Blog niniejszy w założeniu miał być poświęcony prezentacji publicystyki autorstwa samego blogera - ale nie tylko. Dlatego też pozwolę sobie zaproponować PT. Czytelnikom lekturę 2 tekstów z innych witryn:
"Zazdrość, cierpliwość, i..." - z witryny seminarium lubelskiego
oraz
"GORĄCY TEMAT: Kto >łamie kręgosłupy moralne< neoprezbiterów greckokatolickich?" - z portalu grekokatolicy.pl.
Słów parę tytułem wyjaśnień i komentarza:
Kiedy ks. Pańczak pisze, cytuję:
Ignorancja jednych – twierdzenie, że fraza „z żydami” użyta przez Sobór w Nicei oznaczała zakaz jednoczesnego z nimi świętowania (...)
to daje w ten sposób do zrozumienia, że podziela interpretację postanowień nicejskich (skądinąd nie zachowanych, lecz właściwie rekonstruowanych na podstawie innych źródeł) ws. daty Wielkiejnocy wysuniętą przez śp. Arcybiskupa Nowego Jorku i New Jersey (Prawosławny Kościół Ameryki - OCA), Piotra L'Huilliera (1926-2007).
By nie rozwodzić się tu nad szczegółami, odsyłam do zamieszczonego w sieci tekstu zmarłego arcybiskupa.
Dodam przy tym, że na analogicznej interpretacji (nie wiem, czy zaczerpniętej wprost od abpa Piotra, czy sformułowanej niezależnie odeń) oparła się firmowana przez Światową Radę Kościołów tzw. propozycja z Aleppo (marzec 1997), o której przychylnie wypowiedziało się w 2001 r. Prawosławne Towarzystwo Teologiczne w Ameryce.
W propozycji z Aleppo, pisząc skrótowo, chodzi o to, by zachować zasadę nicejską (Wielkanoc w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca), zaś dane astronomiczne ustalać zgodnie z najnowszymi osiągnięciami wiedzy naukowej w tym zakresie, przy czym dla ich określenia używać południka Jerozolimy.
Jak widać z załączonej tabelki (patrz DÓŁ strony!), ta nowa Paschalia niemalże pokrywałaby się z dzisiejszą gregoriańską, choć nie zawsze - w latach 2001-2025, które obejmuje tabelka, znajdziemy jeden przypadek rozbieżności: rok 2019 (Wielkanoc "gregoriańska" 21 kwietnia, "nowa" 24 marca).
Co zaś się tyczy perypetii związanych ze sposobem, w jaki obecnie żonaci grekokatolicy z Polski otrzymują święcenia prezbiteratu, to muszę zaznaczyć swój dystans wobec obu przywołanych powyżej Autorów.
Ks. protojerej Bogdan Pańczak widzi w tym nietolerancję łacinników wobec Kościołów wschodnich i ich dziedzictwa. Ireneusz Kondrów winy szuka po stronie hierarchii UKGK w Polsce, używając przy tym bardzo mocnych określeń z "łamaniem kręgosłupów moralnych" na czele; tenże autor, poza odpowiedzialnością naszych biskupów, dostrzega jednak - jak i ks. Pańczak - problem niedostatecznej akceptacji żonatych kapłanów wschodniokatolickich przez katolików rzymskich w Europie Zachodniej. Oczywiście, co Autorowie zacni piszą poza tym - można zobaczyć pod linkami. Zachęcam do lektury!
A co ja myślę na ten temat? Nie chcę rozstrzygać, kto tu bardziej winien - hierarchowie grecko- czy rzymskokatoliccy (bo chyba poza hierarchami trudno winić kogokolwiek?) - chciałbym po prostu usłyszeć jasne tłumaczenie: po co te szopki dzisiaj, po co te wygibasy z zachowaniem czegoś, co już nawet pozorami nazwać trudno?
Nie zgadzam się, że mamy tu do czynienia z "łamaniem kręgosłupów" (dlaczego - o tym niżej). Nie, to "tylko" niewielkie w sumie utrudnienia dla kandydatów do święceń i ich bliskich, a nade wszystko - szopka. Może najbardziej na tym tracą ci, o których nie pamiętamy w tej chwili - wierni UKGK w Polsce, którzy rzadko wszak mają okazję uczestniczyć w obrzędzie święceń, zwłaszcza prezbiteratu. A tyle się mówi o budzeniu powołań kapłańskich... Świętej pamięci nasz Pierwszy Hierarcha, Wielce Błogosławiony Mirosław-Jan kard. Lubacziwśkyj, jeśli mnie pamięć nie myli, wśród powodów, dla których wydano Hieratikon (księga liturgiczna biskupa, odpowiednik Pontyfikału w obrządku łacińskim) w języku ukraińskim, wymieniał we wstępie także i rolę udziału ludu w obrzędach święceń, właśnie w powołaniowym kontekście (stąd troska, by obrzędy te celebrować w jęz. ukraińskim, znacznie bardziej zrozumiałym niż cerkiewnosłowiański). Tu zatem widziałbym główną stratę, większą w każdym razie niż niedogodności dla neoprezbitera związane z wyświęceniem go akurat we Lwowie u św. Jerzego. Cóż, święcenia w historycznej katedrze, u grobów naszych znamienitych Hierarchów (jak Metr. Andrzej Szeptycki czy Patr. Józef kard. Slipyj), to też coś... Nie deprecjonowałbym tego. Ale, powtarzam, po co?
W powojennych perypetiach celibatowych łatwo wyróżnić trzy stadia. Pierwsze, w latach 80-ych i częściowo 90-ych XX w., kiedy alumnów postawiono przed wyborem (list kard. Rubina z 2.II.1981) - zobowiązanie do przyjęcia święceń w celibacie albo wystąpienie z seminarium. Niektórzy wystąpili, niektórzy przyjęli święcenia po zawarciu w tajemnicy małżeństwa, co skutkowało mniejszymi lub większymi problemami kanonicznymi, ale nade wszystko - moralnymi. Tak, wtedy to rzeczywiście można było mówić o łamaniu kręgosłupów moralnych...
Drugi etap rozpoczął się pod koniec zeszłego tysiąclecia i kontynuowany był przez parę lat obecnego. Absolwenci seminarium lubelskiego, nie przyjmując w Polsce żadnych święceń (więc nie przypisani kanonicznie do tut. eparchii), wyjeżdżali na Ukrainę, tam znajdowali chętnego biskupa, przyjmowali od niego
święcenia niższe, diakonat i prezbiterat, zwykle jeszcze parę miesięcy służyli w zagranicznej eparchii, po czym przyjeżdżali do Polski, otrzymywali stanowiska duszpasterskie i po upływie pięciu bodaj lat otrzymywali kanoniczne "przypisanie" (w Kościele rzym.kat. nazywa się to inkardynacją) do eparchii w Polsce. Było to duże utrudnienie, trzeba było samemu wiele załatwiać, nie było też chyba gwarancji ani że się znajdzie biskupa w Ukrainie (chętnego, by pomóc w ten sposób), ani że biskup w Polsce przyjmie do siebie takiego zagranicznego kapłana z polskim obywatelstwem. Ale była to już sytuacja o niebo lepsza od poprzedniej. Paradoksalnie, pomogła tu chyba afera z listem kard. Sodano (1998), żądającym wycofania z Polski żonatych kapłanów formalnie przynależnych do eparchii ukraińskich. Zrobił się huczek na cały świat, list się nieco "rozmył" (choć nikt oficjalnie nie potwierdził ani jego obowiązywania, ani odwołania). Kapłani z obywatelstwem ukraińskim rzeczywiście powoli zaczęli "odpływać", ale ich miejsca zajmowali obywatele polscy - też niejednokrotnie żonaci i przypisani do eparchii ukraińskich. Ostatecznie, jakiż sens miało zakazywanie miejscowym kandydatom do kapłaństwa żeniaczki, skoro się sprowadzało żonatych kapłanów z Ukrainy?
Kilka lat temu weszliśmy w nowe stadium - czystego już pozoranctwa: kandydat z Polski przyjmuje (jako żonaty) wszystkie święcenia do diakońskich włącznie z rąk własnego biskupa, po czym "po prezbiterat" udaje się w granice Ukrainy. W odróżnieniu od modelu poprzedniego, gdy absolwent seminarium z Polski "załatwiał" sobie sam święcenia w Ukrainie, teraz biskup z Polski niewątpliwie musi uczestniczyć w procedurze, bo o ile świeckiego wyświęcić może każdy biskup, o tyle diakona na kapłana - tylko biskup własny lub inny, ale z polecenia własnego (za dymisoriami, jak to łacinnicy nazywają). Biskup z Polski musi zatem albo wyrazić zgodę na zmianę przynależności eparchialnej diakona (a potem znowu go przyjąć, jako prezbitera, do swej eparchii), albo wystawić dymisorie na przyjęcie prezbiteratu w Ukrainie. Oczywiście, pozostaje pozór: sam biskup z Polski żadnych żonatych kapłanów nie wyświęca, skądże znowu...
Wszystkie uwagi krytyczne można by uznać za malkontenctwo: po co krytykować, skoro "idzie ku lepszemu"? Istotnie, obecna sytuacja w porównaniu z latami osiemdziesiątymi jest po prostu komfortowa, zwłaszcza dla kandydatów do kapłaństwa. Stosowanie jednak takich wybiegów, które nie są już omijaniem prawa (? - o jakie tu "prawo" chodzić może?), ale czystą szopką, w istocie nas poniża i ośmiesza jako wspólnotę kościelną. Po co te szopki? Co i/lub kto wzbrania biskupom UKGK w Polsce udzielać żonatym diakonom święceń prezbiteratu?
Sytuacja, o której mowa, wydaje mi się być bardzo daleka od ewangelicznej prostoty, od "tak-tak, nie-nie". Albo kapłaństwo żonatych jest złem - no to trzeba go konsekwentnie zakazać - albo jest dobrem: to po co w takim razie te dziwaczne wygibasy ze święceniami w Ukrainie? Po co? Jaka racja stoi za takim właśnie modus procedendi?
PS. To postscriptum jest dość ważne: otóż zadane powyżej pytania, acz nie spodziewam się odpowiedzi na nie, nie są pytaniami retorycznymi! Dopuszczam, że ów modus procedendi może mieć istotne przyczyny, które go nawet mogłyby - teoretycznie - usprawiedliwiać. Przyczyny te jednak nie są mi znane, więc - nie licząc na odpowiedź - jednak pytam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz