piątek, 15 marca 2013

Ks. A. Czyrowśkyj: czy UKGK w Ameryce Północnej ma przyszłość?



             
Andrzej Czyrowśkyj


             Chrześcijaństwo kijowskie w Ameryce Północnej u progu III Tysiąclecia



                                                          [fragment]



              (...) Kościół powszechny jest wieczny. „Bramy piekielne go nie przemogą”. Lecz były w dziejach Kościoły – niektóre niewielkie i słabo znane, lecz niektóre wspaniałe i sławne, nawet apostolskie Kościoły – które zupełnie przepadły. Czy możemy rzeczywiście być pewni, że nasz Ukraiński Kościół Greckokatolicki będzie nadal istnieć w następnym tysiącleciu? Trzeba mieć w sobie wiele arogancji, by twierdzić, że tak będzie z pewnością. Gdzie są dzisiaj sławne Kościoły Azji Mniejszej? Kościoły Nicei, Chalcedonu, Efezu, gdzie na soborach powszechny wykuwano definicje dogmatyczne – gdzie są dzisiaj? Kościoły Kapadocji, od których przyjęliśmy świętych Bazylego Wielkiego, Grzegorza Teologa, Grzegorza z Nyssy – wszystkie one znikły z oblicza ziemi!
              Kościół św. Augustyna i innych gigantów chrześcijaństwa północnoafrykańskiego istnieje jedynie w pamięci Kościoła powszechnego. To wszystko były Kościoły męczenników, tak jak nasz kijowsko-halicki. To były Kościoły, które na przestrzeni stuleci miały na rozwój chrześcijaństwa o wiele większy wpływ, niż my i nasi przodkowie podług krwi. I te Kościoły dziś nie istnieją. Ktokolwiek, kto uspokaja siebie samego myślą „jakoś to będzie” (jak charakteryzował nasz naród Ostap Wysznia), niech zda sobie sprawę z tego, że naszego Kościoła kijowsko-halickiego może jednak nie być, czy to w Ameryce Północnej, czy nawet w samej Ukrainie.
              W Ukrainie, mimo duchowej ruiny rzeczywistości postsowieckiej, jest jeszcze przynajmniej, mówiąc językiem fizyków, „masa krytyczna”. Kilka milionów wiernych, zamieszkujących niezbyt duży obszar, może przetrwać na zasadzie samej tylko inercji. Ale nawet i to nie powinno nas zbytnio zadowalać. Ukraiński Kościół Greckokatolicki w Ziemi Halickiej jest liczbowo silny, a przy tym przetrwał represje stalinowskie. Lecz teraz czekają go jeszcze większe niebezpieczeństwa: wolny rynek, pokusy bogactwa (rzeczywistego czy tylko wymarzonego – bowiem nawet marzenia o bogactwie wypychają z serca miejsce dla Boga). Nie zapominajmy, jak mocno chrześcijańskim wydawało się być społeczeństwo kanadyjskiej prowincji Quebec, w którym Kościół katolicki ledwie czterdzieści lat temu wprost panował nad wszystkimi sferami życia prywatnego i społecznego. Dziś Kościół tam walczy o przeżycie wśród skrajnego zeświecczenia i materializmu konsumistycznego. Cóż zatem rzec o naszym maleńkim stadku w Kanadzie, czy w innych eparchiach i egzarchatach poza Ukrainą? Czy Kościół przetrwa? Czy można o tym choćby marzyć? Czy w takich okolicznościach można poważnie myśleć o rozkwicie Kościoła?
              W Ukrainie wszystkie Kościoły – wszystkie wspólnoty religijne łącznie – stanowią mniejszość ludności. Niczym po najeździe tatarskim, ogromne połacie Ukrainy stały się „dzikim polem”, gdzie wskutek nieustannych napadów koczowników nastąpiło rzeczywiste spustoszenie; tym razem jednak problemem jest nie tyle niebezpieczeństwo fizyczne, ile pustka duchowa.
              W Kanadzie w ostatnich dziesięcioleciach wskaźnik członkostwa UKGK stale spada. Najwyższą liczbę naszych wiernych zanotowały kanadyjskie spisy ludności w latach sześćdziesiątych. Obecnie to samo źródło podaje ok. 125 tys. dla całej Kanady. Nie jest to liczba wiernych aktywnych, lecz raczej osób, które z różnych powodów zapisały się jako wierni UKGK (z nostalgii, z poczucia obowiązku, z potrzeby bycia gdzieś zaliczonym oficjalnie, a także oczywiście z prawidłowych powodów, tj. z racji rzeczywistego aktywnego członkostwa). W tej niewielkiej liczbie wiernych procentowo nadreprezentowani są ludzie starsi, emeryci. Oznacza to, że w następnych dwóch dziesięcioleciach doznamy ogromnych strat, ponieważ liczba pogrzebów znacząco przewyższa liczbę chrztów – nie uwzględniając przy tym faktu odchodzenia całych rodzin albo do innych Kościołów, albo do życia bez Kościoła w ogóle. Nie możemy okłamywać samych siebie. Nawet jeśli nasz Kościół użyje wszelkich potrzebnych środków dla swego rozwoju, straty i tak będą kolosalne. A Kościół, niestety, jeszcze nie podjął wszystkich tych potrzebnych środków.
              Zawsze istnieją ludzie, którzy nie chcą widzieć nieprzyjemnej statystyki i po prostu nie przyjmują do wiadomości, jaka jest rzeczywistość. Na razie wystarczy wspomnieć, że w następnych trzech dekadach UKGK w Kanadzie, według ostrożnych szacunków, utraci ok. 60-75 % członków, a to wskutek śmiertelności, braku przyrostu, a także odchodzenia tych członków, którzy albo znajdują sobie inną wiarę, albo żyją bez żadnej wiary w ogóle.
              Oczywiście, jest też niewielka tzw. „czwarta fala” imigracji z Ukrainy. Obecne kanadyjskie przepisy imigracyjne musiałyby jednak radykalnie się zmienić, by liczba nowo przybyłych mogła mieć znaczący pozytywny wpływ na liczebność członków Kościoła. Można zatem śmiało przypuszczać, że za 20-30 lat Ukraiński Kościół Greckokatolicki w Kanadzie liczyć będzie nie więcej niż około 40 tys. członków. W USA można się obawiać podobnego stanu rzeczy, a być może nawet i bardziej dokuczliwych strat, jako że w Kanadzie są przynajmniej pewne bardziej sprzyjające okoliczności (np. są w Kanadzie miasteczka, w których Ukraińcy-grekokatolicy stanowią większość ludności). Podobnie katastroficznej utraty członków spodziewać się mogą także ukraińskie Kościoły prawosławne Ameryki Północnej. Wszystkie te problemy są niemal nie do uniknięcia, jeśli uwzględnimy dane demograficzne (wielką śmiertelność, mały przyrost, nadreprezentację starszych członków).
              Na szczęście dalszy upadek Kościoła, poniżej tego niskiego stanu, nie jest nieunikniony. W istocie, jeśli Kościół zacznie poważnie brać się do dzieła, w pierwszej kolejności zdając sobie sprawę z zatrważającej rzeczywistości, a następnie projektując przyszłe struktury, które umożliwiłyby życiodajną duchową egzystencję nawet przy radykalnie zredukowanym liczebnie członkostwie – jest rzeczą całkiem możliwą, że na dłuższą metę sytuacja zmieni się na lepsze. Możliwe jest nawet, że kijowska tradycja chrześcijańska w Ameryce Północnej wejdzie po katastrofie w okres wolnego, ale realnego wzrastania i stabilizacji.
              W jaki sposób winniśmy zapewnić naszemu Kościołowi przetrwanie pomimo gigantycznej utraty członków wskutek odejścia do wieczności obecnego starszego pokolenia? Są pewne środki, które powinniśmy zastosować, by przy Bożej pomocy nasz Kościół, doszedłszy do najniższego poziomu liczebności, mógł jednak odżyć i – piszę to z wiarą w sercu – zacząć znów rozkwitać, choć może w formie znacznie odmiennej od tej, do której przywykliśmy. Zanim jednak przejdziemy do tych konkretnych środków, zastanówmy się pokrótce nad bardziej zasadniczą kwestią: czy Kościół ten powinien nadal istnieć, w Ukrainie i w diasporze, i dlaczego powinien on nadal istnieć? To nie ćwiczenie retoryczne, a odpowiedź na to pytanie nie jest tak oczywista, jak niektórym mogłoby się wydawać.
              Istnieje wiele powodów dla istnienia Kościoła, które – jeśli za główne kryterium przyjmiemy zbawienie rodzaju ludzkiego – uznać wypada za nieprzekonujące. Z perspektywy teologicznej Kościół powinien istnieć, jeśli pomaga ludziom – pojedynczo i pospołu – odpowiadać na niezasłużony Boży dar zbawienia. Jeśli nie robi on tego, to nie jest on w istocie Kościołem, lecz raczej sprytną podróbką. W takim wypadku nie ma on sam z siebie wartości z punktu widzenia wieczności, choć może spełniać niektóre pozytywne funkcje drugorzędnej natury, zaspokajając czyjeś potrzeby obcowania, przetrwania etnicznego, czy nawet czysto emocjonalnego zadowolenia. Takie rysy, choć przyjemne, nie czynią tej instytucji Kościołem, żywym Ciałem Chrystusowym, w którym zamieszkuje Duch Święty, przybliżając ludzi do Ojca.
              Niektórzy uważają, że Kościół to społeczne lepiszcze, które ma wzmacniać naród – etnos. W przeciągu wieków, gdy nie było państwa ukraińskiego, Kościół nasz odgrywał arcyważną rolę w tej kwestii. Dzisiaj każdy, kto na serio oceni rolę Kościoła moskiewskiego we wzmacnianiu szowinizmu rosyjskiego (nie zawsze tak było, ale działo się tak w tylu przypadkach, że trudno nie zauważyć), odrzuci zapewne ideę podporządkowania Kościoła interesom narodowym. Kościół może i powinien pomagać narodowi w osiągnięciu wolności, sprawiedliwości, a nawet zdobyczy materialnych i kulturowych. Jednakże Kościół, w ostatecznym rozrachunku, istnieje dla celu wyższego – dla zbawienia ludzi, pojedynczo i pospołu. Gdy Kościół zapomina o tym nawet na chwilę, przestaje być Kościołem Chrystusowym, a staje się jedynie czymś, co Kościół przypomina. Kościół ma pomagać ludziom w osiągnięciu zbawienia, a jeśli w drodze do zbawienia wiecznego ludzie ci skorzystają również ekonomicznie, kulturowo czy politycznie dzięki ubocznym łaskom płynącym ze zbawienia, to jest to tylko dodatkowa radość.
              Czasem zapominamy, że rola Kościoła w zachowaniu języka i kultury ukraińskiej (czy to w Ukrainie, czy w diasporze), jest ubocznym rezultatem pierwszego priorytetu Kościoła – zbawienia rodzaju ludzkiego. Jeśli dana część ludzkości potrzebuje szczególnej troski na poziomie społecznym, ekonomicznym czy kulturowym, to wtedy Kościół odnajduje drogę do tych sfer potrzeb ludzkich, by służyć dzieciom Bożym, aby były one wolne i bezpieczne emocjonalnie i fizycznie. Pozwala to dzieciom Bożym przyjmować Dobrą Nowinę o swym zbawieniu bez lęku, w atmosferze głębokiego pokoju i zaufania. Dlatego nasz Kościół tak głęboko wszedł w samo jądro kultury ukraińskiej – by dać dzieciom Bożym pokój wewnętrzny, tak potrzebny do tego, by w życiu codziennym przyjąć zbawienie. To właśnie jest jednak najbardziej palącą przyczyną, dla której ten sam Kościół musi wejść w codzienne potrzeby bardzo odmiennych, następnych pokoleń, a tych potrzeb w żaden sposób nie da się zaspokoić przez samą tylko konserwację muzeum odziedziczonych egzotycznych zwyczajów etnicznych czy odziedziczonej tożsamości narodowej, która staje coraz mniej sensowna w świecie pluralistycznym, gdzie zamiast jednolitej przynależności etnicznej, w coraz większym stopniu obserwujemy samookreślenie wieloetniczne, jako rezultat małżeństw mieszanych. Staje się to ważkim zagadnieniem nawet w Ukrainie. W Ameryce ma ono tym bardziej palący charakter.
              Jeśli kwestie etniczno-narodowe, kulturowe i językowe nie są jądrem naszego Kościoła, to czy ma on powód do istnienia jako odrębna jednostka, co prawda w kontekście Wspólnoty Powszechnej, ale odrębnie od większego i potężniejszego Kościoła rzymskokatolickiego? Wierzę, że tak, choć wiem na pewno, że jest wielu ludzi, którzy się ze mną nie zgodzą. Znam osoby, nawet z grona rodziny czy bliskich znajomych, które twierdzą zupełnie bez wahania, że jeśli językiem liturgicznym danej celebracji nie jest ukraiński, to wolą oni pójść do kościoła rzymskokatolickiego, bez względu na to, że obrządek, duchowość, nawet melodie są stuprocentowo odmienne od tradycji kijowsko-halickiej. To mnie dziwi. Czyż ludzie ci naprawdę nie pojmują wieloaspektowej wartości i głębi chrześcijaństwa Włodzimierzowego, a sprowadzają wszystko do języka? Do tych, którzy uważają, że Kościół nasz nie ma innego powodu do istnienia jako osobna jednostka (która, choć odmienna, trwa jednak w komunii z Kościołem rzymskim) jak tylko popieranie interesów etniczno-kulturowych i językowych, mogę odezwać się chyba tylko w te słowy: „Otwórzcie oczy, zobaczcie piękno i głębię tego wszystkiego, co nasi przodkowanie pozostawili nam w spadku! Tu jest o wiele więcej, niż tylko język czy tożsamość etniczna!”A sam do siebie zapłaczę chyba: „Jak źle wypełniliśmy obowiązek odkrycia głębi swej tradycji i podzielenia się nią ze światem, który tak jest spragniony takiej głębi!” Potępiam siebie samego i innych, którzy mieli możliwość uczynić to dla ludzkości.
              Kościół nasz jest Kościołem, który wywodzi się  z narodu ukraińskiego, lecz istnieje dla całej ludzkości. Kościół istniejący tylko dla jednego narodu nie jest Kościołem, lecz deformacją chrześcijaństwa. Niestety w diasporze taka deformacja poniekąd przyjęła się jako norma.
              Fakt, że to piszę, nie oznacza, że nie jestem patriotą ukraińskim. Nie oznacza, że nie jestem zakochany w dźwięczności języka ukraińskiego. Oznacza to raczej, że wierzę, iż chrześcijaństwo kijowsko-halickie może być – a podług mego doświadczenia już jest – nadzwyczaj pociągającym dla osób pochodzenia mieszanego, a nawet dla ludzi nie mających w żyłach kropelki ukraińskiej krwi. Tak, wierzę w uniwersalną wartość chrześcijaństwa Włodzimierzowego. Wierzę, iż mamy co ofiarować ludzkości – całemu rodzajowi ludzkiemu, a darem tym jest nasz Kościół.
              Tylko taki Kościół – Kościół, który wywodzi się z narodu ukraińskiego, lecz istnieje dla całej ludzkości – ma prawo do istnienia. Tylko wtedy warto dokładać wysiłków dla jego przyszłości, dla jego rozkwitu w trzecim tysiącleciu chrześcijaństwa. (...)          

Na podstawie: Чировський А., Третє християнське тисячоліття й київське християнство в Америці, „Logos. A Journal of Eastern Christian Studies” 38 (1997), s. 3-8. Przełożył z ukraińskiego P. Siwicki.

NOTA O AUTORZE: Ks. dr A. Czyrowśkyj (Andriy Chirovsky) – kapłan greckokatolicki, założyciel i pierwszy dyrektor Instytutu Studiów Wschodiochrześcijańskich im. Metropolity Andrzeja Szeptyckiego przy Uniwersytecie Św. Pawła w Ottawie, profesor teologii tamże, redaktor naczelny wznowionego „Logosu”.

OD TŁUMACZA: Tekst powyższy stanowi obszerny fragment odredakcyjnego artykułu wstępnego. Intencją przyświecającą tłumaczowi było wykazanie, że problemy artykułowane na łamach pisma „Grekokatolicy.pl” są już od dawna elementem dysputy o Kościele w UKGK na Zachodzie. Jeśli chodzi o sam artykuł, to wypada mi poruszyć dwie kwestie.
              Pierwsza z nich ma charakter terminologiczny: w przekładzie zachowałem terminy „członek” i „członkostwo” (ukr. член, членство), ponieważ odzwierciedlają one specyfikę północnoamerykańskiego podejścia do przynależności do Kościoła. „Członek” (ang. member) to nie jest wierny w rozumieniu prawa kanonicznego, lecz ten, kto do danego Kościoła (parafii) deklaruje przynależność i płaci tam składki, najczęściej uzyskując za to pewne uprawnienia (np. prawo do pochówku na cmentarzu parafialnym, zniżkę na czesne w szkole prowadzonej przez parafię czy diecezją itp.). Tak rozumiane członkostwo nie pokrywa się z prawnokanonicznym pojęciem przynależności do parafii, zwłaszcza parafii terytorialnej.
              Drugie zagadnienie należy już do meritum artykułu. Ks. Czyrowśkyj zasadnie używa pojęć „chrześcijaństwo Włodzimierzowe” czy „tradycja kijowsko-halicka”. Błędem atoli jest przemilczanie przezeń faktu, iż wspomniana tradycja nie jest jedną z kilku wielkich tradycji wywodzących się bezpośrednio ze starożytności chrześcijańskiej (rzymsko-łacińska, antiocheńska, aleksandryjska, bizantyjska, chaldejska i ormiańska), lecz lokalnym wariantem jednej z nich – konstantynopolitańskiej czyli bizantyjskiej (dawniej zwanej grecką). „Kościół kijowsko-halicki” należy do wielkiej rodziny Kościołów obrządku bizantyjskiego. Nie ma „obrządku ukraińskiego” czy „kijowsko-halickiego” w takim sensie, w jakim możemy mówić np. o obrządku ormiańskim. Istnieje, owszem, ukraiński czy kijowsko-halicki wariant obrządku bizantyjskiego – którego zasadniczy zrąb jednak stworzony został nie przez Ukraińców czy Rusinów, ale przez Greków i greckojęzycznych Azjatów; w obrębie świata słowiańskiego pewien istotny (także dla Kościoła kijowsko-halickiego) wnieśli Słowianie bałkańscy. Dotyczy to w pierwszej kolejności tekstów (liturgicznych, teologicznych, z zakresu prawa kanonicznego czy duchowości) – ale i inne elementy (szaty, wystrój cerkwi, sprzęty, ikonografia, architektura, melodyka śpiewów cerkiewnych, ustrój kanoniczny etc.) korzeniami sięgają do wspólnego dziedzictwa bizantyjskiego. Wkładem własnym Rusinów-Ukraińców jest pewna ilość tekstów (procentowo niezbyt duża), własna redakcja języka cerkiewnosłowiańskiego (dziś praktycznie zapoznanego), twórcze rozwinięcie na własnym gruncie cerkiewnej muzyki, architektury i sztuki, wreszcie akcentowanie  pewnych kwestii w duchowości (np. silny rys kenotyczny Kościoła ruskiego, który nb. ks. Czyrowśkyj lubi często podkreślać w różnych wypowiedziach) czy teologii (np. „kijowska eklezjologia Kościołów siostrzanych”, że użyję określenia ukutego przez ks. prof. W. Hryniewicza OMI). Wszystko to są rzeczy ważne i zgadzam się z ks. Czyrowśkim, że tak rozumiana tradycja kijowsko-halicka ma pewną wartość uniwersalną i że chrześcijaństwo Włodzimierzowe ma co zaproponować dzisiejszemu człowiekowi niezależnie od jego etnicznych korzeni. Zresztą przecież nie ma czegoś takiego, jak „czysta tradycja bizantyjska”, wydestylowana z wszelkich lokalnych akomodacji. Tym niemniej wypada zawsze mieć na uwadze, że tradycja kijowsko-halicka jest tylko wariantem bizantyjskiej. Po pierwsze dlatego, że taka jest prawda. Po drugie dlatego, że nie ma w tym fakcie niczego uwłaczającego. Własnej starożytnej tradycji nie mają ani Niemcy, ani Polacy, Rosjanie czy Czesi. Po prostu dlatego, że wielkie tradycje chrześcijańskie zrodziły się w ośrodkach i regionach, które już w starożytności były schrystianizowane i miały odpowiednią rangę kulturalną. Ani Kijowa, ani Halicza to nie dotyczy – i cóż z tego? Nie dotyczy to również ani Moskwy, ani Warszawy – a przecież ani rosyjscy prawosławni, ani polscy łacinnicy jakoś z tego powodu nie cierpią, chociaż ci ostatni nie tylko własnego obrządku nie mają, ale i własnego Kościoła sui iuris (Kościół rzymskokatolicki w Polsce jest wszak integralną częścią ogólnoświatowego Kościoła łacińskiego).  Po trzecie dlatego, że właśnie w kwestii naszej otwartości na „innych” i gotowości dzielenia się z nimi naszym duchowym bogactwem spore znaczenie ma fakt, że nie jesteśmy (ani my, ani nasi etniczni przodkowie) jedynymi twórcami naszej tradycji chrześcijańskiej. My ją tylko przyjęliśmy od Konstantynopola (i Słowian bałkańskich po trosze), owszem – nieco rozwinęliśmy ją i nadaliśmy jej nasz specyficzny posmak, melodykę, styl – ale zasadniczy zrąb pozostał bizantyjski. Tym bardziej zatem nie mamy prawa chować zazdrośnie dla siebie tego, co przyjęliśmy od innych. Oczywiście, jeśli kierujemy się duchem chrześcijańskim...

                                                                                                          diakon Piotr Siwicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz