Obecnie zapraszam do lektury przekładu polskiego mego autorstwa (all rights reserved):
Z Wielce Błogosławionym
Lubomirem rozmawiają P. Diduła i A. Babinśkyj
[fragment
– całość na anatolbabinskyj.blogspot.com, wpis z 1 maja 2009 r.]
W
obecnym czasie w Ameryce pojawiło się niełatwe zadanie: połączyć misję wśród
potomków naszych emigrantów, przedstawicieli nowej fali emigracyjnej oraz ludzi
innych narodowości. Jak pogodzić
potrzeby tych ludzi?
Trzeba mieć [właściwe]
rozumienie Kościoła. Widzicie Panowie, mamy cztery fale emigrantów. Osobiście
należę do trzeciej. Przypominam sobie, że – gdyśmy przyjechali do Ameryki,
Kanady – spotkaliśmy się z działającymi już instytucjami, eparchiami, parafiami, różnego typu organizacjami
kościelnymi i świeckimi , jednakże kontakt z przedstawicielami pierwszej czy
drugiej fali nie był dla nas łatwy.
Odczuwali oni pewną
trudność – nie chciałbym powiedzieć „niechęć”, ale pewien brak zrozumienia dla
nowych emigrantów. Przybyli wszak ludzie bardzo od nich samych odmienni.
Obecnie trzecia fala już się dobrze zadomowiła, stworzyła – że tak powiem – swe
struktury, a tu przybywa nowa, czwarta fala; ludzie, powiedziałbym, „spod
Sowietów”. Nie mówię tego w sensie deprecjonującym, po prostu są to ludzie
wychowani w bardzo odmiennych warunkach, w których sposób myślenia, podejście
do problemów – są inne. Ponownie zatem
mamy do czynienia z konfliktami, a może nie tyle konfliktami, ile brakiem
współpracy. I trzeba czasu, trzeba jeszcze dobrych paru lat, dopóki te dwie
grupy – te wszystkie fale poprzednie i ta nowa – nie zaczną współpracować.
Drugim zagadnieniem, które Panowie poruszyliście, jest istnienie i praca
naszego Kościoła wśród „ludzi obcych”.
„Obcych” – w sensie nieukraińskiego pochodzenia.
Wydaje mi się, że nasz
Kościół powinien być w pełni dla nich otwarty. Nie powinniśmy mówić, że Kościół
ukraiński jest tylko dla Ukraińców, że jeśli ktoś nie mówi po ukraińsku – to
niech idzie precz. Nie. To nie jest właściwe. Kościół winien być otwarty. Nie
chcemy przerabiać tych ludzi na Ukraińców ani też ograniczać Kościoła jedynie
do Ukraińców czy [osób] ukraińskojęzycznych, lecz musimy zachować tę tradycję,
którą przynieśliśmy z Ukrainy – tradycję duchową. Nawet, jeśli trzeba to robić
w języku kraju, w którym osiedliliśmy się.
W Ameryce Północnej, powiedzmy, będzie to język angielski. Musimy
przekładać nasze teksty liturgiczne; nie powinniśmy za to przekładać naszej
duchowości. Powinniśmy być na tyle świadomi tego, kim jesteśmy, by móc to
powiedzieć w języku obcym.
I jeśli ktoś jest zainteresowany i czuje, że
ta duchowość do niego przemawia, to trzeba go przygarnąć, a nie odrzucać. Słowem,
Kościół nasz musi być otwarty. Nie bać się, że przestaniemy być sobą, gdy
będziemy mieć u siebie [we wspólnocie] ludzi z innych narodów czy kultur. Jeśli
jesteśmy świadomi swego, jeśli jesteśmy przekonani i mamy prawdziwie głębokie
rozumienie tego, że to nasza tradycja – nie mamy czego się bać. Przyjmiemy ich,
oni wzmocnią nasz Kościół. Nie zrujnują go. Nam nie jest łatwo to przyjąć, są
różne poglądy na ten temat. Mówię Panom o tym tak, jak moim zdaniem winno być.
Jest to koncepcja Kościoła otwartego, który się nie boi, który jest świadomy i
gotów służyć innym. Bo tutaj chodzi o posługiwanie. My chcemy dzielić się z
nimi naszymi skarbami.
Nasi dziadowie,
pradziadowie, rodzice, którzy przyjechali do Ameryki Północnej, nie przywieźli
ze sobą niczego, mieli puste kieszenie – ale przywieźli wiarę w Boga. I
budowali cerkwie, szybciej niźli własne domy. Byli ludźmi wierzącymi. Tę wiarę
zachowali. Ta wiara rozrosła się, powstały eparchie, metropolie. Słowem,
zakorzeniliśmy się w tamtej ziemi. Nasze trzecie, czwarte, piąte czy szóste
pokolenie czuje się w Ameryce najzupełniej u siebie. Nie są już emigrantami, są
w domu. Przybyli może sto lat po Anglosasach czy Irlandczykach, lecz dziś czują
się tam całkowicie zadomowieni. Są już ludźmi miejscowymi, lecz zarazem
posiadaczami wielkiego skarbu, który przekazali im ich rodzice i pradziadowie,
ich przodkowie, którzy go przywieźli z Ukrainy. I moim zdaniem nie powinni
obawiać się dzielić się tym skarbem z innymi.
Czegóż się bać? Owi „inni” nas nie zniszczą, jeśli pozostaniemy sobą. My
sami siebie zniszczymy, jeśli będziemy siedzieć w swym getcie. Będziemy z roku
na rok ginąć, będziemy coraz słabsi i słabsi…
Jeśli będziemy odważni, pewni siebie, świadomi swej tradycji i godności, to nie zatracimy się, lecz wzmocnimy i do tego przysłużymy się innym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz