Temat niniejszego wpisu już od dawna "chodził mi po głowie". Zwłaszcza od czasu, gdy kolejne "wołyńskie" rocznice, poczynając zwłaszcza od 65-ej (2008) owocowały licznymi atakami pod adresem Sługi Bożego Andrzeja Szeptyckiego, metropolity halickiego. W sposób szczególny wypada tu wspomnieć bardzo liczne wypowiedzi medialne i książkowe
ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego (na forum dyskusyjnym eparchii wrocławsko-gdańskiej powstał kiedyś
wątek odnoszący się do niektórych publikacji blogowych ks. TI-Z).
Tak, jak w pewnym sensie Ireneusz B. Kondrów po troszę
"wyjął mi z ust" to, o czym chciałem był już dawniej napisać (sprawa ew. reformy podziału eparchialnego w Polsce), tak teraz p. prof. Grzegorz Motyka w swym
artykule ("Tygodnik Powszechny" nr 34 z 19 sierpnia 2012) w ogromnym stopniu zawarł to, co sam zamierzałem wspomnieć. Zachęcam do lektury tekstu Profesora Motyki, a jednocześnie pozwolę sobie dorzucić kilka uwag własnych.
Primo: jest zastanawiające, dlaczego akurat Metropolita Andrzej jest obiektem tak silnych ataków. Zarzuca mu się na przykład, że "za mało" było z jego strony potępień zbrodni, czego dowodem ma być fakt, że nie były skuteczne, tzn. mimo tych potępień zbrodnie trwały. Zakłada się zatem, że a) potępienia te, które były, nie miały żadnych skutków (a pewien ich wpływ notują raporty podziemia polskiego), b) że istniał jakiś poziom potępień, który poskutkowałby zaniechaniem rzezi - co jest moim zdaniem czystym nonsensem. Ciekawe, że zupełnie inny jest stosunek polskich publicystów np. do bł. Grzegorza Chomyszyna, biskupa stanisławowskiego - mimo, że ów znany krytyk OUN sprzed wojny w czasie jej trwania żadnych osobnych listów przeciwko zbrodniom chyba nie wydał (ja w każdym razie nigdzie takich listów ani wzmianek o nich nie widziałem), jedynie podpisywał się pod zbiorowymi listami episkopatu (widać uznał to za dostateczny wyraz zaangażowania), a w jego eparchii wymordowano, jak sądzę, procentowo nie mniej Polaków, niż we lwowskiej (odsetek ludności polskiej był tam mniejszy, słabsze liczebnie skupiska utrudniały samoobronę).
Otóż moje brzydkie podejrzenie jest takie, że część przynajmniej osób gromko potępiających "banderowców, a nie Ukraińców" jest nieszczera - i że kieruje nimi nie tylko i nie tyle zrozumiała odraza do zbrodni, ile rzeczywista ukrainofobia. Otóż dla takich osób ważną rzeczą jest, by zwalczać i zohydzać te postaci, które rzeczywiście stanowić mogą fundament budowy solidnej, cywilizowanej Ukrainy. Bandera i spółka takimi nie są i być nie mogą; nacjonalizm dla Ukrainy to kierunek wyłącznie destruktywny, o czym pisał Wiaczesław Łypynśkyj (Wacław Lipiński) jeszcze w latach 20-ych XX w., gdy Doncow dopiero uzyskiwał rozgłos, OUN nie było i o Banderze nikt w świecie nie słyszał. Natomiast Andrzej Szeptycki, ze swą apoteozą pracy organicznej, ofiary codziennego trudu, poszanowania prawa i zasad cywilizacji chrześcijańskiej - takim fundamentem stać się jak najbardziej może. I tego ścierpieć nie mogą ci, którym nie tylko i nie tyle banderowcy, ale możliwość okrzepnięcia Ukrainy jako państwa z prawdziwego zdarzenia spędza sen z powiek.
Secundo: szczególnie wredne są tezy, jakoby Metropolita przekształcił Kościół greckokatolicki w Galicji w społeczność podporządkowaną nacjonalizmowi ukraińskiemu. To akurat Metropolita był
do końca rzecznikiem Kościoła otwartego na inne narodowości. I do Metropolity właśnie, do jego dziedzictwa ideowego i duchowego, odwołują się ci, którzy tożsamość Kościoła opierać chcą na religijnych, a nie narodowych podstawach. To Metropolita wreszcie w swej wizji Kościoła przekraczał wyraźnie granice i Galicji, i ukraińskości - sięgając ku Białorusinom, Rosjanom i nie tylko.
Ot, taki drobiażdżek - nazwa Kościoła (obrządku). Po Austrii został termin "greckokatolicki", konkordat z 1925 r. operował terminem "greckoruski" (to termin rzymski - jego uwspółcześnioną wersją jest "bizantyjsko-ukraiński"). Bł. Grzegorz Chomyszyn, dla którego samo określenie "bizantyjski" było czymś wstrętnym, proponował by Kościół/obrządek greckokatolicki w Galicji przemianować na "wschodniokatolicki ukraiński"; w ten sposób z nazwy Kościoła/obrządku usunięto by wszelkie aluzje do nienawistnego
władyce Grzegorzowi "bizantynizmu", za to "ruskość" uwspółcześniłaby się (a zarazem ujednoliciła i zawęziła) jako "ukraińskość". Metropolita Andrzej zaś po tym, jak Rzym wprowadził do obiegu termin "bizantyjsko-słowiański", bardzo ochoczo i konsekwentnie ów termin stosował do swej wspólnoty, choć czynniki rzymskie odnosiły tę nazwę do neounitów, zachowując rozróżnienie na obrządek "bizantyjsko-słowiański" oraz
halicki "grecko[bizantyjsko?]-ruski".
Ktoś powie, że to nazwa jedynie. Ale za opcją na rzecz takiej czy innej nazwy stoi i stała zawsze również i głębsza, programowa niejako myśl. Orientacja okcydentalistyczna w Kościele greckokatolickim, której patronował bł. Grzegorz, dążąc do zbliżenia z Kościołem łacińskim i negując korzenie bizantyjskie, siłą rzeczy musiała znaleźć jakieś uzasadnienie dla utrzymywania odrębności Kościoła greckokatolickiego od rzymskokatolickiego; jedynym właściwie dostępnym i możliwym uzasadnieniem była narodowość. Natomiast orientalizm spod znaku Metropolity Andrzeja, wysuwając na plan pierwszy obrządek i postrzegając Kościół greckokatolicki jako wspólnotę przekraczającą granice i Galicji, i ukraińskości - działał (i działa) obiektywnie w kierunku przeciwnym. Nic nie ujmując gorliwości pasterskiej i osobistej pobożności bł. Grzegorza, i nie negując, że osobiście był przekonanym i zdeklarowanym wrogiem integralnego nacjonalizmu - to akurat jego działalność prowadziła w o wiele większym stopniu Kościół greckokatolicki w stronę Kościoła narodowego. Podobnie zresztą na przykładzie eparchii przemyskiej - której
władyka od 1917 r., bł. Jozafat Kocyłowski, również był okcydentalistą, acz nieco bardziej umiarkowanym od bł. Grzegorza - dostrzec możemy, jak występujący u części młodych kapłanów melanż niewczesnej gorliwości narodowej i religijnej w latynizatorskim duchu doprowadził tam do tzw. "schizmy tylawskiej" na Łemkowszczyźnie w latach dwudziestych.
Tertio: do artykułu prof. Motyki warto dorzucić parę uwag. Profesor pisze m.in.:
W swej książce „Nie zapomnij o Kresach” (wyd. 2011) ks. Zaleski pisze
nawet, że arcybiskup „szczerze nienawidził” II Rzeczypospolitej. Na
poparcie tego przytacza właściwie jeden „dowód”: Szeptycki słowo
„Polacy” pisał małą literą. Gdyby uważniej czytał teksty metropolity,
zauważyłby, że pisał on małą literą także słowo „Ukraińcy”, gdyż...
takie są zasady ukraińskiej pisowni. Jeśli ten argument ks. Zaleskiego
czegoś dowodzi, to jego niewiedzy.
Wydaje mi się (nie znam książki "Nie zapomnij o Kresach"), że ks. TI-Z miał na myśli to, co
napisał był już kiedyś na blogu:
O niechęci jego do Polaków niech świadczy następujący fragment z
naukowego opracowania ks. prof. dr. hab. Józefa Mareckiego z Papieskiej
Akademii Teologicznej w Krakowie: "Warto zaznaczyć, że metropolita
Szeptycki, dotychczas doskonale mówiący i piszący po polsku, wnuk
pisarza Aleksandra Fredry i absolwent polskich szkół, w liście z 15
listopada 1943 r. słowo "Polacy" pisał zawsze małą literą".
Otóż w tych latach Metropolita niczego już sam nie pisał! Na początku lat trzydziestych "usiadł" na wózku inwalidzkim, natomiast w latach wojny tracił już władzę w rękach; prawą zupełnie już nie władał, lewą od czasu do czasu. Wszystkie pisma dyktował sekretarzowi, a podpisywał lewą ręką lub piórem trzymanym w ustach (!!!). Stąd w firmowanych przezeń pismach dość liczne błędy ortograficzne, syntaktyczne czy stylistyczne. Np. w liście z 28 lipca 1938 r. do o. Edwarda Kosibowicza SI (brudnopis) widnieje zdanie:
I jak długo to nie stanie się, w żaden sposub [!] nie mogę dawać swego podpisu, która [?] chociażby bardziej zdaleka [!] dotykała Unii, a taką jest budowa kościoła św. Boboli. Redaktorka t. 1 dzieł Metropolity
Cerkwa i cerkowna jednist', lwowska archiwistka p. Oksana Hajowa, przekładając to na ukraiński nie potrafiła sklecić sensownego zdania i w akcie zrozumiałej rozpaczy dała w przypisie brzmienie oryginalne.
Zatem także list z 15 listopada 1943 r. (do łacińskiego arcybiskupa lwowskiego) fizycznie pisał sekretarz i nie ma co wydziwiać nad polszczyzną Szeptyckiego, "wnuka Fredry" itd. Wnioski ks. prof. Mareckiego są, delikatnie mówiąc, naciągnięte.
Prof. Motyka wspomina także sprawę zabójstwa dyr. Babija:
Autor „Chodzi mi tylko o prawdę” przyznaje, że arcybiskup nie akceptował
terroryzmu, ale nie wspomina już, na czym ten brak akceptacji polegał.
Chętnie mówi więc o zabiciu przez członków OUN Iwana Babija (błędnie
przedstawiając powody zamachu i zniekształcając jego nazwisko), lecz
przemilcza fakt potępienia tego mordu przez Szeptyckiego. Tymczasem po
zabójstwie w 1934 r. tego zdystansowanego wobec OUN dyrektora gimnazjum
ukraińskiego we Lwowie, Szeptycki stwierdził: „Zabijają w zdradziecki
sposób najlepszego patriotę (...) Zabijają bez żadnej przyczyny (...)
wszyscy zasłużeni i rozumni Ukraińcy padną z rąk skrytobójców, nie ma
bowiem rozumnego Ukraińca, który nie sprzeciwiałby się tak zbrodniczej
akcji. (...) powtarzać nie przestaniemy, że zbrodnia zawsze jest
zbrodnią, że świętej sprawie nie można służyć zakrwawionymi rękami”.
Te słowa najlepiej oddają stosunek arcybiskupa do aktów terroru.
Otóż p. profesor cytuje tu fragmenty publikowanego listu-apelu z 2 sierpnia 1934 r., datowanego w letniej rezydencji w Podlutem. Natomiast dziś znamy również pierwszą, nie publikowaną wówczas, wersję owego apelu, datowaną we Lwowie 27 lipca 1934 r. i pisaną, według świadectwa Autora,
kilka godzin po pierwszej wiadomości o zbrodni. W tej wcześniejszej wersji znalazły się m.in. takie słowa:
Morderca i zdrajca miał [ponoć]
drugą zbrodnią samobójstwa uwieńczyć bezbożny krwawy czyn. Jeśli tak jest, [to]
bez chrześcijańskiego pogrzebu trupa [należy] w jakimś rowie zakopać i z obrzydzeniem każde ukraińskie serce odwróci się i nie będzie już o nim wspominać. Te drastyczne sformułowania w wersji opublikowanej nie pojawiają się, ale potępienie jest równie silne, a przy tym skierowane bardzo wyraźnie w stronę "ręki" kierującej zamachowcem - kierownictwa OUN:
Godny uczeń [to o zamachowcu, który popełnił samobójstwo]
przywódców ukraińskich terrorystów, którzy - siedząc bezpiecznie za granicami kraju - dzieci naszych używają do zabijania ich rodziców, a sami w bezimiennej aureoli bohaterstwa cieszą się wygodnym życiem, ściągając ofiary zagranicznych patriotów przeznaczone dla narodu, którego dobro niszczą.
Zbrodniczą robotę ukraińskich terrorystów, prowadzoną przez szaleńców, potępia, potępiała nieraz i potępiać nie przestanie ukraińska prasa i wszyscy politycy ukraińscy bez względu na przynależność partyjną. A mimo to są tacy, którzy nie zdają sobie należycie sprawy z tego, do jakiego stopnia zbrodnicza i bezrozumna to robota.
Pora na konkluzję. Sługa Boży Andrzej Szeptycki był zarówno mentalnie z zupełnie innej uczyniony gliny, niż nacjonaliści - jak też i dawał wyraz niejednokrotnie swemu potępieniu dla ich zbrodni. Czynił to w bardzo czytelny dla zainteresowanych sposób. Myślę, że warto by wreszcie przyjąć to do wiadomości. Zwłaszcza tym z Polaków, którzy szczerze rozróżniają nacjonalizm banderowski od ukraińskości, i nie są zakamuflowanymi lepiej czy gorzej ukrainofobami; dla ukrainofobów, przyznajmy, nie ma to znaczenia.
Jaki jest zaś istotny problem moralny związany z postawą Metropolity?
Otóż problemem tym było i jest to, że zarówno byli wówczas, jak i obecnie są grekokatolicy, którzy to jasne stanowiska Księcia Kościoła ignorują.