Andrzej Czyrowśkyj
Chrześcijaństwo kijowskie w Ameryce Północnej u progu III Tysiąclecia
[fragment]
(...) Kościół powszechny jest wieczny. „Bramy piekielne go nie
przemogą”. Lecz były w dziejach Kościoły – niektóre niewielkie i słabo znane,
lecz niektóre wspaniałe i sławne, nawet apostolskie Kościoły – które zupełnie
przepadły. Czy możemy rzeczywiście być pewni, że nasz Ukraiński Kościół
Greckokatolicki będzie nadal istnieć w następnym tysiącleciu? Trzeba mieć w
sobie wiele arogancji, by twierdzić, że tak będzie z pewnością. Gdzie są
dzisiaj sławne Kościoły Azji Mniejszej? Kościoły Nicei, Chalcedonu, Efezu,
gdzie na soborach powszechny wykuwano definicje dogmatyczne – gdzie są dzisiaj?
Kościoły Kapadocji, od których przyjęliśmy świętych Bazylego Wielkiego,
Grzegorza Teologa, Grzegorza z Nyssy – wszystkie one znikły z oblicza ziemi!
Kościół św. Augustyna i innych gigantów chrześcijaństwa północnoafrykańskiego
istnieje jedynie w pamięci Kościoła powszechnego. To wszystko były Kościoły
męczenników, tak jak nasz kijowsko-halicki. To były Kościoły, które na
przestrzeni stuleci miały na rozwój chrześcijaństwa o wiele większy wpływ, niż
my i nasi przodkowie podług krwi. I te Kościoły dziś nie istnieją. Ktokolwiek,
kto uspokaja siebie samego myślą „jakoś to będzie” (jak charakteryzował nasz
naród Ostap Wysznia), niech zda sobie sprawę z tego, że naszego Kościoła
kijowsko-halickiego może jednak nie być, czy to w Ameryce Północnej, czy
nawet w samej Ukrainie.
W Ukrainie, mimo duchowej ruiny rzeczywistości postsowieckiej, jest
jeszcze przynajmniej, mówiąc językiem fizyków, „masa krytyczna”. Kilka milionów
wiernych, zamieszkujących niezbyt duży obszar, może przetrwać na zasadzie samej
tylko inercji. Ale nawet i to nie powinno nas zbytnio zadowalać. Ukraiński
Kościół Greckokatolicki w Ziemi Halickiej jest liczbowo silny, a przy tym
przetrwał represje stalinowskie. Lecz teraz czekają go jeszcze większe
niebezpieczeństwa: wolny rynek, pokusy bogactwa (rzeczywistego czy tylko
wymarzonego – bowiem nawet marzenia o bogactwie wypychają z serca miejsce dla
Boga). Nie zapominajmy, jak mocno chrześcijańskim wydawało się być
społeczeństwo kanadyjskiej prowincji Quebec, w którym Kościół katolicki ledwie
czterdzieści lat temu wprost panował nad wszystkimi sferami życia prywatnego i
społecznego. Dziś Kościół tam walczy o przeżycie wśród skrajnego zeświecczenia
i materializmu konsumistycznego. Cóż zatem rzec o naszym maleńkim stadku w
Kanadzie, czy w innych eparchiach i egzarchatach poza Ukrainą? Czy Kościół
przetrwa? Czy można o tym choćby marzyć? Czy w takich okolicznościach można
poważnie myśleć o rozkwicie Kościoła?
W Ukrainie wszystkie Kościoły – wszystkie wspólnoty religijne łącznie –
stanowią mniejszość ludności. Niczym po najeździe tatarskim, ogromne
połacie Ukrainy stały się „dzikim polem”, gdzie wskutek nieustannych napadów
koczowników nastąpiło rzeczywiste spustoszenie; tym razem jednak problemem jest
nie tyle niebezpieczeństwo fizyczne, ile pustka duchowa.
W
Kanadzie w ostatnich dziesięcioleciach wskaźnik członkostwa UKGK stale spada.
Najwyższą liczbę naszych wiernych zanotowały kanadyjskie spisy ludności w
latach sześćdziesiątych. Obecnie to samo źródło podaje ok. 125 tys. dla całej
Kanady. Nie jest to liczba wiernych aktywnych, lecz raczej osób, które z
różnych powodów zapisały się jako wierni UKGK (z nostalgii, z poczucia
obowiązku, z potrzeby bycia gdzieś zaliczonym oficjalnie, a także oczywiście z
prawidłowych powodów, tj. z racji rzeczywistego aktywnego członkostwa). W tej
niewielkiej liczbie wiernych procentowo nadreprezentowani są ludzie starsi,
emeryci. Oznacza to, że w następnych dwóch dziesięcioleciach doznamy ogromnych
strat, ponieważ liczba pogrzebów znacząco przewyższa liczbę chrztów – nie
uwzględniając przy tym faktu odchodzenia całych rodzin albo do innych
Kościołów, albo do życia bez Kościoła w ogóle. Nie możemy okłamywać samych
siebie. Nawet jeśli nasz Kościół użyje wszelkich potrzebnych środków dla swego
rozwoju, straty i tak będą kolosalne. A Kościół, niestety, jeszcze nie podjął
wszystkich tych potrzebnych środków.
Zawsze istnieją ludzie, którzy nie chcą widzieć nieprzyjemnej statystyki
i po prostu nie przyjmują do wiadomości, jaka jest rzeczywistość. Na razie
wystarczy wspomnieć, że w następnych trzech dekadach UKGK w Kanadzie, według
ostrożnych szacunków, utraci ok. 60-75 % członków, a to wskutek śmiertelności,
braku przyrostu, a także odchodzenia tych członków, którzy albo znajdują sobie
inną wiarę, albo żyją bez żadnej wiary w ogóle.
Oczywiście, jest też niewielka tzw. „czwarta fala” imigracji z Ukrainy.
Obecne kanadyjskie przepisy imigracyjne musiałyby jednak radykalnie się zmienić,
by liczba nowo przybyłych mogła mieć znaczący pozytywny wpływ na liczebność
członków Kościoła. Można zatem śmiało przypuszczać, że za 20-30 lat Ukraiński
Kościół Greckokatolicki w Kanadzie liczyć będzie nie więcej niż około 40 tys.
członków. W USA można się obawiać podobnego stanu rzeczy, a być może nawet i
bardziej dokuczliwych strat, jako że w Kanadzie są przynajmniej pewne bardziej
sprzyjające okoliczności (np. są w Kanadzie miasteczka, w których
Ukraińcy-grekokatolicy stanowią większość ludności). Podobnie katastroficznej
utraty członków spodziewać się mogą także ukraińskie Kościoły prawosławne
Ameryki Północnej. Wszystkie te problemy są niemal nie do uniknięcia, jeśli
uwzględnimy dane demograficzne (wielką śmiertelność, mały przyrost, nadreprezentację
starszych członków).
Na szczęście dalszy upadek Kościoła, poniżej tego niskiego stanu, nie
jest nieunikniony. W istocie, jeśli Kościół zacznie poważnie brać się do
dzieła, w pierwszej kolejności zdając sobie sprawę z zatrważającej rzeczywistości,
a następnie projektując przyszłe struktury, które umożliwiłyby życiodajną
duchową egzystencję nawet przy radykalnie zredukowanym liczebnie członkostwie –
jest rzeczą całkiem możliwą, że na dłuższą metę sytuacja zmieni się na lepsze.
Możliwe jest nawet, że kijowska tradycja chrześcijańska w Ameryce Północnej
wejdzie po katastrofie w okres wolnego, ale realnego wzrastania i stabilizacji.
W jaki sposób winniśmy zapewnić naszemu Kościołowi przetrwanie pomimo
gigantycznej utraty członków wskutek odejścia do wieczności obecnego starszego
pokolenia? Są pewne środki, które powinniśmy zastosować, by przy Bożej pomocy
nasz Kościół, doszedłszy do najniższego poziomu liczebności, mógł jednak odżyć
i – piszę to z wiarą w sercu – zacząć znów rozkwitać, choć może w formie
znacznie odmiennej od tej, do której przywykliśmy. Zanim jednak przejdziemy do
tych konkretnych środków, zastanówmy się pokrótce nad bardziej zasadniczą
kwestią: czy Kościół ten powinien nadal istnieć, w Ukrainie i w
diasporze, i dlaczego powinien on nadal istnieć? To nie ćwiczenie
retoryczne, a odpowiedź na to pytanie nie jest tak oczywista, jak niektórym
mogłoby się wydawać.
Istnieje wiele powodów dla istnienia Kościoła, które – jeśli za główne
kryterium przyjmiemy zbawienie rodzaju ludzkiego – uznać wypada za
nieprzekonujące. Z perspektywy teologicznej Kościół powinien istnieć, jeśli
pomaga ludziom – pojedynczo i pospołu – odpowiadać na niezasłużony Boży dar
zbawienia. Jeśli nie robi on tego, to nie jest on w istocie Kościołem, lecz
raczej sprytną podróbką. W takim wypadku nie ma on sam z siebie wartości z
punktu widzenia wieczności, choć może spełniać niektóre pozytywne funkcje
drugorzędnej natury, zaspokajając czyjeś potrzeby obcowania, przetrwania
etnicznego, czy nawet czysto emocjonalnego zadowolenia. Takie rysy, choć
przyjemne, nie czynią tej instytucji Kościołem, żywym Ciałem Chrystusowym, w
którym zamieszkuje Duch Święty, przybliżając ludzi do Ojca.
Niektórzy uważają, że Kościół to społeczne lepiszcze, które ma wzmacniać
naród – etnos. W przeciągu wieków, gdy nie było państwa ukraińskiego,
Kościół nasz odgrywał arcyważną rolę w tej kwestii. Dzisiaj każdy, kto na serio
oceni rolę Kościoła moskiewskiego we wzmacnianiu szowinizmu rosyjskiego (nie
zawsze tak było, ale działo się tak w tylu przypadkach, że trudno nie
zauważyć), odrzuci zapewne ideę podporządkowania Kościoła interesom narodowym.
Kościół może i powinien pomagać narodowi w osiągnięciu wolności,
sprawiedliwości, a nawet zdobyczy materialnych i kulturowych. Jednakże Kościół,
w ostatecznym rozrachunku, istnieje dla celu wyższego – dla zbawienia ludzi,
pojedynczo i pospołu. Gdy Kościół zapomina o tym nawet na chwilę, przestaje być
Kościołem Chrystusowym, a staje się jedynie czymś, co Kościół przypomina.
Kościół ma pomagać ludziom w osiągnięciu zbawienia, a jeśli w drodze do
zbawienia wiecznego ludzie ci skorzystają również ekonomicznie, kulturowo czy
politycznie dzięki ubocznym łaskom płynącym ze zbawienia, to jest to tylko
dodatkowa radość.
Czasem zapominamy, że rola Kościoła
w zachowaniu języka i kultury ukraińskiej (czy to w Ukrainie, czy w diasporze),
jest ubocznym rezultatem pierwszego priorytetu Kościoła – zbawienia rodzaju
ludzkiego. Jeśli dana część ludzkości potrzebuje szczególnej troski na poziomie
społecznym, ekonomicznym czy kulturowym, to wtedy Kościół odnajduje drogę do
tych sfer potrzeb ludzkich, by służyć dzieciom Bożym, aby były one wolne i
bezpieczne emocjonalnie i fizycznie. Pozwala to dzieciom Bożym przyjmować Dobrą
Nowinę o swym zbawieniu bez lęku, w atmosferze głębokiego pokoju i zaufania.
Dlatego nasz Kościół tak głęboko wszedł w samo jądro kultury ukraińskiej – by
dać dzieciom Bożym pokój wewnętrzny, tak potrzebny do tego, by w życiu
codziennym przyjąć zbawienie. To właśnie jest jednak najbardziej palącą
przyczyną, dla której ten sam Kościół musi wejść w codzienne potrzeby bardzo
odmiennych, następnych pokoleń, a tych potrzeb w żaden sposób nie da się
zaspokoić przez samą tylko konserwację muzeum odziedziczonych egzotycznych
zwyczajów etnicznych czy odziedziczonej tożsamości narodowej, która staje coraz
mniej sensowna w świecie pluralistycznym, gdzie zamiast jednolitej
przynależności etnicznej, w coraz większym stopniu obserwujemy samookreślenie
wieloetniczne, jako rezultat małżeństw mieszanych. Staje się to ważkim
zagadnieniem nawet w Ukrainie. W Ameryce ma ono tym bardziej palący charakter.
Jeśli kwestie etniczno-narodowe, kulturowe i językowe nie są jądrem
naszego Kościoła, to czy ma on powód do istnienia jako odrębna jednostka, co
prawda w kontekście Wspólnoty Powszechnej, ale odrębnie od większego i
potężniejszego Kościoła rzymskokatolickiego? Wierzę, że tak, choć wiem na
pewno, że jest wielu ludzi, którzy się ze mną nie zgodzą. Znam osoby, nawet z
grona rodziny czy bliskich znajomych, które twierdzą zupełnie bez wahania, że
jeśli językiem liturgicznym danej celebracji nie jest ukraiński, to wolą oni
pójść do kościoła rzymskokatolickiego, bez względu na to, że obrządek,
duchowość, nawet melodie są stuprocentowo odmienne od tradycji
kijowsko-halickiej. To mnie dziwi. Czyż ludzie ci naprawdę nie pojmują
wieloaspektowej wartości i głębi chrześcijaństwa Włodzimierzowego, a
sprowadzają wszystko do języka? Do tych, którzy uważają, że Kościół nasz nie ma
innego powodu do istnienia jako osobna jednostka (która, choć odmienna, trwa
jednak w komunii z Kościołem rzymskim) jak tylko popieranie interesów
etniczno-kulturowych i językowych, mogę odezwać się chyba tylko w te słowy:
„Otwórzcie oczy, zobaczcie piękno i głębię tego wszystkiego, co nasi
przodkowanie pozostawili nam w spadku! Tu jest o wiele więcej, niż tylko język
czy tożsamość etniczna!”A sam do siebie zapłaczę chyba: „Jak źle wypełniliśmy
obowiązek odkrycia głębi swej tradycji i podzielenia się nią ze światem, który
tak jest spragniony takiej głębi!” Potępiam siebie samego i innych, którzy
mieli możliwość uczynić to dla ludzkości.
Kościół nasz jest Kościołem, który wywodzi się z narodu ukraińskiego, lecz istnieje dla całej
ludzkości. Kościół istniejący tylko dla jednego narodu nie jest Kościołem, lecz
deformacją chrześcijaństwa. Niestety w diasporze taka deformacja poniekąd
przyjęła się jako norma.
Fakt, że to piszę, nie oznacza, że nie jestem patriotą ukraińskim. Nie
oznacza, że nie jestem zakochany w dźwięczności języka ukraińskiego. Oznacza to
raczej, że wierzę, iż chrześcijaństwo kijowsko-halickie może być – a podług
mego doświadczenia już jest – nadzwyczaj pociągającym dla osób pochodzenia
mieszanego, a nawet dla ludzi nie mających w żyłach kropelki ukraińskiej krwi.
Tak, wierzę w uniwersalną wartość chrześcijaństwa Włodzimierzowego. Wierzę, iż
mamy co ofiarować ludzkości – całemu rodzajowi ludzkiemu, a darem tym jest nasz
Kościół.
Tylko taki Kościół – Kościół, który wywodzi się z narodu ukraińskiego,
lecz istnieje dla całej ludzkości – ma prawo do istnienia. Tylko wtedy warto
dokładać wysiłków dla jego przyszłości, dla jego rozkwitu w trzecim tysiącleciu
chrześcijaństwa. (...)
Na podstawie: Чировський А., Третє
християнське тисячоліття й київське християнство в Америці, „Logos. A Journal of Eastern Christian Studies” 38 (1997), s. 3-8. Przełożył z ukraińskiego P.
Siwicki.
NOTA O AUTORZE: Ks. dr A. Czyrowśkyj (Andriy Chirovsky) –
kapłan greckokatolicki, założyciel i pierwszy dyrektor Instytutu Studiów
Wschodiochrześcijańskich im. Metropolity Andrzeja Szeptyckiego przy
Uniwersytecie Św. Pawła w Ottawie, profesor teologii tamże, redaktor naczelny
wznowionego „Logosu”.
OD TŁUMACZA: Tekst powyższy stanowi obszerny fragment
odredakcyjnego artykułu wstępnego. Intencją przyświecającą tłumaczowi było
wykazanie, że problemy artykułowane na łamach pisma „Grekokatolicy.pl” są już od
dawna elementem dysputy o Kościele w UKGK na Zachodzie. Jeśli chodzi o sam
artykuł, to wypada mi poruszyć dwie kwestie.
Pierwsza z nich ma charakter terminologiczny: w przekładzie zachowałem
terminy „członek” i „członkostwo” (ukr. член,
членство), ponieważ odzwierciedlają one specyfikę północnoamerykańskiego podejścia
do przynależności do Kościoła. „Członek” (ang. member) to nie jest
wierny w rozumieniu prawa kanonicznego, lecz ten, kto do danego Kościoła
(parafii) deklaruje przynależność i płaci tam składki, najczęściej uzyskując za
to pewne uprawnienia (np. prawo do pochówku na cmentarzu parafialnym, zniżkę na
czesne w szkole prowadzonej przez parafię czy diecezją itp.). Tak rozumiane
członkostwo nie pokrywa się z prawnokanonicznym pojęciem przynależności do
parafii, zwłaszcza parafii terytorialnej.
Drugie zagadnienie należy już do meritum artykułu. Ks. Czyrowśkyj
zasadnie używa pojęć „chrześcijaństwo Włodzimierzowe” czy „tradycja
kijowsko-halicka”. Błędem atoli jest przemilczanie przezeń faktu, iż wspomniana
tradycja nie jest jedną z kilku wielkich tradycji wywodzących się bezpośrednio
ze starożytności chrześcijańskiej (rzymsko-łacińska, antiocheńska,
aleksandryjska, bizantyjska, chaldejska i ormiańska), lecz lokalnym wariantem
jednej z nich – konstantynopolitańskiej czyli bizantyjskiej (dawniej zwanej
grecką). „Kościół kijowsko-halicki” należy do wielkiej rodziny Kościołów
obrządku bizantyjskiego. Nie ma „obrządku ukraińskiego” czy
„kijowsko-halickiego” w takim sensie, w jakim możemy mówić np. o obrządku
ormiańskim. Istnieje, owszem, ukraiński czy kijowsko-halicki wariant obrządku
bizantyjskiego – którego zasadniczy zrąb jednak stworzony został nie przez
Ukraińców czy Rusinów, ale przez Greków i greckojęzycznych Azjatów; w obrębie
świata słowiańskiego pewien istotny (także dla Kościoła kijowsko-halickiego) wnieśli
Słowianie bałkańscy. Dotyczy to w pierwszej kolejności tekstów (liturgicznych,
teologicznych, z zakresu prawa kanonicznego czy duchowości) – ale i inne
elementy (szaty, wystrój cerkwi, sprzęty, ikonografia, architektura, melodyka
śpiewów cerkiewnych, ustrój kanoniczny etc.) korzeniami sięgają do wspólnego
dziedzictwa bizantyjskiego. Wkładem własnym Rusinów-Ukraińców jest pewna ilość
tekstów (procentowo niezbyt duża), własna redakcja języka
cerkiewnosłowiańskiego (dziś praktycznie zapoznanego), twórcze rozwinięcie na
własnym gruncie cerkiewnej muzyki, architektury i sztuki, wreszcie
akcentowanie pewnych kwestii w
duchowości (np. silny rys kenotyczny Kościoła ruskiego, który nb. ks.
Czyrowśkyj lubi często podkreślać w różnych wypowiedziach) czy teologii (np.
„kijowska eklezjologia Kościołów siostrzanych”, że użyję określenia ukutego
przez ks. prof. W. Hryniewicza OMI). Wszystko to są rzeczy ważne i zgadzam się
z ks. Czyrowśkim, że tak rozumiana tradycja kijowsko-halicka ma pewną wartość
uniwersalną i że chrześcijaństwo Włodzimierzowe ma co zaproponować dzisiejszemu
człowiekowi niezależnie od jego etnicznych korzeni. Zresztą przecież nie ma
czegoś takiego, jak „czysta tradycja bizantyjska”, wydestylowana z wszelkich
lokalnych akomodacji. Tym niemniej wypada zawsze mieć na uwadze, że tradycja
kijowsko-halicka jest tylko wariantem bizantyjskiej. Po pierwsze dlatego, że
taka jest prawda. Po drugie dlatego, że nie ma w tym fakcie niczego
uwłaczającego. Własnej starożytnej tradycji nie mają ani Niemcy, ani Polacy,
Rosjanie czy Czesi. Po prostu dlatego, że wielkie tradycje chrześcijańskie
zrodziły się w ośrodkach i regionach, które już w starożytności były
schrystianizowane i miały odpowiednią rangę kulturalną. Ani Kijowa, ani Halicza
to nie dotyczy – i cóż z tego? Nie dotyczy to również ani Moskwy, ani Warszawy
– a przecież ani rosyjscy prawosławni, ani polscy łacinnicy jakoś z tego powodu
nie cierpią, chociaż ci ostatni nie tylko własnego obrządku nie mają, ale i
własnego Kościoła sui iuris (Kościół rzymskokatolicki w Polsce jest
wszak integralną częścią ogólnoświatowego Kościoła łacińskiego). Po trzecie dlatego, że właśnie w kwestii
naszej otwartości na „innych” i gotowości dzielenia się z nimi naszym duchowym
bogactwem spore znaczenie ma fakt, że nie jesteśmy (ani my, ani nasi etniczni
przodkowie) jedynymi twórcami naszej tradycji chrześcijańskiej. My ją tylko
przyjęliśmy od Konstantynopola (i Słowian bałkańskich po trosze), owszem –
nieco rozwinęliśmy ją i nadaliśmy jej nasz specyficzny posmak, melodykę, styl –
ale zasadniczy zrąb pozostał bizantyjski. Tym bardziej zatem nie mamy prawa
chować zazdrośnie dla siebie tego, co przyjęliśmy od innych. Oczywiście, jeśli
kierujemy się duchem chrześcijańskim...
diakon
Piotr Siwicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz