryłem przed przewodnią warstwą narodu mego dwie drogi: jedną, po której ta warstwa przewodnia już dawno kroczy i naród prowadzi, a na której doszła i doprowadziła go na krawędź przepaści – i drugą drogę, na którą wołam ludzi dobrej woli. Wołam do starszych, a przede wszystkim do młodzieży, do wszystkich wołam: Nie dajcie się dalej mamić pomyślnymi wynikami na szlaku, którym dotychczas kroczycie! Nie dajcie się mamić nawet wtenczas, kiedy obok tego szlaku zobaczycie już silne swoje organizacje, oświatowe, ekonomiczne, polityczne, owiane dotychczasowym duchem. Nie dajcie się mamić nawet wtedy, kiedy zobaczylibyście pod swoją komendą nawet silne swoje armie. Bo wszystko to pryśnie i zniknie, jak cień, zniknie tak, jak to już nie raz znikało w naszej historii. Trwale stać może owoc pracy ludzkiego umysłu i dzieło rąk ludzkich wtedy tylko, kiedy spólność ludzka ma w sobie ugruntowane owo wyższe posłannictwo, spólność, która uważa tylko za poboczne i małowartościowe to wszystko, co może stworzyć potęga ludzka na ziemi nawet w przeciągu długich stuleci. Tę oto duchową siłę, to oto mistyczne wnętrze, które daje ludziom obraz i formę Bożą, chciałem wedle nauki św. Kościoła katolickiego, Oblubienicy Chrystusa Zbawiciela na ziemi, utwierdzić i wkorzenić w was, jako w przewodniej warstwie mego narodu.

Tylko wtedy, kiedy naukę tę przyjmiecie i przejmiecie się nią, staniecie się przewodnią warstwą nie ku zgubie, lecz dla dobra swego narodu.

Pisano i dano w Bohorodczanach, dnia 15 sierpnia n. st. 1932 r.

+ GRZEGORZ, Biskup.

Już po wydrukowaniu mojej niniejszej pracy piśmiennej uważam za wskazane dodać jeszcze dwie uwagi.

Jeżeli w swoim miejscu niniejszego mego pisma zaznaczyłem, że żonaty stan księży nie może odpowiedzieć w pełni i w całości swemu wysokiemu zadaniu względem Kościoła i narodu, to przez to nie miałem całkiem zamiaru poniżyć tego stanu. Dlatego zaznaczam, że ten stan, tak księży, jak też świeckich ludzi, ma swoje poważanie i szacunek, że małżeństwo jest św. Sakramentem. Z tego powodu starałem się i staram się nikomu z księży żonatych nie okazywać uprzedzenia albo niechęci. Owszem, starałem się i staram się odczuć ich trudne położenie i według możności pomagać.

Również odczuwam nieszczęsny stan wdów i sierot po księżach i w tutejszej diecezji doznają takiej opieki, jak może w żadnej innej.

Tak samo jeszcze raz podkreślam, że nie chcę poczytywać żonatym księżom za osobistą winę ich niedomagania w wypełnianiu pełnego i całkowitego zadania stanu kapłańskiego.

Uznaję, że ogół duchowieństwa żonatego poniósł wiele trudu i pracy na polu kościelnym i narodowym. Wielu żonatych księży w konkretnych wypadkach wyżej stanęło, niż niejedni bezżenni. Nie mogę także poczytywać za osobistą winę żonatym księżom dlatego, bo oni w dobrej wierze wstąpili w stan małżeński, bo Biskupi na to pozwalali i jako żonatych wyświęcali. A jednakowoż historia nie może zaprzeczyć niedomagań żonatego kleru. Tych więc niedomagań trzeba szukać nie w osobistej winie księży, lecz w ich stanie żonatym. I dlatego niedomagania te żonatych księży wziąłem w moim piśmie na karb ich stanu żonatego. Ten stan, jako żonaty stan księży, traktowałem obiektywnie, jako czynnik historyczny, który okazał się niedostatecznym w historii Kościoła i narodu. Ten ujemny, czy raczej niedostateczny wpływ żonatego stanu księży jest niczym innym, jak tylko potwierdzeniem słów Ducha św., wypowiedzianych przez św. Pawła Apostoła, że żonaty jest rozdzielony między Chrystusem a żoną, a jeszcze więcej innych słów tegoż Apostoła, a mianowicie, że ożeniony dba o rzeczy doczesne i ziemskie. „Kto bez żony jest, stara się o to, co Pańskiego jest, jakoby się podobał Bogu. A który z żoną jest, stara się o to, co światu należy, jakoby się podobał żonie: i rozdzielon jest” (I. Kor. VII, 32-33).

I tutaj jest związek tego tragizmu, który tak bardzo ujemnie odbił się i odbija na losie Kościoła u nas, jak też naszego narodu. Tego tragizmu nie ma w stanie małżeńskim ludzi świeckich, dla których bezżenność jest tylko radą ewangeliczną i którzy nie mają obowiązku podwójnego ojcostwa, t. zn. duchownego i krwi. Niechaj kto, jak chce, broni stanu żonatego księży, niechaj kto, jak chce, gniewa się na mnie i mnie osądza, jednakowoż wyżej przytoczone słowa Ducha św., potwierdzone praktyką życiową i historią, są i pozostaną po wszystkie czasy, jako prawdziwe, niezbite i nienaruszalne.

* * *

Jedno nacjonalistyczne czasopismo, które w nielegalny sposób przyszło w posiadanie mojej broszury jeszcze przed jej ogłoszeniem, napisało, że „Ukraińska Narodowa Obnowa” (U. N. O.), jak też moja niniejsza broszura, są ofertą pod adresem polskiego rządu.

Insynuację tę odpieram stanowczo, jako zupełnie nieuzasadnioną. Ani ja, ani „Ukraińska Narodowa Obnowa”, nie jesteśmy do sprzedania i dlatego żadna oferta nie może mieć miejsca. Tak „Ukraińska Narodowa Obnowa”, jak też ja, mamy ręce czyste i wolne. Dewizą tak dla mnie, jak też dla „Ukraińskiej Narodowej Obnowy”, są i muszą być słowa Chrystusa Pana: „Oddajcież tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Boże, Bogu” (Mark. XII, 17).

Wyżej wspomnianą insynuację podało owe nacjonalistyczne pismo na podstawie wywiadu ze mną przedstawiciela Agencji „Wschód”.

Dla wyjaśnienia zaznaczam, że w tej sprawie w tym znaczeniu wyraziłem się: Rząd polski i polskie społeczeństwo nie powinno posądzać całego narodu ukraińskiego za przewinienia jednostek, albo jakiejś grupy, bo nie cały ukraiński naród solidaryzuje się z takim postępowaniem. Ogół ukraiński jest dobrej woli, jednakowoż domaga się spełnienia swoich słusznych postulatów i rząd polski powinien to wziąć pod uwagę. Fabrykowanie zaś na eksport „chlebojedów” nie przynosi zaszczytu i korzyści ani rządowi polskiemu, ani polskiemu narodowi, ukraińskie zaś społeczeństwo tym tylko się rozgorycza i uważa to za prowokację.

Mniemam, że tych słów, w tym znaczeniu, nie można brać w żaden sposób za ofertę.

Autor.